§ Hayworth Lynne - Jesienny plomien, Kuciapka123

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Lynne Hayworth
Jesienny płomień
1
Londyn,
1763
Lucy przygryzła wargę i spojrzała w popękany kawa­
łek lustra. Odrapane tynki i drewniane belki pociemnia­
łe były od dymu, który się unosił w tej izbie od sześciu­
set lat. Przez otwarte okno mgła zapuszczała do środka
upiorne białe palce. „Tawerna pod Syreną" leżała dwa
kroki od błotnistych, cuchnących wód Tamizy, gdzie na
kotwicach kołysały się bezgłośnie barki, brygi i okręty
wojenne. Upodobali sobie to miejsce marynarze wszela­
kiego autoramentu, zarówno miejscowi, jak i przybysze
z odległych zakątków świata. Było to tedy wyborne miej­
sce na seanse Lucy.
Dziewczyna westchnęła i spojrzała hardo w lustro. Do
diabła, nie może dłużej od tego uciekać, ale jeśli jej przyj­
dzie wybierać pomiędzy nierządem a złodziejstwem, po
tysiąckroć woli kraść.
Zadarła brodę. O tak, jest złodziejką, bez dwóch zdań.
Ten ponury fakt urastał na podobieństwo murów wię­
ziennych, zamykających się z wolna wokół niej przez
dziesięć lat - lat, które starły w proch wszelkie marzenia
o godnym życiu. Nie łudziła się, że skończy gdzie indziej
niż w więzieniu, ale wiedziała przynajmniej, dlaczego: za
żadną cenę nie pójdzie w ślady matki. Ta droga wiodła
do zguby równie nieuchronnie, jak nieuchronnie wody
Tamizy zmierzały w bezmiar morza.
Nagle - niczym potwór wyłaniający się z mrocznych
5
odmętów oceanu - za plecami Lucy stanął jej ojczym. Po­
słała mu w lustrze nienawistne spojrzenie, lecz nim zdą­
żyła zakląć w duchu, Jocko O'Donohue zatoczył się w jej
stronę i obłapił ją w talii. Bił od niego smród moczu, gni­
jących zębów i podłego piwska.
- No, kończ ta już z tem pindrzyniem, dziewucho. Ru­
szaj tyłek i sadzaj go tam na krześle. Dziękuj czartu, że cię
ten twój cygański ojczulek wyuczył kilku sztuczek. Ale i tak,
żeby nie ta moja tęga ręka, nic by ci z tego nie przyszło.
Złapał szkarłatny wełniany szal - jej bezcenny prezent
od Micka, który wybłagał go kiedyś u jakiejś ulicznej raj­
furki - i rzucił na rozchybotany stół pośrodku izby.
Przewiązała czarne kręcone włosy postrzępioną chust­
ką. Darmo by się spierać. Każda próba przeciwstawienia
się Jockowi kończyła się bolesnym policzkiem albo, co gor­
sza, groźbą, że zmusi ją w końcu do wyjścia na ulicę jako...
jako po prostu wszetecznica! W końcu to sobie powiedzia­
ła. I dobrze. Lepiej nazywać rzeczy po imieniu. Zadrżała,
chociaż czerwcowe popołudnie było gorące, a w niskiej
izbie panował zaduch. Jocko - niech sczeźnie na dnie pie­
kła jego zgniła dusza - zmusił jej matkę do wyjścia na uli­
cę i skazał na przedwczesną śmierć z głodu i od trypra. Ale
ona nie pozwoli, żeby to samo spotkało ją albo Micka.
W końcu Jocko wytoczył się z pokoju i powłócząc noga­
mi, zszedł do szynkowni, gdzie czekali umówieni pierwsi
dzisiejsi klienci: młoda zakochana para wieśniaków, pragną­
ca zakosztować atrakcji londyńskiego East Endu. Z dołu do­
chodziło zawodzenie skrzypek i wrzaskliwe tony sprośnej
piosenki. Jocko mówił, że jegomość jest pijany, a dziewka
aż się pali, żeby od sławnej Madam Zory - awanturnikom
i złodziejaszkom z londyńskiej Alsatii lepiej znanej jako pan­
na Lucy Graves - usłyszeć swoją przyszłość.
Z kryjówki za zeżartą przez mole kotarą, zasłaniającą
tylną ścianę izby, wyskoczył Mick. Brwi chłopca porusza­
ły się żywo, a usta rozciągnęły w szczerbatym uśmiechu.
6
- Loose, ostatni razik, no. Uda ci się, zobaczysz. Prze­
cie trzeba nam dudków, no nie?
- Tak, Mick, masz rację. Potrzebujemy pieniędzy.
Klapnęła na stołku, wzięła do ręki babcine karty do ta­
rota - ostatni podarunek od ojca, Nicolasa Gravesceu,
i jęła je tasować z zamkniętymi oczami. Gdyby tylko tat­
ko żył, nie upadłaby tak nisko.
Przez dziesięć lat od śmierci ojca Lucy odkładała każ­
dy marny grosz - wszystko, co zarobiła tańcem na uli­
cach, obsługiwaniem w szynkach i
dukkering
- przepo­
wiadając przyszłość nieudacznikom mającym więcej pie­
niędzy niż rozumu. Łowiła każdego szylinga, który nie
poszedł na karmienie biednego wychudzonego Micka,
i tak oto jej skórzany mieszek z każdym miesiącem, z każ­
dym rokiem pęczniał coraz bardziej, a jej marzenia coraz
bardziej nabierały kształtów.
Otworzyła oczy i spojrzała na swe pobielałe palce,
zaciśnięte z całej mocy na talii kart. Przysięgła sobie,
że wydostanie stąd Micka za wszelką cenę, że zabierze
go od szczurów, gnoju na ulicach, od gruźlicy, skrofu-
lozy i pcheł. Wywiezie go z dala od band rzezimiesz­
ków i opryszków, czyhających jeno, żeby zwerbować
młodego żwawego chłopaka w swe zbrodnicze szeregi.
Nade wszystko zaś poprzysięgła sobie, że wyrwie ich
oboje z łap Jocka.
Rozluźniła palce na kartach i westchnęła. Gdy w ubie­
głym tygodniu wróciła do ich śmierdzącej rudery, sąsiadu­
jącej ze stajniami przy ulicy Half Moon, znalazła Jocka pi­
janego w sztok. Podważyła obluzowaną deskę w podłodze
pod swoim siennikiem, wyciągnęła skórzaną sakwę, żeby
dołożyć do swego bezcennego skarbu kolejną trzypensów-
kę, i aż dech jej zaparło. Mieszek był pusty.
O, Jocko zaprzeczył, jakoby go wyjmował, i zbił ją na
kwaśne jabłko za to, że się ośmieliła ukrywać przed nim
pieniądze, lecz Lucy dobrze wiedziała, jaka jest prawda.
7
Tydzień nieustającego pijaństwa, butelki starej francu­
skiej brandy turlające się pod barłogiem Jocka starczyły
za dowód. Pieniądze znikły, a z nimi cała nadzieja Lucy.
Z zamyślenia wyrwał ją piskliwy głosik Micka.
- Loose, nie ma wyjścia. Albo pójdę do bandy Czarne­
go Jacka, albo naciągamy tych baranów ze wsi. Albo gło­
dujemy. - Wyrwał jej karty i rzucił je na stół. - Migiem,
już idą.
To mówiąc, zdmuchnął świece i czmychnął za kotarę.
Została tylko zapalona lampka łojowa, której migotliwy
niski płomyk rzucał tajemnicze cienie na maleńką krysz­
tałową kulę - najefektowniejszy element całego przedsta­
wienia - uśmiechnęła się Lucy.
Tymczasem, schylając głowę, do pokoju wszedł wyso­
ki młody mężczyzna w skórzanym kubraku i wypłowia­
łych spodniach z partu. Zamrugał oszołomiony ciszą
i niesamowitym, mrocznym nastrojem, tak niespodzie­
wanym po hałasie i jaskrawym oświetleniu szynku. Za
nim do środka wcisnęła się jego oblubienica o króliczych
oczkach i szerokiej, piegowatej twarzy.
Lucy odrzuciła w tył czarne włosy, które sięgały jej do
pasa, i obróciła się tak, aby światło lampki migotało
w złotych kolczykach w kształcie obręczy. Kolczyki nie
były, rzecz jasna, z prawdziwego złota, ale wystarczyły,
aby podsycić złudzenie. Jak dotąd żaden z tych gamoni
się nie spostrzegł.
- Dobry wieczór - zaintonowała śpiewnie. - Zamknij­
cie drzwi, proszę.
Przeszyła wieśniaka przenikliwym spojrzeniem i uśmiech­
nęła się tajemniczo. Nikt nie potrafił się oprzeć jej czarnym,
onieśmielającym, lekko skośnym oczom. Wskazała dwa
krzesła o poczerniałych rzeźbionych oparciach, ustawione
tuż przy kotarze, za którą ukrywał się Mick.
- Spocznijcie i powiedzcie, czemu chcieliście widzieć
Madam Zorę?
8
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • katek.htw.pl