§ Grzesiuk Stanisław - Boso, Kuciapka123
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Stanisław Grzesiuk
Â
Â
Â
Â
Boso, ale w ostrogach
Â
Â
1. I takie bywa życie
Ulica Tatrzańska
Â
Ulica TatrzaÅ„ska to maÅ‚a uliczka, może okoÅ‚o dwustu metrów dÅ‚uga, na której w okresie mojego dzieciÅ„stwa staÅ‚o zaledwie kilka domów. Leży miÄ™dzy ulicami GórskÄ… i Nabielaka. W tamtych czasach nie byÅ‚o na niej bruku, chodników i latarni, a w domach Å›wiatÅ‚a i wody. Po wodÄ™ trzeba byÅ‚o chodzić na innÄ… ulicÄ™, pÅ‚acÄ…c jeden grosz za wiadro. ByÅ‚ też jeden woziwoda, który rozwoziÅ‚ wodÄ™ w dużej, specjalnie do tego zrobionej beczce, krzyczÄ…c na ulicy i w podwórzach: "Woda - woda - woda!" U niego wiadro wody kosztowaÅ‚o pięć groszy. Ulica otrzymaÅ‚a bruk i oÅ›wietlenie wczeÅ›niej, lecz w naszym domu dopiero na wiosnÄ™ 1939 roku zaÅ‚ożono na korytarzach Å›wiatÅ‚o i wodÄ™. Do tego czasu trzeba byÅ‚o, jak mówiÅ‚em, wiadrem przynosić wodÄ™ i wiadrem wynosić brudnÄ… do zlewu na podwórzu, a z podwórza dopiero rynsztokiem spÅ‚ywaÅ‚a ona do ulicznego Å›cieku. ÅšwiatÅ‚o elektryczne w mieszkaniu miaÅ‚ tylko wÅ‚aÅ›ciciel sklepu, który przeciÄ…gnÄ…Å‚ liniÄ™ bezpoÂÅ›rednio z ulicy, ja zaÅ› w 1938 roku przeciÄ…gnÄ…Å‚em od niego liniÄ™ do swego mieszkania.
Dom był czteropiętrowy i mieszkało w nim czterdziestu pięciu lokatorów - nie licząc sublokatorów. Mieszkania były jednoizbowe i miały wymiar cztery i pół na trzy i pół metra, zajmowały je rodziny złożone z pięciu, siedmiu osób, a były i takie, gdzie mieszkało jedenaście osób.
UstÄ™p, byÅ‚ nie skanalizowany, latem unosiÅ‚ siÄ™ tam taki fetor, że można byÅ‚o udusić siÄ™. Wtedy niektórzy chodzili do pobliskiego, dziko rosnÄ…cego parku albo na puste ogrodzone place, przechodzÄ…c przez dziury w ogroÂdzeniu.
ZimÄ… znów nie uprzÄ…tane nieczystoÅ›ci zamarzaÅ‚y tak wysoko, że niemożÂliwoÅ›ciÄ… byÅ‚o korzystanie z tego urzÄ…dzenia. Najgorzej jednak byÅ‚o, gdy latem, w nocy, usÅ‚yszaÅ‚o siÄ™ gÅ‚oÅ›ne woÅ‚anie: "Okna proszÄ™ zamykać, z ustÄ™pu wybierać siÄ™ bÄ™dzie!" Wtedy i w mieszkaniu można byÅ‚o udusić siÄ™ smrodem.
Życie towarzyskie koncentrowało się na ulicy. Wieczorem ludzie stali grupkami na chodnikach, omawiając wypadki dnia i obmawiając swych bliźnich. Baby, stojąc lub siedząc na wyniesionych z domu stołeczkach, gryzły pestki dyni. Niektórzy grali w karty na małym stoliku stawianym na chodniku przed domem.
Młodzież "urzędowała" przeważnie na rogu. Po jednej stronie chłopcy, po drugiej dziewczęta - lecz te częściej spacerowały. Dzieci - tych było pełno wszędzie: na podwórzu, na chodnikach i na środku ulicy. Bawiły się czyniąc przy tym wielki wrzask. Gdy byłem dzieckiem, czy już nawet dorosłym, a w domu rodzice zapytali: "Dokąd idziesz?" - odpowiedź była zawsze jednakowa: "Na korytarz" lub: "Na ulicę". Wiadomo było, że tam spotka się zawsze kilku kolegów, z którymi można pogadać, pohecować, urządzić komuś kawał albo zaplanować wyskok "w miasto" - do kina czy też na zabawę. Na ulicy też dobierano się, by za złożone pieniądze kupić wódki, którą piło się w bramie, na ulicy lub za parkanem.
Mieszkańcy ulicy to robotnicy fabryk, budowlani i niewykwalifikowani z robót publicznych. Tym, co mieli prace stałe, powodziło się - jak na owe warunki - dobrze. Bezrobotni i pracownicy sezonowi cierpieli biedę.
W sobotÄ™ wieczorem na ulicy widziaÅ‚o siÄ™ ludzi pijanych. To ci, którzy po zapÅ‚aceniu w sklepie dÅ‚ugu zaciÄ…gniÄ™tego na życie w ciÄ…gu tygodnia, przepijali resztÄ™ ciężko zapracowanej tygodniówki. W sobotÄ™ wieczorem i w niedzielÄ™ w wielu mieszkaniach sÅ‚ychać byÅ‚o pijacki Å›piew na zmianÄ™ z awanturami, które przeważnie koÅ„czyÅ‚y siÄ™ pobiciem kogoÅ›. Niejeden raz ktoÅ› zostaÅ‚ ciężko pobity, zdarzaÅ‚o siÄ™, że i nożem dostaÅ‚ i albo wylizaÅ‚ siÄ™ z ran, albo przenosiÅ‚ siÄ™ do wiecznoÅ›ci, a winny do wiÄ™zienia - jeÅ›li policja doszÅ‚a winnego. Bo "kapować nie wolno" - to główny punkt swoistego kodeksu honorowego obowiÄ…zujÄ…cego na dzielnicy. Kto tej zasady nie przestrzegaÅ‚, byÅ‚ niecharakterny i jako taki byÅ‚ bojkotowany przez otoczeÂnie. Charakterność obowiÄ…zywaÅ‚a od najmniejszych dzieci do starców, i to zarówno mężczyzn, jak i kobiety.
Nikt tu nikogo siÄ™ nie baÅ‚. Silny nie baÅ‚ siÄ™ sÅ‚abszego, a sÅ‚aby nie ustÄ…piÅ‚ silniejszemu. "Skarżyć nie wolno, odegrać siÄ™ wolno" - oto druga obowiÄ…ÂzujÄ…ca zasada. Ta zasada byÅ‚a przyczynÄ… nie koÅ„czÄ…cych siÄ™ nieraz i trwajÄ…Âcych caÅ‚e lata "wojen" i antagonizmów miÄ™dzy poszczególnymi ludźmi, rodzinami, grupami, ulicami i caÅ‚ymi dzielnicami. ObowiÄ…zywaÅ‚a też zasada grzecznoÅ›ci na co dzieÅ„. Grzeczny ukÅ‚on znajomym, "bardzo przepraszam", gdy trÄ…ciÅ‚o siÄ™ kogoÅ›, czy chciaÅ‚o wyminąć, i przy każdej najdrobniejszej okazji. Tam, na TatrzaÅ„skiej, klęło siÄ™, ile wlezie, ale jeÅ›li w mieÅ›cie użyÅ‚ ktoÅ› nieprzyzwoitego sÅ‚owa, natychmiast inny reagowaÅ‚: "No, ty! - sÅ‚yszaÅ‚o siÄ™. - Spokój w gÅ‚owie, porzÄ…dek musi być, ludzie sÄ…, nie jesteÅ› u siebie".
Ten typ ludzi niektórzy nazywali: grandą. Lecz grandziarze to nie chuligani. Grandy odbywały się tylko u siebie - między sobą - i musiały być do tego przyczyny. W czasie wojny ludzie ci pokazywali okupantowi zęby i pazury, a po wojnie - ci, co przeżyli - wszyscy są statecznymi obywatelami.
O tym, jaką kto szedł drogą, często decydował przypadek. Chowaliśmy się wszyscy razem, w jednakowych lub zbliżonych warunkach. Na przykład czasem wystarczyło, że ktoś został bezrobotnym i długo nie mógł znaleźć pracy. W domu bieda, ale chłopak za złodziejstwo się nie bierze. Latem stara się dostać na publiczne roboty, zimą do śniegu. Pewnego dnia był w grupie chłopaków, którzy coś skradli - więc i jemu dali przypadającą na niego część. Następnym razem już sam rozejrzał się, czy czegoś się nie da ukraść. A później już szukał okazji. Wreszcie wpadł, a po odsiedzeniu wyroku otrzymanie stałej pracy było już niemożliwością i tylko takie życie mu zostało. Inny uczciwy człowiek w awanturze skrzywdził przeciwnika; i znów pozostawało mu tylko życie człowieka wyjętego spod prawa, bez możliwości otrzymania stałej pracy. Z tego też powodu powstała zasada: "Kapować nie wolno".
MÅ‚odzieżą nikt siÄ™ nie interesowaÅ‚. ByÅ‚a ona pozostawiona samej sobie. Na Czerniakowie byÅ‚o wiele knajp i w każdym sklepie wódka, ale ani jednego kina, Å›wietlicy, biblioteki lub czytelni. Ulica TatrzaÅ„ska niczym nie różniÅ‚a siÄ™ od innych ulic poÅ‚ożonych w kwadracie miÄ™dzy ulicami PodchoÂrążych, CzerniakowskÄ…, CheÅ‚mskÄ… i BelwederskÄ…. W takich warunkach mieszkaÅ‚em i żyÅ‚em do 1940 roku, to jest do chwili aresztowania i zamkniÄ™Âcia mnie przez Niemców w obozie koncentracyjnym.
Co teraz robić?
Â
Mam lat piÄ™tnaÅ›cie. UkoÅ„czyÅ‚em szkoÅ‚Ä™ powszechnÄ…. Ze sprawowania otrzymaÅ‚em stopieÅ„ bardzo dobry. To drugi raz przez caÅ‚e osiem lat nauki. Nie chcieli mi popsuć Å›wiadectwa. "Może siÄ™ zmieni, jak doroÅ›nie" - mówili nauczyciele. Pierwszy raz stopieÅ„ bardzo dobry ze sprawowania otrzymaÂÅ‚em na pierwsze półrocze pierwszego oddziaÅ‚u. Wszystkie inne byÅ‚y tylko, "odpowiednie". Sprawowanie obniżyÅ‚o mi stopnie z innych przedmiotów. W szóstym oddziale siedziaÅ‚em dwa lata. To wychowawca zÅ‚oÅ›liwie zostawiÅ‚ mnie na drugi rok. TwierdziÅ‚, że caÅ‚y rok nie pracowaÅ‚em - a ja przecież wszystko umiaÅ‚em lepiej niż inni! Mój "konik" to matematyka, fizyka i chemia. UparÅ‚em siÄ™ tylko nigdy nie podnosić rÄ™ki i nie odpowiadać z Å‚awki. To od oddziaÅ‚u piÄ…tego, gdy po bÅ‚Ä™dnej odpowiedzi nauczyciel powiedziaÅ‚ wobec caÅ‚ej klasy: "Siadaj, baÅ‚wanie, jak nie wiesz, to siÄ™ nie wygÅ‚upiaj!" CaÅ‚a klasa wybuchnęła Å›miechem. Po tym zdarzeniu wiÄ™cej już rÄ™ki nie podnosiÅ‚em. Jak padaÅ‚o pytanie, to podpowiadaÅ‚em koledze siedzÄ…cemu obok mnie i on podnosiÅ‚ rÄ™kÄ™ i odpowiadaÅ‚. OdtÄ…d dzieci nazywaÅ‚y mnie "baÅ‚wanem", ale niedÅ‚ugo to trwaÅ‚o, bo za przezwisko biÅ‚em, i to biÅ‚em dobrze. ByÅ‚o kilka skarg rodziców, kilka ze szkoÅ‚y, trójka ze sprawowania - ale woÅ‚ać przestali, a ja wiÄ™cej rÄ™ki nie podnosiÅ‚em poza jednym wypadkiem, tuż przed ukoÅ„czeniem szkoÅ‚y, ale to już byÅ‚a sprawa, jak to mówiÄ…, "gardÅ‚owa".
W szóstym oddziale nauczyciel wcale mnie pod koniec roku nie egzaminował. "Nie potrzeba - powiedział - ty i tak zostaniesz na drugi rok". Po skończonych egzaminach, a jeszcze przed wypisaniem świadectw, po lekcjach ukradłem z katedry dziennik ze stopniami z całego roku. Nad glinianką Morskie Oko obejrzałem stopnie swoje i innych – dziennik podarłem i utopiłem. Następnego dnia w szkole awantura: kto ukradł dziennik? Posądzono jednego chłopca, który nie był pewien, czy zda do następnej klasy. Wezwano jego ojca. Pytają chłopca wobec całej klasy, czy to on go wziął. Chłopiec się nie przyznaje. Ojciec zaczyna go bić.
- Ja ukradłem i zniszczyłem dziennik - odezwałem się głośno, wstając z ławki.
- Dlaczegoś to, durniu, zrobił? - wrzasnął nauczyciel.
- A co ja miałem do stracenia? Przecież i tak zostaję na następny rok. Okazało się, że jeszcze miałem coś do stracenia - obniżono mi stopień ze
sprawowania na nieodpowiedni i miałem być przeniesiony karnie do innej szkoły. Zatrzymano mnie na usilne prośby matki, która obiecała, że będzie mnie pilnować i że będę się dobrze zachowywał w szkole.
W następnym roku znów ze sprawowania "odpowiedni". A było to tak: Nauczycielka dawała korepetycje z tego przedmiotu, którego nas uczyła, synowi restauratora z naszej dzielnicy. Gdy przyszło pisać wypracowanie klasowe, nauczycielka sama nie dyktowała nam pytań, tylko zwróciła się do tego ucznia:
- Podyktuj pytania, wiesz, te, co wczoraj przerabialiśmy.
Po kilku dniach oddała nam zeszyty i każdy podawał stopień, jaki otrzymał. Gdy doszło do mnie, odkrzyknąłem specjalnie głośno:
- Niedostateczny!
- O, to niedobrze, to bardzo niedobrze - odpowiedziała nauczycielka.
- Gdyby mój ojciec miał knajpę i płacił pani, to i ja miałbym bardzo dobry stopień, tak jak i on - odpowiedziałem, wskazując palcem na syna knajpiarza.
Co to byÅ‚a za awantura! Nauczycielka wyszÅ‚a z klasy i wróciÅ‚a z kierowniÂkiem. Kierownik wygnaÅ‚ mnie do domu i kazaÅ‚ przyjść z ojcem. NastÄ™pnego dnia przyszedÅ‚ ze mnÄ… ojciec. W szkole postawiono sprawÄ™ tak: mam przeprosić nauczycielkÄ™ wobec caÅ‚ej klasy albo na dwa tygodnie bÄ™dÄ™ zawieszony w nauce. Rozprawa odbywaÅ‚a siÄ™ w klasie, przy wszystkich dzieciach. Ojciec każe przeprosić nauczycielkÄ™, a ja znów uparÅ‚em siÄ™, że nie przeproszÄ™. Ojciec zaczÄ…Å‚ bić.
- Żeby mnie tatuś nawet zabił, to nie przeproszę, bo ja mam rację! - wrzeszczałem na cały głos.
- Czekaj, już ja ci wleję w domu! - obiecuje ojciec.
- To tak "wystawiÄ™", że mnie nawet policja nie znajdzie! - zagroziÅ‚em. Po drodze do domu upewniÅ‚em siÄ™ jeszcze, czy ojciec mnie nie bÄ™dzie biÅ‚, i powtórzyÅ‚em swojÄ… groźbÄ™: że jeżeli mnie uderzy, to ucieknÄ™ z domu, i to ucieknÄ™ nie na dwa, trzy tygodnie, ale tak, że wiÄ™cej mnie nie zobaczy. - Czy tatuÅ› rozumie, że ja mam racjÄ™? - dodaÅ‚em na zakoÅ„czenie. Ta groźba pomogÅ‚a. Ojciec baÅ‚ siÄ™, żebym nie uciekÅ‚. Jedna dÅ‚uższa ucieczka zmieniaÅ‚a nieraz caÅ‚e życie dziecka. WyÅ‚amywaÅ‚ siÄ™ taki spod kontroli starszych, żeby żyć, musiaÅ‚ kraść, w koÅ„cu wpadaÅ‚ przy jakiejÅ› kradzieży - a wtedy dom poprawczy i koniec z uczciwym życiem. Ojciec ukaraÅ‚ mnie inaczej. Przez caÅ‚e dwa tygodnie nie wolno mi byÅ‚o wychodzić z domu na ulicÄ™. Najstraszniejsza dla mnie kara. SiedzÄ…c w domu czytaÅ‚em książki, graÅ‚em na mandolinie i tak przesiedziaÅ‚em caÅ‚e dwa tygodnie w areszcie domowym. A na zakoÅ„czenie roku ze sprawowania "odpowiedÂni" i przeniesienie do innej szkoÅ‚y.
W oddziale siódmym, w tej nowej szkole, miaÅ‚ miejsce konflikt innego rodzaju. Zaczęło siÄ™ nieporozumienie z nauczycielem matematyki. Po pierwszym miesiÄ…cu nauki - pierwsze wypracowanie klasowe. Szybko rozwiÄ…zaÅ‚em zadanie, bo kto oddaÅ‚ zeszyt, wychodziÅ‚ na boisko, a kartkÄ™ z rozwiÄ…zaniem na brudno podrzuciÅ‚em koleżance i oddaÅ‚em nauczycielowi zeszyt. Gdy po kilku dniach otrzymaliÅ›my zeszyty klasowe, ze zdziwieniem stwierdziÅ‚em, że z klasówki otrzymaÅ‚em stopieÅ„ niedostateczny. SprawdziÂÅ‚em jeszcze raz - wynik dobry. ZobaczyÅ‚em u koleżanki stopieÅ„ - bardzo dobry. Wynik taki sam, przecież Å›ciÄ…gnęła z mojej kartki, tylko że u mnie trochÄ™ niechlujnie napisane, bo spieszyÅ‚em siÄ™ na boisko. Z zeszytem idÄ™ do nauczyciela.
- Proszę pana, dlaczego ja dostałem dwójkę? Przecież tu nie ma żadnych przekreśleń - zapytałem grzecznie.
- MusiaÅ‚o coÅ› tam być, siadaj na miejsce - odpowiedziaÅ‚ nauczyciel. StojÄ…c przy nim podarÅ‚em zeszyt i wrzuciÅ‚em do kosza. Nauczyciel popatrzyÅ‚ - i nie powiedziaÅ‚ nic. Po kilku minutach wydaÅ‚ nam zebrane poprzedniego dnia zeszyty domowe. ZajrzaÅ‚em do Å›rodka, a tam napisane czerwonym ołówkiem: "Praca za miesiÄ…c wrzesieÅ„ oceniona niedostateczÂnie". Poprawek żadnych nie ma - z tym, że zeszyt też niezbyt czysto prowadzony. Bez namysÅ‚u i ten zeszyt podarÅ‚em - i do kosza, a nauczyciel też nic nie powiedziaÅ‚.
- Pokaż mi swój zeszyt - zwrócił się do mnie nauczyciel następnego dnia, gdy tylko wszedł do klasy.
- Nie mam - odpowiedziałem.
- A gdzie go masz?
- W domu zostawiłem. - To idź do domu po zeszyt.
Wyszedłem i całą godzinę biegałem po boisku i ulicy. Następna lekcja, matematyki - i wszystko powtórzyło się dokładnie tak jak poprzednio. I tak było przez miesiąc. W końcu było już tak, że jak on wchodził do klasy, to ja sam wychodziłem mówiąc, że idę do domu po zeszyt. Nauczyciel uparł się, że ja będę miał zeszyt, ja uparłem się, że zeszytu mieć nie będę. Nie warto pisać, jeśli bez żadnej przyczyny stawia niedostateczne oceny, a w dodatku nie chce mówić, dlaczego.
PoÅ‚apaÅ‚ siÄ™ wreszcie, że mnie w ten sposób nie ugada, wiÄ™c zamiast wysyÅ‚ać do domu, kazaÅ‚ stać w kÄ…cie. Wszystkie lekcje matematyki spÄ™dzaÂÅ‚em w kÄ…cie - ale zeszytu nie przynosiÅ‚em. Do kÄ…ta wychodziÅ‚em sam, gdy tylko nauczyciel wchodziÅ‚ do klasy.
Stanie w kÄ…cie daÅ‚o mi możność robienia nowych wyczynów. Stół nauczyciela przysuniÄ™ty byÅ‚ do pierwszych Å‚awek, a za jego plecami staÅ‚a rozsuwana tablica. Gdy byÅ‚o wypracowanie klasowe, nauczyciel dyktowaÅ‚ zadania, dzielÄ…c klasÄ™ na dwie grupy. Ja w tym czasie staÅ‚em już w kÄ…cie. Gdy on dyktowaÅ‚, ja na tablicy pisaÅ‚em dla pamiÄ™ci cyfry - bo treść zadania miaÅ‚em w gÅ‚owie - i w tym czasie, gdy nauczyciel siedziaÅ‚ przy stole i czytaÅ‚ książkÄ™ albo sprawdzaÅ‚ zeszyty domowe, ja na dwóch połówkach tablicy rozwiÄ…zywaÅ‚em zadania jednej i drugiej grupy. UdaÅ‚o mi siÄ™ to dwa razy. Wszyscy mieli wtedy dobrze rozwiÄ…zane zadania. Za trzecim razem wypaÂdÅ‚o tyle dziaÅ‚aÅ„ matematycznych, że musiaÅ‚em pisać maÅ‚e cyfry. Ci w koÅ„cu klasy nie mogli ich dojrzeć, wiÄ™c zaczÄ™li krÄ™cić siÄ™ po klasie, żeby zobaczyć, co tam jest napisane na tablicy. Nauczyciel obejrzaÅ‚ siÄ™ i wszystko siÄ™ wydaÅ‚o. Od tego dnia sadzaÅ‚ mnie przy swoim stole. I taka sytuacja trwaÅ‚a do koÅ„ca roku. Ten sam nauczyciel uczyÅ‚ nas robót introligatorskich - ale tu to już ja byÅ‚em bardzo dobry.
Trzy dni przed końcem roku nauczyciel zapowiedział nam, że zamiast robót będzie pytał z matematyki. Jeśli ktoś jest niepewny, to jeszcze będzie miał możność poprawić swój stopień. Mnie to nie dotyczyło, w jego pojęciu ja byłem całkowicie przekreślony - ale mimo to przyszedłem. Tego dnia nie posadził mnie obok siebie, bo to właściwie nie była już lekcja. Tego dnia pierwszy raz od czterech lat załamałem się i podniosłem rękę, chcąc odpowiadać na zadane pytania. Nauczyciel zaczął od najprostszych pytań: jakie znamy cyfry, jakie liczby dzielą się przez 2, 3 itd. Na początku wszyscy podnosili ręce - ja też. Im pytania były trudniejsze - tym mniej rąk się podnosiło. Wreszcie po jednym pytaniu podniosły się tylko dwie ręce. Ja podnosiłem przy każdym pytaniu, lecz jeszcze mnie nie pytał. Teraz popatrzył na mnie długo i przenikliwie, lecz zapytał drugiego. Następne pytanie - tylko ja podniosłem rękę. Zapytał mnie i odpowiedziałem dobrze. Następne - znów tylko ja. Zapytał - odpowiedziałem. Pytał dalej innych, lecz ja także odpowiadałem.
- Przyjdź do mnie po lekcjach do kancelarii - powiedział, gdy po skończonej lekcji wychodził z klasy.
W kancelarii wzięli mnie w obroty - kierownik szkoły, wychowawczyni klasy i nauczyciel matematyki. Przeprowadzili egzamin z matematyki - na żadnym pytaniu nie zaciąłem się. Kazano mi rozwiązać dwa zadania, rozwiązałem szybko i dobrze.
- No widzisz - powiedział do mnie kierownik szkoły - mógłbyś mieć stopień bardzo dobry, gdybyś się uczył przez cały rok, a tak to postawimy ci trójkę.
A więc z dostatecznym stopniem z matematyki, bardzo dobrym ze sprawowania i bez żadnej perspektywy na przyszłość ukończyłem szkołę podstawową mając lat piętnaście.
Co teraz robić?
Â
Czerniaków 1933Â
Na dalszą naukę nie ma pieniędzy i możliwości. Chłopak, który ma piętnaście lat, powinien już starać się zarobić, żeby była pomoc w domu. Ale jak zarobić? Złodzieje z naszego domu namawiali mnie, żebym "pracował" z nimi.
- Jesteś cwaniak, policja ciebie nie zna - z nami będzie ci dobrze, nie zginiesz.
Odmówiłem. Po co kraść, jak nie można przynieść do domu? Gdy byłem mniejszy, a nieraz coś z chłopakami zwędziliśmy dla sportu - to w domu matka brała za łapę, kazała odnieść i przeprosić, a czasem to jeszcze dobrze wlała. Więc kraść nie miało dla mnie sensu. Wszystkie ogrody i sady w okolicy były w mojej bezpłatnej dzierżawie. Właziłem do każdego i nigdy mnie nie złapano - ale to było robione tylko dla sportu. Lubiłem każde ryzyko i niebezpieczne sytuacje.
Ojciec, jak był trzeźwy, nie mówił nic. Jak był pijany, krzyczał, żebym sobie roboty szukał. Cóż więc robiłem?
Rano przynosiÅ‚em matce dwa wiadra wody i wynosiÅ‚em brudnÄ…. Potem przynosiÅ‚em wÄ™giel z piwnicy lub ze skÅ‚adu, kupiÅ‚em, co potrzeba, w sklepie - i już byÅ‚em wolny. Wtedy przynosiÅ‚em kilka wiader wody jednej lokatorce. MiaÅ‚a za drzwiami na korytarzu beczkÄ™, z której braÅ‚a wodÄ™ do prania i zmywania. PÅ‚aciÅ‚a mi pięć groszy za przyniesienie jednego wiadra; tak samo jak u woziwody, tylko ja przynosiÅ‚em jej wodÄ™ pod drzwi, a od woziwody braÅ‚o siÄ™ spod bramy i trzeba byÅ‚o nieść na piÄ™tro. Jak przynioÂsÅ‚em pięć wiader, to zarobiÅ‚em dwadzieÅ›cia groszy, bo jeden grosz za wiadro braÅ‚ inwalida przy pompie ulicznej. NastÄ™pnie krÄ™ciÅ‚em siÄ™ przy skÅ‚adzie opaÅ‚owym. Niejeden raz zarobiÅ‚em trochÄ™ groszy za odniesienie komuÅ› wÄ™gla do domu. PÅ‚acili jeden grosz od kilograma. PracowaÅ‚ tam już starszy kolega, ale jak on poszedÅ‚ z wÄ™glem i nie byÅ‚o nikogo, a znów trzeba byÅ‚o odnieść, braÅ‚em ja. Nie dźwigaÅ‚em po pięćdziesiÄ…t kilogramów, bo to byÅ‚o dla mnie za ciężko, ale dwadzieÅ›cia, trzydzieÅ›ci to nosiÅ‚em.
Teraz, gdy już miałem pieniądze, szedłem na Mokotów do biblioteki. Nie była to prawdziwa biblioteka, lecz sklep sprzedający papier, zeszyty i przybory szkolne, w którym na jednej ścianie były półki z książkami. Właściciel sklepu wypożyczał te książki za opłatą dziesięciu groszy od jednej książki po złożeniu dwu złotych kaucji. Ze swego zarobku złożyłem kaucję za dwie książki, ale były dnie, że wymieniałem tylko jedną książkę; częściej jednak wymieniałem dwie i czytałem jednego dnia. Nikt nie dawał mi żadnych rad co do wyboru lektury. Wyczytywałem więc wszystkie książki o Dzikim Zachodzie, Karola Maya, Branda, Baxtera, kryminalne Romańskiego, Marczyńskiego, Wallace'a i innych. Wyczytałem książki o przygodach Arsena Lupina, Sherlocka Holmesa i wszystkie o Tarzanie; Michała Zevaco, Dumasa i Trylogię Sienkiewicza. Książki grube dzielone były na kilka mniejszych i za każdą płaciło się dziesięć groszy. Gdy już miałem w ręku książkę, brałem w kieszeń kawał chleba i szedłem nad starą fosę fortową na Czerniakowie. Tam, leżąc na słońcu, czytałem. Dla urozmaicenia co pewien czas zażywałem kąpieli, a raz lub dwa razy w ciągu dnia kilku z nas przepływało na drugą stronę fosy i zapuszczaliśmy się w ogrody badylarzy na strąki grochu.
Moimi ulubionymi bohaterami z książek byli ludzie, których cechowała szaleńcza odwaga i ryzykanctwo, obrońcy słabych i uciśnionych, a bojowi wobec ludzi złych. W postępowaniu swoim starałem się naśladować takich właśnie bohaterów. Cieszyłem się, gdy raz udało mi się wywalić okno w płonącym drewnianym budynku i zanim nadbiegli inni, wyniosłem dwoje małych dzieci oraz wyrzuciłem na podwórze wszystkie ubrania z szafy. Byłem wszędzie tam, gdzie groziło jakieś niebezpieczeństwo, i musiałem zawsze należeć do tych, którzy ostatni wycofują się z niebezpiecznej sytuacji.
Å»eby być mocnym wobec zÅ‚ych, nie wystarczaÅ‚a sama odwaga, potrzebna byÅ‚a także zaprawa i trening. W mieszkaniu na drzwiach wieszaÅ‚em stare ubrania i palta i godzinami ćwiczyÅ‚em uderzenia gÅ‚owÄ… z różnych pozycji. WiedziaÅ‚em, że jest to najskuteczniejsze i najbardziej zdradliwe uderzenie. DoszedÅ‚em do takiej wprawy, że "na Å‚eb" byÅ‚em jednym z najlepszych na Czerniakowie. TrenowaÅ‚em też nożem. Rzucanie nożem do celu na odlegÅ‚ość. Ukrywanie noża w rÄ™kawie. BÅ‚yskawiczne wyciÄ…ganie noża z kieszeni spodni i z kieszeni marynarki, tak zwanej "za parkanem".. Niejeden urwany guzik i rozdarte spodnie kosztowaÅ‚ trening przeskakiwania przez parkan, chodzenia po drzewach i skakania ze znacznych nawet wysokoÅ›ci. WyrabiaÂÅ‚em w sobie silnÄ… wolÄ™, upór i mÅ›ciwość w stosunku do tych, którzy skrzywdzili mnie z premedytacjÄ… lub wykorzystywali swojÄ… przewagÄ™ fizycznÄ…. Po kilku awanturach ze starszymi i silniejszymi mówiono o mnie: "ChÅ‚opak grzeczny, ale i charakterny..." SÅ‚abszego nie uderzyÅ‚em nigdy.
Wieczorem wyskakiwałem na plac Unii Lubelskiej "postarać się trochę na majdanie" - co znaczy po prostu: sprzedawać gazety. "Starało się" tam wielu kolegów, z którymi kończyłem szkołę. Oni byli majdaniarzami rejestrowanymi (po złożeniu kaucji), ja starałem się na dziko: koledzy brali więcej gazet i część dawali do sprzedaży mnie.
Jaki był z tego zarobek? Dwa grosze od gazety w cenie pięciu groszy i trzy od dziesięciogroszowej. Od dodatku nadzwyczajnego osiem groszy od sztuki, ale wtedy mi nie dawali, ciężko też było trafić na moment wydania. Umieć sprzedać gazety - to była wielka sztuka.
- Ile sprzedałeś? - pytałem jednego kolegi.
- Dwanaście sztuk - odpowiada.
- A ja tylko dwie.
- A ty ile? - pytam drugiego.
- Piętnaście.
- A ja dwie.
Wreszcie i ja poÅ‚apaÅ‚em siÄ™ w technice sprzedawania. Gdy dostaÅ‚em gazety do rÄ™ki - jak najszybciej przed siebie, byle dalej, żeby być tam, gdzie nie dotarÅ‚ jeszcze żaden nowy gazeciarz. Raz dotarÅ‚em w ten sposób do ulicy Filtrowej. W każdym tramwaju jadÄ…cym w stronÄ™ placu Narutowicza idÄ… dwie, cztery gazety. Po pewnym czasie gazeciarze z placu Narutowicza poÅ‚apali siÄ™, że im handel idzie sÅ‚abiej - zjechali kupÄ…, dali mi dobry wycisk i przegnali z dobrego stanowiska. PojechaÅ‚em do swoich chÅ‚opaków. Ci zostawili swój "majdan" w różnych kioskach i sklepach i grupÄ… w osiemnasÂtu chÅ‚opaków zrobiliÅ›my nalot na tamtych. I odegraliÅ›my siÄ™ - ale już wiÄ™cej w ich parafiÄ™ nie jeździÅ‚em.
Najlepszy zarobek był wtedy, gdy udało się kogoś zrobić "na fryko". Przy wydawaniu reszty bilonem pieniądze odliczało się na własnej dłoni, kładąc na spód monetę upatrzoną dla siebie. Gdy kupujący nadstawiał rękę, oddawało się wszystko, bo mógł jeszcze raz sprawdzić. Gdy postawił woreczek, monetę leżącą na spodzie, na środkowym palcu, chwytało się lekko ukrywając ją między palcami i chociaż dłoń była wyprostowana, pieniądz pozostawał w ręku. Jeden taki "moniak" to tyle, co sprzedać kilka gazet. Metodę tę stosowali gazeciarze i wózkarze.
Kiedy do ojca przychodzili koledzy, wiedziałem, że będą pili wódkę, a mnie będą posyłali, żeby im przynosić po ćwiartce. Siedziałem wtedy kamieniem w domu. Gdy już nieźle sobie popili, wtedy robiłem "na fryko" po pięćdziesiąt groszy, po złotówce, a nawet i po dwa złote. Płaciłem sobie za fatygę siedzenia w domu.
Latem jeździliÅ›my przeważnie we czterech dwa razy w tygodniu do Kabackiego Lasu na jagody, grzyby lub orzechy laskowe. Na ulicy PuÅ‚awÂskiej skakaliÅ›my w biegu na bufory ostatniego, towarowego wagonu przyczepionego do pociÄ…gu osobowego i tak uczepieni jechaliÅ›my do Pyr i do lasu. Tam trzeba byÅ‚o uważać, żeby nie dać siÄ™ zÅ‚apać gajowym - tak jak w kolejce kolejarzom. Gajowi czÄ™sto robili obÅ‚awy na zbierajÄ…cych jagody lub grzyby. To już byÅ‚o dla nas sportem - tak lawirować i ukrywać siÄ™, żeby nie zÅ‚apali. I nie zÅ‚apali nigdy żadnego z nas. W kolejce byÅ‚o gorzej. Tu niejeden konduktor staraÅ‚ siÄ™ nas zÅ‚apać albo przepÄ™dzić z kolejki. Raz jeden kolejarz wlazÅ‚ na dach towarowego wagonu i oblewaÅ‚ nas oliwÄ… z oliwiarki. MajÄ…c doÅ›wiadczenie, braliÅ›my w drogÄ™ solidne kije, żeby kolejarzowi nie pozwolić wysunąć znad dachu rÄ™ki czy gÅ‚owy. Gdy kolejka dojeżdżaÅ‚a do stacji - wyskakiwaliÅ›my jeszcze w biegu i uciekaliÅ›my w odwrotnym kierunku. CzepiajÄ…c siÄ™ z boku osobowego wagonu dwa razy zerwaliÅ›my z gÅ‚owy siedzÄ…cemu przy otwartym oknie rabinowi jarmuÅ‚kÄ™, którÄ… Å»ydzi odkupywali od nas, pÅ‚acÄ…c po pięć zÅ‚otych. KiedyÅ› w Grójcu w czasie "wycieczki" zdjÄ™liÅ›my ze stojÄ…cego na ulicy wozu skrzynkÄ™ wódki, którÄ… wynieÅ›liÅ›my za stojÄ…cÄ… w pobliżu stodoÅ‚Ä™. Gdy wóz odjechaÅ‚, przyszÅ‚o do nas trzech Å‚obuzów; zabrali nam wszystko, a za "fatygÄ™" dali tylko każdemu z nas po pół litra wódki. I to dobre, mogli nic nie dać.
W kolejce raz tylko mnie zÅ‚apali. PosiedziaÅ‚em kilka godzin w komisariaÂcie. PrzyszÅ‚a matka, zapÅ‚aciÅ‚a pięć zÅ‚otych kary, które później musiaÅ‚em jej zwrócić, i zabraÅ‚a mnie do domu.
Latem pojechaÅ‚em na dwa tygodnie pod Grójec do znajomych gospodaÂrzy, u których ostatnie dwa lata spÄ™dzaliÅ›my wakacje.
Złodziejska wieś. Nocami cała prawie ludność wybierała się na kradzież zboża z dworskich pól. Jedni zwozili, inni młócili w stodołach... i rano było już wszystko w porządku. Za stodołą cała sterta słomy, zboże zaś wymłócone i wywiane zostało już wywiezione na sprzedaż do miasta. Pewnej nocy chłopi wybrali się do odległej o trzy kilometry wsi kraść ulęgałki. Poszło wtedy chyba ze, trzydzieści osób i ja z nimi. Wszyscy piechotą przez cmentarz i las, a drogą dwa wozy do przywiezienia worków z ulęgałkami. Ciekawy byłem, jak będą rwali. Kazali mi zabrać ze sobą worek i płachtę. Okazało się, że robi się to łatwo, szybko i dokładnie. Każdy rozkłada swoją płachtę pod drzewem, dwóch wchodzi na drzewo i trzęsie, potem każdy bierze płachtę za rogi i zsypuje do swojego worka. Później worki na wóz, a sami znów piechotą, krótszą drogą do domu.
Złodzieje to byli przeważnie "wychowańcy". Prawie każdy gospodarz miał takiego "wychowańca". Po pierwszej wojnie światowej brali na wychowanie dzieci z sierocińca, które nie miały i nie znały swoich rodziców. Podrzutki. Państwo do pełnoletności dziecka płaciło im miesięcznie pewną sumę pieniędzy, a oni mieli darmo z początku pastucha, później parobka, tylko za jedzenie i marne ubranie. Gdy taki chciał się lepiej ubrać, pójść na zabawę albo wypić wódki - kradł.
W czasie żniw ludzie ze wsi chodzili pracować do dworów, których było kilka w okolicy. Pewnego dnia, gdy nie miałem co robić, wybrałem się na dworskie ziemie zobaczyć, jak pracują znajomi ze wsi. Kosili zboże tuż pod lasem. Słońce szło już ku zachodowi.
- Uważajcie, dziedzic jedzie! - zawołał ktoś ostrzegawczo.
I wszyscy raźniej zabrali się do roboty.
Był to młody jeszcze facet, na pięknym koniu, ze szpicrutą w ręku. Siedząc sztywno, przez kilka minut w milczeniu przyglądał się, jak ludzie pracują. Zbliżył się do niego karbowy, coś mówił po cichu. Po chwili podeszła z boku młoda jeszcze chłopka i prosi pokornie:
- Proszę jaśnie pana, niech jaśnie pan zwolni mnie o godzinę wcześniej. Mam chore dziecko, zostawiłam je bez opieki.
Nawet na nią nie spojrzał.
- Proszę jaśnie pana bardzo - mówi znów kobieta,
Patrzę i oczom nie wierzę: pocałowała go w rękę. Raz, drugi i wciąż powtarza swoje: "Proszę jaśnie pana bardzo".
Stałem o dwa metry od "jaśnie pana", a nie więcej jak o dziesięć metrów od lasu.
- O rany! Co za jaśnie pan! - krzyknąłem tak głośno, że wszyscy usłyszeli. - A moja dupa jaśniejsza niż wszystkie jaśnie pany!
W "jaśnie pana" jakby piorun strzelił. Szarpnął się w moją stronę.
Złapałem jedną lejce, zawinąłem koniem i zanim schwycił równowagę, już uciekałem do lasu. Ruszył za mną, ale byłem już w lesie.
Tak wyglądało moje pierwsze i ostatnie spotkanie z "jaśnie panem".
Â
- Dokąd idziesz? - zapytała matka, widząc, że wychodzę z mieszkania.
- Na ulicÄ™.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]