(24) Weis Margaret - Kroniki Raistlina 01 - Kuznia dusz, Dragonlance

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Margaret Weis

 

Kuźnia Dusz

 

Kroniki Raistlina

Tom I

Dragonlance® Saga

The Soulforge

 

Przełożyła Dorota Żywno

 

 

Dedykowane z wyrazami sympatii i przyjaźni

Tracy Raye Hickman

 

PODZIĘKOWANIA

 

Serdecznie dziękuję przyjaciołom Krynnu z grupy dyskusyjnej alt.fan.dragonlance.

W odróżnieniu ode mnie odwiedzali tę magiczną krainę niedawno i mogli mi dostarczyć bezcennych informacji.

Jestem Wam wszystkim wdzięczna.

 

Chciałabym podziękować Terry’emu Philipsowi za jego książkę-grę pt. Kuźnia dusz, która natchnęła mnie do napisania tej historii.

 

PRZEDMOWA

 

Minęło już prawie dziesięć lat, odkąd spotkaliśmy się na sesji gry w moim małym mieszkaniu. Tylko garstka z nas znała wtedy Smoczą Lancę, nasze najmłodsze dziecko pełne nieziszczonych jeszcze nadziei. Odegraliśmy pierwszą przygodę cyklu, który miał kiedyś dostarczyć wspaniałych przeżyć milionom ludzi chociaż tego wieczora, jak sobie przypominam, mieliśmy niewielkie pojęcie o tym, co robimy. Ja prowadziłem grę na podstawie własnych, pośpiesznie zebranych notatek. Moja żona i Margaret były również obecne wśród grona osób, które usiłowały odnaleźć swoje postaci w krótkich, mglistych charakterystykach, jakie im wręczyliśmy. Kim byli Bohaterowie Lancy? Jacy byli naprawdę?

Wkrótce po rozpoczęciu gry zwróciłem się do mojego serdecznego przyjaciela Terry’ego Phillipsa z pytaniem, co robi jego postać. Terry przemówił... i świat Krynnu zmienił się na zawsze. Jego chrapliwy głos, jego sarkazm i gorycz maskujące arogancję i siłę, której nigdy nie trzeba było deklarować, nagle stały się rzeczywistością. Wszyscy obecni struchleli ze zgrozy. Margaret do dzisiaj przysięga, że tamtego wieczoru Terry miał na sobie czarną szatę.

Zrządzeniem losu Terry Phillips wybrał sobie postać Raistlina i dzięki temu fortunnemu wyborowi stworzył jednego z najwytrwalszych bohaterów Smoczej Lancy. Terry nawet napisał książkę-grę o próbach Raistlina, zatytułowaną tak samo jak powieść, którą teraz trzymacie w rękach. Krynn – nie wspominając o Margaret i sobie samym – ma niemały dług wdzięczności wobec Terry’ego za to, że dał nam Raistlina.

Margaret na samym początku oznajmiła wyraźnie wszystkim zainteresowanym, że o ile inne postaci cyklu Smoczej Lancy mogły stanowić wspólną własność rozmaitych twórców, o tyle Raistlin należy tylko do niej. Nigdy nie żałowaliśmy oddania jej tego posępnego maga, ponieważ wydawała się jedyną osobą, która potrafiła dodać otuchy tej postaci i ukoić jej znękany umysł. Prawdę powiedziawszy, Raistlin budził w nas taki lęk, że nie chcieliśmy się do niego zbliżać. Tylko jedna Margaret wiedziała, jak przerzucić most przez tę bezdenną przepaść.

Trzymacie teraz w rękach dzieje Raistlina opowiedziane przez Margaret – osobę, która zna go najlepiej. Może nie zawsze będzie to podróż przyjemna, niemniej jednak godna. Margaret zawsze była mistrzynią opowieści. Oto historia, którą pragnęła Wam przedstawić.

A jeśli te słowa czyta teraz Terry, gdziekolwiek jest, życzę Mu spokoju.

Tracy Hickman

10 października 1997

 

Stopy wytwarzane przez wczesnych hutników żelaza (...) powstawały dzięki rozgrzaniu rudy żelaza i węgla drzewnego w paleniskach lub piecach szybowych, do których wdmuchiwano powietrze miechami. W trakcie tego procesu ruda zmieniała się w bryły żelaza gąbczastego, które wypełniał żużel składający się z metalicznych zanieczyszczeń i popiołu drzewnego. Taką żelazną gąbkę wyjmowano z pieca jeszcze rozżarzoną i przekuwano ciężkimi młotami, aby usunąć żużel oraz scalić i spoić metal (...) Czasami dzięki tej technice przez przypadek powstawała prawdziwa stal (...)

 

„Produkcja stali”,

Microsoft Encyklopedia Encarta,

1993-1995.

 

KSIĘGA l

 

 

Duszę maga wykuwa się w kuźni magii.

 

Antimodes z Białych Szat

 

Rozdział 1

 

Nigdy nie nosił białych szat w podróży.

Niewielu magów je nosiło w tamtych czasach, zanim jeszcze wielka i straszliwa Wojna Lancy rozlała się jak wrzący olej z kotła i obróciła kraj w perzynę. Wtedy właśnie, jakieś piętnaście lat przed wybuchem walk, zapalono ogień pod kadzią, a pierwsze iskry, które wznieciły pożogę, skrzesała Królowa Ciemności i jej sługi.

Olej w kadzi był zimny, czarny i gęsty. Na dnie jednak zaczynało już wrzeć.

Większość mieszkańców Ansalonu nie ujrzy kotła, a co dopiero mówić o bulgoczącym w nim oleju, dopóki wraz ze wrzącą cieczą nie chluśnie im na głowy smoczy ogień i inne niezliczone okropności wojny.

W tych stosunkowo spokojnych czasach większość Ansalończyków nawet nie podnosiła wzroku, żeby zobaczyć, co się dzieje na świecie wokół nich. Zamiast tego gapiła się na własne stopy, snując się ospale w kurzu, a jeśli unosiła głowy, to zwykle po to, aby sprawdzić, czy aby deszcz nie popsuje im pikniku.

Parę osób poczuło żar niedawno roznieconego ognia. Parę osób uważnie obserwowało gęstą, czarną ciecz w kadzi. Teraz spostrzegło, że zaczynała się gotować. Tych parę osób zaniepokoiło się. Zaczęło układać plany.

Czarodziej miał na imię Antimodes. Był człowiekiem z zacnego rodu mieszczańskiego i pochodził z Portu Balifor. Najmłodszy z trójki rodzeństwa, dorastał w rodzinnym warsztacie krawieckim. Do dziś dnia z dumą obnosił blizny po ukłuciach igłą na środkowym palcu prawej dłoni. Wczesne doświadczenia nauczyły go sprytu w interesach, a także elegancji i upodobania do wytwornego stroju. Z tej właśnie przyczyny rzadko nakładał swoją białą szatę.

Niektórzy magowie obawiali się nosić szat, które symbolizowały ich profesję, bowiem nie była to profesja lubiana na Ansalonie.

Antimodes nie bał się. Nie nosił białej szaty, ponieważ na białym znać brud. Nie cierpiał przybywać do celu podróży w poplamionej i zabłoconej odzieży.

Podróżował w pojedynkę, co w owych niespokojnych czasach oznaczało, że podróżny był głupcem lub kenderem, albo niezwykle potężną osobą. Antimodes nie był głupcem, nie był też kenderem. Podróżował w pojedynkę, ponieważ wolał towarzystwo swojej oślicy Jenny niż prawie wszystkich znanych mu osób. Najemna straż przyboczna była zazwyczaj nieokrzesana i tępa, nie wspominając już o tym, że drogo ceniła swoje usługi. Antimodes potrafił się całkiem zręcznie sam obronić, gdy zachodzi potrzeba.

W ciągu pięćdziesięciu kilku lat jego życia zdarzyło się to niewiele razy. Złodzieje szukają ofiar bojaźliwych, zalęknionych, pijanych lub nierozważnych. Chociaż świetnie uszyty, ciemnoniebieski, wełniany płaszcz ze srebrną zapinką zdradzał zamożność Antimodesa, mag nie obawiał się go nosić. Jeździł na swej zgrabnie stąpającej oślicy wyprostowany i z głową uniesioną wysoko, chwytając bystrym okiem każdą wiewiórkę na drzewie, każdą ropuchę w koleinie.

Nie pokazywał broni, lecz w jego długich rękawach i wysokich, skórzanych butach mógł się kryć sztylet, a w sakwach, które wisiały na ozdobnym, skórzanym pasku prawie na pewno znajdowały się substancje potrzebne do rzucania zaklęć. Każdy szanujący się złodziej wiedział, że kościana tuleja, którą Antimodes nosił na przewieszonym przez pierś rzemieniu, zawiera magiczne zwoje. Zaczajone w przydrożnych krzakach niewyraźne postaci schodziły magowi z drogi i czekały na odpowiedniejsze ofiary.

Antimodes podróżował do Wieży Wielkiej Magii w Wayreth. Jechał dalszą, okrężną drogą, chociaż bez wysiłku mógłby z rodzinnego Portu Balifor dotrzeć do wieży magicznymi korytarzami. Otrzymał jednak polecenie, aby odbyć podróż lądem. Polecenie to wydał Par-Salian, przełożony zakonu Białych Szat i głowa konklawe czarodziejów, ściśle zatem rzecz ujmując, mistrz Antimodesa. Łączyła ich jednak serdeczna przyjaźń sięgająca czasów, gdy jako młodzieńcy w tym samym czasie przybyli do Wieży, by poddać się dotkliwej, ciężkiej i czasami śmiertelnej próbie. Zmuszeni czekać w jednej sieni, ujawnili przed sobą swoje lęki i obawy, znaleźli tak bardzo im potrzebne wsparcie, otuchę i ukojenie. Odtąd dwaj magowie Białych Szat byli wiernymi przyjaciółmi.

Tak więc Par-Salian „polecił” Antimodesowi wyruszyć w tę długą i męczącą wędrówkę. Nie rozkazał mu tego, jak uczyniłby w przypadku kogoś innego.

Podczas wyprawy Antimodes miał do spełnienia dwa zadania. Po pierwsze, zajrzeć do każdego ciemnego kąta, podsłuchać każdą toczoną szeptem rozmowę, zerknąć za każdą zaryglowaną okiennicę. Po drugie, szukać nowych talentów. Pierwsze zadanie było trochę niebezpieczne; ludzie nie lubią szpicli, zwłaszcza jeśli mają coś do ukrycia. Drugie zaś było męczące i nudne, ponieważ zwykle oznaczało zadawanie się z dziećmi, zaś Antimodes żywił do nich wstręt. Z dwojga złego wolał już szpiegować.

Swój raport spisał schludnym i precyzyjnym pismem krawca w dzienniku, który miał przekazać Par-Salianowi. Jadąc truchcikiem na białej oślicy, prezencie od najstarszego brata, który przejął rodzinny warsztat i był teraz zamożnym krawcem w Porcie Balifor, Antimodes powtarzał w myślach każde słowo tego raportu. Podróż upływała mu na rozmyślaniu o wszystkim, co widział i słyszał – sprawach, z których żadna nie była ważna, lecz każda coś wróżyła.

– Ta lektura z pewnością zainteresuje Par-Saliana – oznajmił Jenny, która pokiwała łbem i zastrzygła uszami na znak, że podziela jego zdanie. – Nie mogę się już doczekać chwili, kiedy mu przekażę dziennik – dokończył jej pan. – On go przeczyta i zada mi pytania, a ja będę wyjaśniał, co widziałem i słyszałem, popijając jego doskonałe elfie wino. A ty, moja droga, dostaniesz owsa na kolację.

Jenny przytaknęła mu skwapliwie. W niektórych miejscach, gdzie się zatrzymywali, musiała jeść wilgotne, spleśniałe siano albo jeszcze gorsze rzeczy. Raz nawet podsunięto jej obierki ziemniaczane.

Znajdowali się już prawie u celu podróży. Za miesiąc Antimodes dotrze do Wieży Wielkiej Magii w Wayreth. Albo może raczej wieża dotrze do niego. Magicznej wieży w Wayreth się nie znajdowało. To ona znajdowała podróżnego lub nie, zależnie od decyzji jej pana.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • katek.htw.pl