§ Gunning Sally - Wojna wdowy, Kuciapka123

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Sally Gunning
Wojna wdowy
Tytuł oryginału: The
Widow's War
15
3
Jedna z podstawowych zasad angielskiej wolności gwarantuje wolność
we własnym domu. Dom to twierdza swojego właściciela; i póki nikomu nie
wadzi, właściciel powinien czuć się w domu tak bezpiecznie, jak książę w
swoim zamku.
Czyż kobiety nie rodzą się tak samo wolne, jak mężczyźni? Czyż nie
byłoby niecnym twierdzenie, że wszystkie niewiasty z natury są
niewolnicami?
James Otis (1725-1783)
Nasze szczęście zależy od nas, od spokoju i równowagi naszego
umysłu, a nie od fanaberii innych. Stan wojny nigdy nie sprzyja
pomyślności.
Mercy Otis Warren (1728-1814)
1
2
stycznia 1761 roku
Lyddie Berry usłyszała klangor gęsi i wiedziała, że ktoś lub coś się
zbliża - kuzynka Betsey, wnuk Nate, kolejny wilk... Chociaż te głupie ptaki
równie dobrze mogły tak zareagować na silniejszy podmuch wiatru. Kiedy
15
3
jednak ktoś głośno trzasnął drzwiami, odrzuciła wszystkie cztery
ewentualności; obróciła się gwałtownie, aż zafurkotały jej spódnice, i
zobaczyła Indianina, Sama Cowetta. Był taki wysoki i barczysty, że
wypełniał sobą całe pomieszczenie. Spojrzał na nią swoimi czarnymi oczami
- cóż takiego jest w tych oczach, że wydają się takie nieprzeniknione?
Cofnęła się o krok i zaraz się zawstydziła z tego powodu, ale mężczyzna nic
nie spostrzegł. Już patrzył przez nią na drzwi w głębi, wołając- „Wieloryby
w zatoce!". Na dźwięk tych słów wszyscy mężczyźni w osadzie zrywali się
na równe nogi, więc Lyddie wcale się nie zdziwiła, kiedy natychmiast
usłyszała stukot butów Edwarda. Mąż sięgnął po kurtkę i czapkę oraz
śniadanie. Pajdę chleba wsunął do kieszeni, duszkiem wypił piwo, odstawił
kubek i uśmiechnął się do Lyddie; nie szkodzi, że posyłając jej uśmiech,
myślami był już przy wielorybach, a nie przy żonie - i tak mu odpowiedziała
uśmiechem. Nie zauważył tego - wyszedł, nim jej spódnice przestały
szeleścić.
Lyddie zjadła chleb i wychyliła swoje piwo, po czym przystąpiła do
codziennych zajęć: wyszorowała cynowe naczynia, rozpaliła ogień, by
zrobić pranie, zestrugała mydło do kotła. Kiedy pierwszy raz szła do studni,
spojrzała na drzewa. Wiatr był porywisty, ale wiał z jednego kierunku;
obracając czwarty raz, zauważyła, że stał się zmienny, to od północy, to od
wschodu, to od zachodu, czasami przybierał na sile, czasami słabł. Weszła
do domu, wsadziła koszule i halki do kotła, żeby je wygotować, cały czas
nasłuchując zawodzenia wiatru. Zeszła po drabinie do piwnicy po warzywa
na obiad, ale nawet tam dobiegło ją wycie wichru; wdrapała się na górę,
kroiła rzepę i nasłuchiwała, zalała wodą soloną rybę, żeby się wymoczyła, i
nasłuchiwała, przycinała knoty świec i nasłuchiwała, wygładzała piernaty na
łóżku i nasłuchiwała. Powiesiła nad paleniskiem garnek z potrawką,
15
3
przegarnęła drwa w piecu i zamieszała pranie w kotle, po czym złapała
opończę i czepek, wiszące na kołku, i wyszła.
Początek zimy był łagodny, drogę prowadzącą nad morze żłobiły
głębokie i rozmiękłe koleiny; Lyddie miała całe buty ubłocone, nim dotarła
na Wzgórze Robbina i zobaczyła popielatą zatokę, upstrzoną łodziami
unoszącymi się na spienionych falach. Opierając się wiatrowi, spoglądała na
plażę, jak wzrokiem sięgnąć czarną od wielorybów zapędzonych na brzeg
przez mężczyzn, uderzających wiosłami w wodę. To był piękny widok,
jakiego nie oglądano w zatoce od kilku lat; Lyddie stała na skarpie, ściśle
owinięta peleryną, i rozkoszowała się tą sceną, chociaż wiatr nie dawał jej
spokoju. Szumiał w uszach, przechylał łodzie, miotał nimi; gnał fale daleko
w głąb plaży i porzucał je, by ginęły między wielorybami. Wypatrywała
łodzi wielorybniczej Edwarda, ale wszystkie wyglądały tak samo, chociaż
wydawało jej się, że na jednej dostrzegła potężną sylwetkę Indianina. W
końcu zrezygnowała i pozwoliła, żeby wiatr zapędził ją do domu.
Po powrocie przygotowała sobie południowy posiłek, składający się z
potrawki, chleba i piwa. Na śniadanie dokończyli poprzedni bochenek i teraz
wyciągnęła nowy, jak zwykle czując satysfakcję na widok jego idealnej
symetrii i chrupkiej skórki, niedopuszczającej do środka powietrza, które
przemieniało miąższ w kamień. Tylko przez chwilę poczuła się nieswojo,
kiedy pomyślała, że na-pocznie nowy bochenek pod nieobecność Edwarda,
ale w chwili, kiedy usłyszała słowo „wieloryby", wiedziała, że sama spożyje
południowy posiłek, więc nie trapiła się tym długo, a raczej nie trapiłaby się,
gdyby nie ten wiatr. Pospiesznie zjadła i odstawiła to, co zostało, chleb
starannie zawinęła w ściereczkę. Umyła talerz, rozwiesiła pranie przy ogniu,
zmiotła kawałki kory, suche liście i sosnowe igły, które zawsze zaśmiecały
15
3
kuchnię, kiedy się brało drwa ze skrzyni na opał, posypała podłogę
piaskiem, obserwowała, jak zapadają ciemności, i nasłuchiwała wiatru.
Kiedy niepokój przemienił się w lęk, a lęk w pewność? Wtedy, gdy
sama zasiadła do kolejnego posiłku, składającego się z chleba, piwa i
korniszonów? Wtedy, gdy ponownie usłyszała klangor gęsi? Czy też
wiedziała to od samego rana, jak tylko wyszła na dwór i poczuła wiatr?
Można równie dobrze powiedzieć, że wiedziała o tym, kiedy Edward po raz
pierwszy wybrał się na wieloryby na rzekę Canada, albo kiedy się pobrali,
albo kiedy jako młoda dziewczyna stała na plaży i obserwowała, jak Edward
manewruje łodzią swego ojca w kanale Point of Rock. Bez względu na to,
odkąd żyła z tą świadomością, Shubael Hopkins, kuzyn Edwarda,
I jego żona Betsey, przekraczając próg jej domu, nie byli zwiastunami
tragicznej nowiny, tylko potwierdzili to, o czym wiedziała już od dawna.
Mówił Shubael. Poinformował Lyddie, że łódź Edwarda się wy-
wróciła, że wyłowiono całych i zdrowych czterech ludzi, którzy z nim
płynęli, że szukali do zmroku, ale Edwarda nie znaleźli; potem Lyddie już
nic nie słyszała, aż dotarło do niej, że nie miała czego słuchać, bo wszyscy
troje stoją w milczeniu, a świeca zrobiła się krótsza o cal.
Spojrzała na Shubaela. Jego kurtka była sztywna od soli, spod czapki
wystawały pozlepiane, ciemne od wody włosy.
- Byłeś w pobliżu, kiedy to się stało? Spuścił wzrok, pokręcił głową.
- Sam Cowett dotarł tam pierwszy. On ich wyratował. Wszystkich z
wyjÄ…tkiem...
- Ile godzin temu?
Małżonkowie spojrzeli na siebie.
- Będzie ze cztery. Przy takim zimnie i tak wzburzonym morzu...
15
3
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • katek.htw.pl