§ Forsyth Frederick - Psy Wojny, Kuciapka123
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
FREDERICK
FORSYTH
PSY
WOJNY
Przełożył ARKADIUSZ NAKONIECZNIK
AMBER
Tytuł oryginału THE DOGS OF WAR
Opracowanie graficzne Studio Graficzne „Fototype”
Autor ilustracji RICHARD CLIFTON-DEY
Redaktor LIDIA KOWAL
Redaktor techniczny ANNA WARDZAŁA
Copyright © 1974 by Danesbrook Productions, Ltd.
For the Polish edition Copyright © 1993 by Wydawnictwo Mizar Sp. z o.o.
Published in cooperation with Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-85423-51-9
Giorgiowi, Christianowi i Schlee’emu,
Wielkiemu Markowi i Czarnemu Johnny’emu
oraz innym, spoczywającym w bezimiennych
grobach.
Robiliśmy, co było w naszej mocy.
Część pierwsza
KRYSZTAŁOWA GÓRA
1
Tej nocy nad położonym w dżungli lotniskiem nie świeciły ani gwiazdy, ani księżyc.
Zachodnioafrykańska ciemność spowijała rozproszone grupki ludzi jak ciepły, wilgotny aksamit.
Chmury wisiały tuż nad wierzchołkami drzew, a czekający na lotnisku mężczyźni modlili się, żeby
zostały tam jak najdłużej i dały im ochronę przed bombowcami.
Na końcu pasa startowego stary, zdezelowany DC-4, który przed chwilą wylądował przy blasku
świateł włączonych zaledwie na piętnaście sekund przed zetknięciem się kół maszyny z ziemią,
zawrócił i potoczył się na oślep ku chatom o dachach pokrytych palmowymi liśćmi.
Pięciu białych mężczyzn siedziało w land roverze i spoglądało w kierunku zbliżającego się samolotu.
Żaden z nich nie odezwał się ani słowem, ale wszyscy myśleli o tym samym: jeśli nie uda im się
wydostać z kurczącej się szybko enklawy, zanim wojska rządowe zdobędą kilka ostatnich kilometrów
kwadratowych, nie ujdą z życiem. Za głowę każdego z nich została wyznaczona nagroda, lecz żaden
nie miał zamiaru dopuścić do tego, żeby ktoś ją zdobył. Tych pięciu mężczyzn to byli ostatni spośród
najemników zaangażowanych do walki po stronie, która przegrała. Teraz przyszedł czas, żeby
zniknąć. Dlatego właśnie z taką uwagą obserwowali kołujący w ich stronę transportowiec, który
niespodziewanie zjawił się na lotnisku w sercu dżungli.
Po niebie, wysoko nad pokrywą chmur, przetoczył się huk silników MiGa-17 sił rządowych. Za jego
sterami siedział prawdopodobnie jeden z enerdowskich pilotów, przysłanych ostatnio w celu
zastąpienia Egipcjan, którzy śmiertelnie bali się nocnych lotów.
Pilot korującego DC-4 nie mógł usłyszeć przelatującego odrzutowca, więc włączył światła pozycyjne,
żeby oświetlić sobie drogę.
— Zgaś je! — krzyknął ktoś z ciemności.
Tego głosu pilot także nie usłyszał, ale i tak wyłączył światła, jak tylko zorientował się w położeniu, a
myśliwiec był wtedy już wiele kilometrów dalej. Z południa dobiegał przytłumiony łoskot artylerii;
front został ostatecznie przełamany, gdyż ludzie, którzy od dwóch miesięcy nie mieli ani amunicji, ani
żywności, cisnęli broń na ziemię i schronili się w dżungli.
Pilot DC-4 zatrzymał maszynę dwadzieścia metrów od stojącej na płycie lotniska superconstellation,
wyłączył silniki i zszedł na beton. Natychmiast podbiegł do niego ciemnoskóry żołnierz. Dwaj
mężczyźni rozmawiali przez chwilę przyciszonymi głosami, po czym skierowali się w ciemności ku
grupce ludzi widocznej na tle czarnej ściany dżungli jako plama jeszcze głębszej, nieprzeniknionej
czerni. Oczekujący rozstąpili się przed nimi, a biały pilot stanął twarzą w twarz z człowiekiem w
środku grupy. Widział go po raz pierwszy w życiu, choć wcześniej słyszał już o nim, dzięki czemu
mógł go rozpoznać nawet w niemal zupełnej ciemności, rozjaśnionej jedynie
żarzącymi
się
punkcikami papierosów.
Pilot nie miał czapki, więc nie zasalutował, tylko skłonił lekko głowę. Nigdy wcześniej nie chylił
głowy przed nikim, a już na pewno nie przed Murzynem, i nie bardzo wiedział, dlaczego uczynił to
właśnie teraz.
— Jestem kapitan van Cleef — powiedział po angielsku z wyraźnym afrykanerskim akcentem.
Murzyn także skinął głową, przy czym jego bujna czarna broda otarła się o materiał polowego
munduru.
— To niezbyt dobra pora na nocne loty, kapitanie van Cleef — zauważył sucho. — I trochę za późno
na dostawę wyposażenia.
Mówił powoli, niskim głosem, z akcentem właściwym człowiekowi, który ukończył szkołę publiczną
w Anglii, nie mieszkańcowi Czarnej Afryki. Van Cleef poczuł się niezbyt pewnie i po raz kolejny
zadał sobie pytanie, po co tu właściwie przyleciał.
— Nie przywiozłem żadnego wyposażenia, panie generale. Już nic nam nie zostało.
Kolejny precedens. Przysiągł sobie, że nie będzie mówił do tego człowieka „panie generale”. Nie do
czarnucha. Wymknęło mu się. Najemnicy, których spotykał w hotelowym barze w Libreville, mieli
rację: ten był zupełnie inny.
— W takim razie po co pan przyleciał? — zapytał łagodnie
generał. — Może po dzieci? Jest ich tutaj
sporo, i siostry chciałybywywieźć je w bezpieczne miejsce, a nie spodziewamy się już żadnego
samolotu Caritasu.
Van Cleef pokręcił głową, po czym natychmiast uświadomił sobie,
że w ciemności nikt nie dostrzeże
tego gestu. Był zakłopotany i cieszył się, że tego także nikt nie widzi. Otaczający go ochroniarze
zacisnęli mocniej dłonie na pistoletach maszynowych i nadal wpatrywali się w niego uważnie.
— Nie. Przyleciałem po pana. Rzecz jasna, o ile zechce pan skorzystać z oferty.
Zapadło długie milczenie. Pilot czuł na sobie ciężkie spojrzenie Murzyna, a od czasu do czasu w
blasku papierosa dostrzegał także błysk jego oczu.
— Rozumiem — powiedział wreszcie generał. — Czy działa pan na polecenie swojego rządu?
— Nie — odparł van Cleef. — To mój pomysł.
Ponownie zapadła cisza. Brodaty mężczyzna kilka razy skinął głową, co mogło oznaczać zarówno
zrozumienie, jak i zdziwienie.
— Jestem panu bardzo wdzięczny — przemówił po dłuższym czasie. — Odbył pan niebezpieczną
podróż. Tak się jednak składa, że mam własny środek transportu — tę superconstellation. Mam
nadzieję, że zdoła mnie stąd wywieźć.
Van Cleef poczuł ogromną ulgę. Trudno było wyobrazić sobie polityczne reperkusje, które
nastąpiłyby, gdyby wrócił do Libreville z generałem.
— Zaczekam, aż pan wystartuje — powiedział, skinąwszy ponownie głową. Przez chwilę miał ochotę
uścisnąć dłoń Murzyna, ale nie był pewien, czy powinien to robić. Nie wiedział, że generał zastanawia
się nad tym samym. Po krótkim wahaniu odwrócił się i poszedł z powrotem do samolotu.
W grupie czarnoskórych mężczyzn zapadła cisza.
— Dlaczego facet z Afryki Południowej, a w dodatku biały, miałby robić coś takiego? — zapytał
wreszcie jeden z nich.
Generał uśmiechnął się, błyskając w ciemności zębami.
— Wątpię, czy kiedykolwiek się tego dowiemy — odparł. Zapłonęła zapałka, wydobywając na chwilę
z mroku twarze
mężczyzn. Pośrodku stał generał, wyższy od prawie wszystkich ludzi ze swojej obstawy, mocno
zbudowany, o szerokiej piersi i ramionach, łatwy do odróżnienia nawet z daleka dzięki gęstej czarnej
brodzie, którą znał już niemal cały świat.
Pokonany, w obliczu wygnania, o którym wiedział, że będzie samotne i upokarzające, wciąż był
wodzem. Otoczony przez doradców i ministrów i jak zwykle trochę zamknięty w sobie. Samotność
jest ceną, jaką trzeba zapłacić za władzę, ale on nie miał nic przeciwko temu.
Przez dwa i pół roku, czasem wyłącznie dzięki sile własnej osobowości, udawało mu się utrzymać
jedność milionów swoich zwolenników i walczyć z federalnym rządem. Wszyscy eksperci
przewidywali, że utrzymają się tylko kilka tygodni, najwyżej dwa miesiące. Oni jednak, mimo
niesprzyjających okoliczności, okrążeni i osaczeni, walczyli nadal, głodni, lecz niepokonani.
Wrogowie kwestionowali fakt, że naród pragnie jego przywództwa, ale naoczni świadkowie zdarzeń
na miejscu nie mieli żadnych wątpliwości. Nawet teraz, po ostatecznej klęsce, kiedy jechał na
lotnisko, mieszkańcy wiosek gromadzili się po obu stronach błotnistej drogi, by dać wyraz swojej
wierności. Kilka godzin wcześniej, podczas ostatniego posiedzenia gabinetu, ministrowie
przegłosowali wniosek, żeby opuścił kraj. Należy się spodziewać surowych represji, powiedział
przedstawiciel większości, i jeśli generał pozostanie na miejscu, będą one stokroć okrutniejsze.
Właśnie dlatego postanowił wyjechać — on, człowiek, który zgodnie z decyzją rządu federalnego miał
być martwy jeszcze przed wschodem słońca. Obok stał jego najbardziej zaufany współpracownik,
jeden z tych, których lojalność nie ulegała żadnej wątpliwości. Niewielkiego wzrostu uczony o
siwiejących włosach, doktor Okoye. Zdecydował się pozostać tu, w kraju, i ukryć się w dżungli, aby
przeczekać pierwszą falę prześladowań, a potem wrócić do domu. Obaj mężczyźni ustalili, że
zaczekają pół roku i dopiero potem spróbują ponownie nawiązać kontakt.
Pięciu najemników w land roverze obserwowało majaczącą w ciemności sylwetkę pilota, który wracał
do maszyny. Ich dowódca siedział obok czarnego kierowcy. Wszyscy palili papierosy.
— To na pewno południowoafrykański samolot — powiedział dowódca, po czym odwrócił się do
jednego z czterech białych, którzy przycupnęli w tylnej części samochodu. — Janni, skocz do pilota i
zapytaj go, czy znalazłoby się miejsce dla nas.
Z land rovera wysiadł wysoki kościsty mężczyzna o kanciastej sylwetce. Podobnie jak pozostali miał
na sobie polowy mundur w kolorach ochronnych i takie same wysokie płócienne buty z cholewami. U
jego pasa wisiała manierka z wodą, składany nóż oraz trzy puste ładownice na amunicję do
przewieszonego przez ramię pistoletu maszynowego.
— Zostaw broń. — Dowódca wyciągnął rękę po pistolet. — I postaraj się, dobra? Jeżeli nie odlecimy
stąd tym wrakiem, za kilka dni możemy trafić do kotła.
Mężczyzna imieniem Janni skinął głową, poprawił beret i niespiesznie ruszył w kierunku samolotu.
Gumowe podeszwy nie czyniły na betonowej nawierzchni najmniejszego hałasu.
—
Naand, meneer.
Na dźwięk ojczystego języka van Cleef odwrócił się raptownie i zmierzył spojrzeniem mężczyznę.
Mimo głębokiej ciemności bez trudu dostrzegł umieszczony na jego ramieniu emblemat; czaszka i
skrzyżowane piszczele.
—
Naand. Jy Afrikaans’!
Najemnik skinął głową.
— Jan Dupree — przedstawił się i wyciągnął rękę.
— Kobus van Cleef — odparł pilot. Wymienili uścisk dłoni.
—
Waar gaan
—
jy noul
— zapytał Dupree.
— Do Libreville, jak tylko skończą załadunek. A ty? Janni Dupree wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Znalazłem się w kropce, tak samo jak moi kumple. Jeśli tamci nas dorwą, zrobią z nas rąbankę.
Mógłbyś nam pomóc?
— Ilu was jest?
— Pięciu.
Van Cleef, także najemnik, nie wahał się ani przez chwilę. Ludzie wyjęci spod prawa czasem
pomagają sobie w potrzebie.
— Zgoda, wsiadajcie. Ale pośpieszcie się. Startujemy zaraz po tej constellation.
Dupree podziękował skinieniem głowy i wrócił truchtem do land rovera. Czterej biali stali przy masce
samochodu.
— W porządku, ale musimy już wsiadać — poinformował ich.
— Dobra — odparł dowódca. — Rzućcie graty do wozu i w drogę. — Kiedy pistolety maszynowe i
ładownice wylądowały z łoskotem z tyłu, nachylił się do siedzącego za kierownicą czarnego
podporucznika. — Musimy się zwijać — powiedział. — Utop samochód w rzece, zakop broń i
zaznacz miejsce, a potem zdejmij mundur i ukryj się w dżungli. Zrozumiałeś?
Podporucznik, który zgłosił się na ochotnika będąc w ostatniej klasie szkoły średniej i przez cały rok
walczył w oddziale dowodzonym przez najemników, kiwnął ponuro głową.
— Do widzenia, Patrick — dodał najemnik. — Obawiam się, że już po wszystkim.
Ciemnoskóry chłopak spojrzał mu w oczy.
— Może — odparł. — Może ma pan rację.
— Dalsza walka nie ma sensu.
— Teraz rzeczywiście nie — zgodził się podporucznik i wskazał w stronę stopni superconstellation,
gdzie generał i towarzyszące mu osoby żegnali się z tymi, którzy mieli pozostać na miejscu. —
Najważniejsze, że jemu nic się nie stało. To dobrze. Nadal jest naszym
przywódcą. Dopóki on żyje,
nie zapomnimy. Nic nie powiemy ani nie zrobimy, ale będziemy pamiętać. — Uruchomił silnik land
rovera. — Do widzenia! — zawołał.
Czterej najemnicy odpowiedzieli na pożegnanie i pierwsi ruszyli w kierunku transportowca.
Dowódca już ich doganiał, kiedy z gęstwiny drzew rosnących na skraju lotniska wyłoniły się dwie
zakonnice.
— Majorze!
Najemnik odwrócił się i rozpoznał w jednej z nich siostrę, którą spotkał kilka miesięcy temu, kiedy
walki dotarły w pobliże kierowanego przez nią szpitala, a on musiał zorganizować ewakuację
pacjentów i personelu.
— Siostra Maria Józefa! Co siostra tutaj robi?
Niemłoda irlandzka zakonnica chwyciła go za rękaw munduru i przez dłuższą chwilę tłumaczyła coś
poważnym tonem.
— Spróbuję — powiedział, kiedy skończyła. — Nic więcej nie mogę obiecać.
Poszedł przez płytę lotniska w stronę, gdzie pod skrzydłem swojego samolotu stał
południowoafrykański pilot. Dwaj mężczyźni rozmawiali przez kilka minut, po czym najemnik wrócił
do czekających na niego zakonnic.
— Zgodził się, ale musicie się pośpieszyć. Chce wystartować jak najszybciej.
— Niech Bóg pana błogosławi! — odparła siostra w białym habicie i wydała polecenia swojej
towarzyszce, która natychmiast pobiegła do samolotu i wspięła się po krótkiej drabince prowadzącej
do drzwi dla pasażerów. Irlandka zniknęła na chwilę wśród drzew, a po chwili z dżungli wyszło
kilkunastu mężczyzn z jakimiś zawiniątkami w ramionach. Zawiniątka jedno po drugim trafiały do rąk
siostry stojącej na drabince. Drugi pilot przyglądał się przez chwilę, jak zakonnica układa je na
podłodze kabiny, a potem burknął coś pod nosem i zaczął odbierać ciężary z wyciągniętych rąk i
podawać je kobiecie do wnętrza maszyny.
— Niech pana Bóg błogosławi — szepnęła zakonnica.
Jedno z zawiniątek zanieczyściło rękaw marynarki drugiego pilota płynnym, zielonym kałem.
— Cholera! — warknął, ale nie przerwał pracy. Osamotniony dowódca najemników spojrzał w
kierunku superconstellation. Grupa uciekinierów, składająca się głównie z członków rodzin
pokonanych przywódców, wchodziła właśnie po schodkach do samolotu. W przyćmionym blasku
sączącym się z kabiny dostrzegł tego, kogo szukał.
— Pan, iść major Shannon — powiedział jeden z ludzi szykujących się do odciągnięcia schodków.
Generał odwrócił się. Nawet teraz zdołał zdobyć się na uśmiech.
— Więc jak, Shannon? Leci pan z nami?
Shannon zasalutował, a generał odpowiedział w ten sam sposób.
— Dziękuję panu, ale mamy transport do Libreville. Chciałem się tylko pożegnać.
— Tak... To była długa walka. Obawiam się, że już się skończyła. Przynajmniej na kilka lat. Trudno
mi uwierzyć, żeby mój naród miał już na zawsze pozostać w niewoli. Aha, przy okazji: czy pan i
pańscy koledzy otrzymaliście wynagrodzenie ustalone w kontrakcie?
— Tak. Dziękuję, panie generale. Wszystko zostało uregulowane. Murzyn skinął ponuro głową.
— W takim razie do widzenia. Jestem wam wdzięczny za wszystko, co zdołaliście zrobić.
Mężczyźni uścisnęli sobie ręce.
— Jeszcze jedno, panie generale — powiedział Shannon. — Rozmawiałem z chłopcami w
samochodzie i gdyby... To znaczy, gdyby jeszcze kiedyś pan nas potrzebował, proszę dać znać.
Wszyscy przylecimy. Wystarczy nas zawiadomić. Chłopcy chcieli, żeby pan otym wiedział.
Przez kilka sekund generał wpatrywał się w niego bez słowa.
— Ta noc jest pełna niespodzianek — powiedział wreszcie powoli. — Może pan jeszcze o tym nie
wie, ale połowa moich doradców i wszyscy co zamożniejsi sojusznicy mają zamiar jeszcze tej nocy
przekraść się przez linię frontu i zaofiarować swe usługi przeciwnikowi. A wielu jeszcze uczyni to
samo najdalej w ciągu miesiąca. Dziękuję za pańską propozycję, panie Shannon. Nie zapomnę o niej.
Ale co będzie z wami? Co teraz poczną najemnicy?
— Będziemy musieli rozejrzeć się za jakąś robotą.
— Kolejna wojna, majorze Shannon?
— Kolejna wojna, generale.
— Ale zawsze czyjaś.
— Takie już jest nasze życie — odparł Shannon.
— I myśli pan, że pan i pańscy ludzie będziecie znowu walczyć?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]