§ Adamczyk Adrian - Każdy zachód słońca, Kuciapka123
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Adrian Adamczyk
Każdy zachód słońca jest inny
ROZDZIAŁ 1
Kac. Zwykło się mawiać, że kto nie doświadcza tego uczucia rano, a poprzedniego wieczoru
miał okazję pić, ten pił na marne. Ja coraz rzadziej pijałem na marne, a kac stawał się powoli moim
dobrym znajomym, uporczywym towarzyszem porannych niewygód.
Z trudem otworzyłem zaspane oczy. Byłem sam. Co prawda wymięta poduszka pachniała
jeszcze intensywnością kobiecych perfum, sam zresztą przesiąknąłem tym zapachem, ale był to
jedyny ślad, który wskazywał na nocną obecność ciałka obcego w moim łóżku. Kiedy podniosłem
nieco ociężałą głowę, zobaczyłem na stoliku karteczkę. Sięgnąłem po nią. Widniał tam numer
telefonu zapisany niedbale czarną kredką do powiek (której, swoją drogą, zdecydowanie
nadużywała), a na odwrocie przeczytałem:
„W razie potrzeby... Weronika”
. Uśmiechnąłem się w
duchu na wspomnienie naszych nocnych harców, a zaraz potem mała kulka zgniecionego papieru
wylądowała w stojącej nieopodal popielniczce. Było to już nasze drugie spotkanie i nie widziałem
potrzeby, aby tę znajomość przeciągać. Zbliżaliśmy się niebezpiecznie do punktu, w którym
mogłoby komuś wpaść do głowy pytać o „nasze wzajemne relacje”. A kilka, nawet
ponadprzeciętnych, orgazmów to jeszcze nie „wzajemne relacje”.
Spojrzałem na zegarek w komórce. Było piętnaście po jedenastej. Przeleżałem w łóżku
jeszcze kilka chwil, starając się na próżno okiełznać pulsujący ból głowy, po czym zrezygnowany
wstałem, naciągnąłem na tyłek spodnie, założyłem wymięty trykot i poczłapałem ostrożnie
stromymi schodami na parter.
Lodówka, jak to po każdej większej imprezie, była zupełnie pusta. Ku swojej uldze
przypomniałem sobie o skrytce pod zlewem. Doświadczenie życiowe, że tak to określę, kazało mi
wczorajszego wieczoru przygotować się na dzisiejszy poranek. Otworzyłem więc szafkę pod
zlewem i odsunąłem wypełniony po brzegi kosz na śmieci. Było tam. Dokładnie gdzie je
postawiłem, nietknięte. Sięgnąłem po otwieracz, uwolniłem nieco bąbelków i łapczywie wypiłem
całą zawartość butelki, kojąc uporczywie dręczące pragnienie. W takich sytuacjach często
korzystałem z rady Wolanda, który skacowanemu dyrektorowi Stiopie Lichodiejewowi podawał
dwa kieliszki wódki, pouczając go, że „podobne należy leczyć podobnym”.
Załączyłem wodę w czajniku i usiadłem przy kuchennym stole, który zastawiony był
pustymi butelkami po różnego rodzaju alkoholach. Zapaliłem papierosa. Nawet nie myślałem o
śniadaniu. Bez porannego papierosa, mocnej czarnej kawy i – w razie potrzeby – butelki piwa przed
południem, nie mogłem normalnie funkcjonować. Taki to był już ze mnie typ człowieka. Jedni nie
mogą żyć bez porannego jogurtu owocowego z musli, inni bez czterech tysięcy metrów wzdłuż
plaży, jeszcze inni bez francuskich tostów, jajek sadzonych na boczku czy porannej prasy, a ja nie
mogłem żyć bez dymu tytoniowego wypełniającego moje płuca oraz gorącej, nie takiej małej
czarnej, grzejącej moje gardło.
Moje obecne życie nie było zbyt skomplikowane. W wieku dwudziestu dwóch lat miałem
swoją chatę (uroczy domek raptem sto metrów od plaży), dobry samochód i zabezpieczenie
finansowe. Mógłby ktoś pomyśleć, że byłem człowiekiem sukcesu. Nic bardziej mylnego. Miałem
po prostu obrzydliwie bogatych rodziców.
Tata jest prezesem we własnej dużej firmie, zajmującej się transportem morskim i lądowym.
Należą się staruszkowi słowa uznania, gdyż praktycznie zaczynał od zera, a po wejściu do Unii
zbija niezłe kokosy. Mama natomiast prowadzi ekskluzywną restaurację w centrum miasta.
Małżeństwem zawsze byli w miarę szczęśliwym, choć z dzieciństwa pamiętam, że zbyt często
zdarzały im się drobne sprzeczki. Jednak w tej ich ciągłej pogoni za pieniędzmi oczywiście
zapominali o tym, że mają syna, który potrzebował nieco rodzicielskiego zainteresowania.
Wprawdzie nigdy niczego mi nie brakowało, ale gdyby nie dziadkowie ze strony ojca, którzy tak na
dobrą sprawę zajęli się moim wychowaniem, mógłbym w okresie dojrzewania potrzebować
pomocy psychologa. Nie miałem rodzeństwa i byłem rodzicom za to szalenie wdzięczny. Jestem
przekonany, że ciągła rywalizacja z bratem lub siostrą o ich skąpe względy nie mogłaby żadnemu z
nas wyjść na dobre.
Od pewnego czasu prowadziłem zdecydowanie rozrywkowy tryb życia. Nie twierdzę, że
balowałem non stop, bo nawet mój – bądź co bądź wytrzymały – organizm również potrzebował
dłuższych chwil odpoczynku. Ale to właśnie spotkania ze znajomymi, wspólne wypady do klubów,
dyskotek, na imprezy oraz częste spraszanie różnorodnego towarzystwa do siebie, wypełniało sporą
część mojego życia. W wolnych chwilach natomiast byłem studentem drugiego roku zaocznych
studiów historycznych. Nie studiowałem historii z powołania. O nie. Prawdę mówiąc, tuż po
maturze dostałem się na wymarzone – przez ojca – studia prawnicze. Tam jednak nie poznali się na
moim talencie, gdyż wywalili mnie już po pierwszym semestrze, co było rzecz jasna ogromną
tragedią – dla ojca. I teraz już chyba nawet duże pieniądze i rozległe znajomości tatusia nie pomogą
mi zostać prokuratorem. Rodzice wymagają jednak, abym zdobył dyplom, więc poszedłem na
historię. Charakter zaoczny studiów był rzecz jasna moim pomysłem. Co prawda umowa była taka,
że zaczynam pracować w firmie ojca, który na początek miał mi powierzać mniej skomplikowane
zadania, ale już po miesiącu moich starań obaj zgodnie stwierdziliśmy, że jednak jeszcze nie czas.
Dopiłem kawę, zgasiłem papierosa i z niemałą obawą przeszedłem do salonu, aby
oszacować poimprezowe szkody.
Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się być w porządku. To znaczy, chciałem
powiedzieć, że nie dostrzegałem żadnych poważniejszych uszkodzeń. O porządku natomiast nie
mogło być mowy. Wszędzie walały się brudne naczynia, puste i nie tak do końca puste butelki po
piwie i innych drinach. W dywan wdeptane były chipsy, słone paluszki, orzeszki ziemne i chyba
tona piasku, naniesiona prawdopodobnie przez ekipę, która najpierw wypróbowała jakiś nowy
towar nabyty od Łysego, a później, przy blasku księżyca, szukała bursztynów na plaży.
Wystarczyło tylko, że któryś z tych najaranych półgłówków rzucił hasło, że one podobno świecą w
nocy...
Wolnym krokiem, dokładnie rozglądając się po ścianach, które na szczęście nie były tym
razem oblepione kolorowymi mozaikami niestrawionego pokarmu, zmierzałem w kierunku
najcenniejszej rzeczy znajdującej się w tym pokoju – do fortepianu. Mój cudowny, lśniący
steinway. Byłem dumny, że posiadam instrument tej klasy. Obejrzałem go dokładnie ze wszystkich
stron, rejestrując każde nowe zadrapanie. Ludzie naprawdę nie mieli żadnego szacunku dla czyjejś
własności. A instrument muzyczny tym bardziej należało darzyć szacunkiem. Tego mnie uczono
już na pierwszej lekcji w szkole muzycznej, lata temu.
Regał z książkami był nietknięty, co nie zdziwiło mnie wcale, gdyż zdecydowana większość
osób z towarzystwa, które się tu wczoraj bawiło, raczej nie miała w zwyczaju zaglądać do książek.
Trudno mi się do tego przyznać, ale ja również odwykłem od lektury. Ostatnią książkę, poza tymi,
które przeglądałem przed egzaminami, miałem przyjemność czytać dawno temu. Posiadałem jednak
bogatą, jak na warunki mieszkalne, bibliotekę, której zawartość mogłaby zadowolić nawet
wymagającego bibliofila.
Z salonu, przez otwarte na oścież drzwi, wyszedłem na taras. Rozejrzałem się po ogrodzie,
którym nazywałem pasmo wysokich traw i samotną, młodą jeszcze jabłonkę rosnącą przy płocie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]