§ Michael Blake - Tańczący z Wilkami, Kuciapka123

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MICHAEL BLAKE
TAŃCZĄCY Z WILKAMI
ROZDZIAŁ I
1
Porucznik Dunbar tak naprawdę nie był połknięty. Ale było to pierwsze słowo, jakie
przyszło mu do głowy.
Wszystko tu było ogromne.
Wielkie bezchmurne niebo. Rozkołysany ocean traw. I nic innego, jak okiem sięgnąć.
Żadnej drogi. Ani śladu kolein osadniczych zaprzęgów, których można by się trzymać.
Tylko najzwyczajniejsza pusta przestrzeń.
Był zdany na łaskę losu. Na tę myśl dziwnie dotkliwie zabiło mu serce.
Kiedy tak siedział na płaskim, nie osłoniętym koźle, pozwalając ciału kołysać się w
rytm falowania prerii, myśli jego skupiły się wokół mocno bijącego serca. Był rozdygotany.
A przecież krew nie tętniła w nim. Krew płynęła spokojnie. Ta niespójność sprawiała, że
jego umysł pracował cudownie. Słowa bezustannie przemykały mu przez głowę, gdy
próbował opisać, co czuje, zaklinając to w zdania i wyrażenia. Tak trudno było to uchwycić.
Trzeciego dnia ich wyprawy jego wewnętrzny głos wypowiedział słowa „To religijne”
i to zdanie wydało mu się jeszcze najbliższe prawdy. Lecz porucznik Dunbar nigdy nie był
człowiekiem religijnym, więc choć zdanie wydało mu się prawdziwe, zupełnie nie wiedział,
co ma z nim począć. Gdyby porucznik Dunbar nie dał się tak ponieść, prawdopodobnie
znalazłby wyjaśnienie, ale przeoczył je w swoim zauroczeniu.
Porucznik Dunbar zakochał się. Zakochał się w tym dzikim, pięknym kraju i we
wszystkim, co w nim było. Był to ten rodzaj miłości, jaki ludzie pragną odczuwać względem
innych ludzi: bezinteresowny i pozbawiony wątpliwości, pełen czci i niezachwiany. Jego
duch doznał natchnienia, a serce biło mu mocno. Może właśnie dlatego porucznik kawalerii
o szorstkich, przystojnych rysach pomyślał o religii. Kątem oka zobaczył, że Timmons
przekrzywia głowę i po raz tysięczny spluwa przez ramię w sięgającą piersi bizonią trawę.
Jak to mu się często działo, ślina pociekła nierównym strumieniem, przez co woźnica
musiał obcierać sobie usta rękawem. Dunbar nic nie powiedział, ale to nieustanne plucie
Timmonsa sprawiało, że chronił się ucieczką w głąb siebie.
Był to akt zupełnie nieszkodliwy, a jednak drażnił go, podobnie jak czyjeś wieczne
dłubanie w nosie.
Cały ranek przesiedzieli obok siebie. Ale tylko dlatego, że wiatr wiał z właściwej
strony. Mimo że byli oddaleni od siebie zaledwie o parę stóp, silna bryza wiała z właściwej
strony i porucznik Dunbar nie czuł zapachu Timmonsa. W ciągu swoich niecałych
trzydziestu lat życia wielekroć czuł zapach śmierci i nie było nad to nic gorszego. Ale śmierć
zawsze można było odciągnąć gdzieś na bok, pochować w ziemi albo ominąć z daleka, a z
Timmonsem nie dało się zrobić żadnej z tych rzeczy. Kiedy zmieniał się kierunek wiatru,
bijący od niego smród ogarniał porucznika Dunbara niby niewidoczna, cuchnąca chmura.
Więc kiedy powiew szedł z niewłaściwej strony, porucznik wolał ześlizgnąć się z
kozła i wdrapać na stertę zapasów żywności zwalonych na kupę na pace wozu. Czasami
jechał w ten sposób całymi godzinami. A czasem wolał zeskoczyć w wysoką trawę, odwiązać
Cisca i pognać milę lub dwie do przodu na zwiady.
Spojrzał teraz na Cisca, który wlókł się stępa za wozem, z pyskiem zagrzebanym w
worku z obrokiem i błyszczącą w słońcu bułaną sierścią. Dunbar uśmiechnął się na widok
swojego konia i na krótko zapragnął, żeby konie żyły równie długo jak ludzie. Jeśli szczęście
dopisze, mógł mieć Cisca przy sobie jeszcze przez dziesięć albo dwanaście lat. Potem będzie
miał inne konie, ale takie zwierzę trafia się raz na całe życie. Kiedy jego zabraknie, żadne
inne go nie zastąpi.
Gdy porucznik Dunbar przyglądał się zwierzęciu, drobny bułanek podniósł nagle
bursztynowe oczy ponad obrzeże worka z obrokiem, jakby chciał zobaczyć, gdzie jest
porucznik, a potem, uspokojony tym jednym spojrzeniem, znów zabrał się za przeżuwanie
ziarna.
Dunbar poprawił się na siedzeniu i wsunął rękę pod kurtkę munduru, skąd
wyciągnął kawałek złożonego papieru. Niepokoił go ten wojskowy dokument, ponieważ na
nim spisano dla niego rozkazy. Od kiedy wyjechał z Fort Hays, co najmniej z pół tuzina razy
przebiegł czarnymi jak węgiel oczami po tym skrawku papieru, ale choćby nie wiem jak go
zgłębiał, nie czuł się przez to ani odrobinę lepiej.
Dwukrotnie przekręcono jego nazwisko. Cuchnący wódką major, który podpisał
dokument, niezdarnie przejechał rękawem po atramencie, zanim przyłożył bibułę, toteż
oficjalny podpis był paskudnie zamazany. Rozkaz nie był datowany, więc porucznik Dunbar
sam wstawił datę, gdy tylko wyruszyli w drogę. Ale pisał ołówkiem i grafit odstawał
wyraźnie od atramentowych bazgrołów majora i drukowanych nagłówków.
Porucznik Dunbar westchnął, patrząc na ten oficjalny dokument. Nie wyglądał jak
rozkaz wojskowy. Wyglądał jak śmieć.
Widok rozkazu przypomniał mu, jak do niego doszło, i to zaniepokoiło go jeszcze
bardziej. Owa fatalna rozmowa z cuchnącym wódką majorem.
Pragnąc niecierpliwie otrzymać przydział, prosto z obozu szkoleniowego udał się do
sztabu. Major był pierwszą i jedyną osobą, z którą rozmawiał od chwili przybycia do
momentu, kiedy tego samego popołudnia wgramolił się na wóz i siadł obok śmierdzącego
Timmonsa.
Major długo wpatrywał się w niego przekrwionymi oczami. Kiedy w końcu
przemówił, w jego głosie pobrzmiewał nie skrywany sarkazm.
- Zabójca Indian, eee?
Porucznik Dunbar nigdy nie widział Indianina, a tym bardziej nie walczył z żadnym.
- Na razie jeszcze nie, sir. Ale myślę, że mógłbym nim być. Mogę walczyć.
- Wojak, eee?
Porucznik Dunbar nic na to nie odpowiedział. Przypatrywali się sobie nawzajem
przez chwilę, która wydawała się ciągnąć bardzo długo, aż wreszcie major zasiadł do
pisania. Pisał z furią, nie zwracając uwagi na kaskady potu, które ściekały mu po skroniach.
Dunbar mógł z daleka dostrzec oleiste krople tkwiące w równym szyku na czubku prawie
całkiem łysej głowy. Tłuste traki resztek włosów oblepiały czaszkę majora. To był styl, który
dla porucznika Dunbara trącił czymś niezdrowym.
Major tylko raz przerwał pisanie. Wycharczał czop flegmy i wypluł go do stojącego
koło biurka brzydkiego cebrzyka. W owej chwili porucznik Dunbar zapragnął, żeby to
spotkanie już się skończyło. Wszystko, co łączyło się z tym człowiekiem, przywodziło mu na
myśl chorobę.
Porucznik Dunbar był bliższy prawdy, niż sądził, ponieważ ten major od jakiegoś
czasu kurczowo czepiał się cieniutkiej nitki łączącej go z normalnością i nitka ta ostatecznie
pękła na dziesięć minut przed wejściem porucznika Dunbara do biura. Major zasiadł
spokojnie za biurkiem z rękami grzecznie splecionymi przed sobą i zapomniał o całym
swoim życiu. Było to życie bezmożne, napędzane litościwymi datkami, które spływają na
tych, co służą potulnie i niczym się nie wyróżniają. Lecz wszystkie lata w pominięciu,
wszystkie lata w samotnym starokawalerstwie, wszystkie lata zmagań z butelką zniknęły jak
zaczarowane. W miejsce gorzkiego zgrzytu, jakim była egzystencja majora Fambrough,
pojawiło się rychłe i cudowne wydarzenie. Na krótko przed kolacją zostanie ukoronowany
na króla Fort Hays.
Major skończył pisać i wręczył mu papier.
- Przydzielam pana do Fort Sedgewick; zamelduje się pan bezpośrednio u kapitana
Cargilla.
Porucznik Dunbar przyjrzał się niechlujnemu formularzowi.
- Tak jest, sir. Jak się tam dostanę, sir?
- Myśli pan, że wiem? - szorstko odrzekł major.
- Nie, sir. Absolutnie nie. Tyle że ja też nie wiem.
Major rozparł się na krześle, wytarł obie ręce o nogawki spodni i uśmiechnął się z
samozadowoleniem.
- Jestem dziś w łaskawym nastroju i wyświadczę panu dobrodziejstwo. Niedługo
odjeżdża wóz załadowany bogactwami tego królestwa. Niech pan znajdzie wieśniaka, który
każe wołać na siebie Timmons, i zabierze się razem z nim. Wskazał teraz palcem na kartkę
papieru, którą porucznik Dunbar trzymał w ręce.
- Moja pieczęć zapewni panu bezpieczny przejazd przez sto pięćdziesiąt mil
pogańskiego terytorium.
Od samego początku żołnierskiej kariery porucznik Dunbar nauczył się nie
kwestionować dziwactw oficerów liniowych. Sprężyście zasalutował, powiedział „Tak jest” i
zrobił w tył zwrot. Odszukał Timmonsa, pognał z powrotem do pociągu po Cisca i nim
minęło pół godziny, wyjeżdżał z Fort Hays.
A teraz, kiedy po przejechaniu stu patrzył na rozkazy, pomyślał, że może jednak
wszystko skończy się dobrze.
Poczuł, że wóz zwalnia. Zatrzymali się, a Timmons przypatrywał się czemuś tuż obok
w bizoniej trawie.
- Popatrz hen tam.
Niecałe dwadzieścia stóp od wozu leżała w trawie plama bieli i obaj mężczyźni zleźli,
żeby ją zbadać.
Był to ludzki szkielet z kośćmi jasno wybielonymi słońcem i wpatrzoną w niebo
czaszką.
Porucznik Dunbar przyklęknął obok kości. Spomiędzy żeber wyrastała trawa. I
strzały, ze dwadzieścia albo i więcej, sterczące jak szpilki z poduszeczki. Dunbar wyciągnął
jedną z ziemi i obracał ją w dłoniach.
Kiedy przesunął palcami po drzewcu, Timmons zagdakał mu przez ramię:
- Ktoś tam na wschodzie się zastanawia, dlaczego nie pisze.
2
Tamtego popołudnia lało jak z cebra. Ale ulewa przychodziła falami, jak to się zwykle
dzieje z burzami letnimi, które jakimś sposobem wydają się nie aż tak mokre jak w innych
porach roku, i obaj podróżni błogo zasnęli pod zakrytym brezentową plandeką wozem.
Czwarty dzień minął bardzo podobnie do innych, bez wydarzeń. A także piąty i
szósty. Porucznik Dunbar był rozczarowany brakiem bizonów. Nie widział ani jednej sztuki.
Timmons powiedział, że wielkie stada czasami zupełnie znikają. Powiedział także, że nie ma
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • katek.htw.pl