§ Spis Jolanta - Miłość i spadek, Kuciapka123
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jolanta Spis
Miłość i spadek
Przedsiębiorstwo Wydawnicze Rzeczpospolita S.A. 2008
ROZDZIAŁ 1
To był słoneczny, wiosenny poranek. Pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych. Ewa otwo-
rzyła duże, tarasowe okno. Popatrzyła na rozciągający się przed nią widok. Nabrzeże Wisły
było całe skąpane w słońcu, a od rzeki wiała delikatna bryza, poruszająca gałązkami ogrodo-
wych drzewek. Widoki z okien domu numer pięć przy ulicy Zielonej w Sandomierzu były
szczególnie piękne z dwóch stron.
Od wschodu widać było Wisłę, szeroką aleję spacerową oraz przepływające statki, które
oferowały przejażdżkę po rzece. Widok powoli płynącej wody działał kojąco.
Od zachodu można było podziwiać zapierającą dech w piersiach panoramę Sandomie-
rza. Wyróżniała się okazała Katedra, Dom Długosza, dachy kamienic stojących przy rynku.
Ewa wiedziała, że z okien salonu można było oglądać tylko Wisłę, ale z okien na piętrze rów-
nież Sandomierz. A w sypialni pana Artura rozkład okien pozwalał podziwiać oba widoki
równocześnie.
Wokół domu znajdował się duży, zadbany ogród pełen kwitnących kwiatów, niedużych
drzewek, żwirowych alejek i cichych zakątków. To było królestwo i duma pana tego domu i
zarazem jedyne miejsce, które się tu Ewie podobało.
Reszta była jej zdaniem beznadziejna. Dom ogromny, zaniedbany i ciemny, a jego go-
spodarz, pan Artur, brr! - Ewa wzdrygnęła się - okropny. I ta jego rodzinka! Kolejny już raz
zastanawiała się, co jej mama widzi w tym nadętym pseudo-Amerykaninie. Tak w myślach
nazywała przyjaciela mamy. W ogóle nie rozumiała, dlaczego całe święta miały spędzić tutaj,
a nie w swoim mieszkanku przy ulicy Elizy Orzeszkowej. I dlaczego przeniosły się na tydzień
przed świętami. Ostatecznie mogły być tutaj na świątecznym śniadaniu. Mama spotkałaby się
z panem Arturem gdzieś w mieście. Albo można go było zaprosić do nich. Ich mieszkanko
wprawdzie było małe, ale przytulne, o ciepłej tonacji barw. Radosne, a nie ponure i ciemne
jak ten dom. Ewa potrząsnęła niecierpliwie głową, uciekając od przykrych myśli. Spojrzała
przed siebie. Widok rzeki bardziej pasował do świątecznego poranka.
Niestety, panująca w domu świąteczna atmosfera była sztuczna. Prawie wszyscy biegali
tam i z powrotem, przygotowując uroczyste śniadanie. Udawali, że chętnie razem spędzają
1
Święta Wielkanocne. Ewa spojrzała przez pokój w stronę jadalni. Jej mama i pani Jadwiga
mijały się właśnie w drzwiach. Obie uważały, że każda z nich więcej znaczy w tym domu i
obie udawały, że akceptują wzajemną obecność. Cały czas, nieświadomie, nawet rywalizo-
wały ze sobą, zwłaszcza w przygotowywaniu świątecznych potraw.
Przez otwarte drzwi jadalni widać było Judytę, która stała przy stole i bezmyślnie po-
prawiała, już po raz trzeci, koszyczek ze święconką.
Uwagę Ewy przykuły podniesione głosy dochodzące z przedpokoju.
- Zrobisz to, co ci mówię, nie inaczej - mówił ktoś silnym męskim głosem z lekkim ślą-
skim akcentem.
- Do niczego mnie nie zmusisz, do cholery! - odezwał się chrapliwy, szorstki, ale nie-
wątpliwie kobiecy głos.
- Owszem, zmuszę cię, bo musimy... - Dalsze słowa były mówione już szeptem, ponie-
waż para, wchodząc do pokoju, zapanowała nieco nad sobą.
- To jak, śniadanie gotowe? Zaczynamy? - Uśmiech na twarzy mężczyzny wyglądał jak
grymas na widok czegoś kwaśnego.
Ewa udała, że nie słyszy pytania. Nie siliła się na odpowiedź, której zresztą od niej nie
oczekiwano.
- Przypuszczam, że zaraz usiądziemy do stołu - odpowiedziała kobieta o wyglądzie ma-
trony, siedząca na kanapie.
Ewa tylko przelotnie zerknęła na panią Elwirę. Dziwadło. Jeszcze raz zlustrowała pokój
- duży, ale ciemny jak reszta domu. Wyposażony w komplet wypoczynkowy o okropnym
obiciu w kratkę i jasny segment. Jedyny miły akcent stanowił bukiet suszonych polnych kwia-
tów stojący na stole.
Spojrzenie dziewczyny zatrzymało się na jeszcze jednej tymczasowej mieszkance do-
mu. Przy starym, dawno nieużywanym kominku, na małym stołeczku siedziała dziewczynka
mniej więcej sześcioletnia. Drobna, delikatna blondyneczka z warkoczykami. Bardzo blada i
cicha, nerwowo zaciskała ręce na swojej ukochanej szmacianej zabawce. Zwykle Ewa okre-
ślała małą, zresztą zasłużenie, mianem nieznośnego brzdąca. Dziewczynka nawet w czasie
krótkich spotkań była bardzo gadatliwa, a nawet krzykliwa i wszędzie jej było pełno. Dzisiaj
zachowywała się zupełnie inaczej. Pewnie dostała lanie, pomyślała Ewa i wróciła do widoku
za oknem. Chciała, żeby śniadanie wreszcie się zaczęło. Im szybciej się zacznie, tym szybciej
również się skończy.
W odpowiedzi na jej myśli rozległo się wołanie mamy.
- Chodźcie, kochani! Siadamy do stołu!
2
- Nareszcie. - Pani Elwira wstała i skierowała się do jadalni.
Szła powoli, lekko utykając i kołysząc się na boki. Ubrana w dwuczęściowy kostium w
kolorze wiśni i buty na wysokich obcasach, wyglądała nieco groteskowo. Nagle w pokoju
zrobił się rumor.
- Monika! - Ostry głos młodej kobiety nawoływał dziecko. - Monika, chodźże i zostaw
tę okropną zabawkę. No nie! Ja już nie mam do niej siły! Tyją weź - zwróciła się do męża.
- Mogłabyś cieplej mówić do dziecka! - warknął mężczyzna. - Chodź, maleńka. - Wziął
córeczkę za rękę.
Mała spojrzała z lękiem na ojca. Wyrwała rękę z jego uścisku i wbiegła szybko do ja-
dalni.
- O, masz. - Kobieta zaśmiała się szyderczo. - Masz swoją ukochaną córunię.
- Idziemy! - Mężczyzna gniewnie zagryzł wargę, wpychając towarzyszkę do jadalni.
- A kto pójdzie po wuja? - spytał w progu.
- Idź ty, Judytko - wtrąciła szybko pani Jadzia. - Tata jest chyba na strychu. W sypialni
go nie ma. Widziałam, bo drzwi są uchylone i straszny tam bałagan. To nawet niepodobne do
Artura - dodała nieco speszona.
- Dobrze, mamo, już idę. - Judyta odłożyła koszyczek i powoli ruszyła w kierunku
przedpokoju.
- Nie rozumiem, jak można robić cokolwiek na strychu w Niedzielę Wielkanocną -
prychnęła pani Elwira - ale to takie podobne do Artura. Lekceważyć wszystko i wszystkich.
- Chodźmy do jadalni. Poczekamy na Artura przy stole. Myślę, że wszyscy jesteśmy już
głodni i czas zacząć świętować. Wielkanoc jest przecież taka radosna, wiosenna. - Matka Ewy
starała się podtrzymać świąteczny nastrój. - Chodź, Ewuniu! - zwróciła się do córki.
Ewa niechętnie oderwała się od okna. Zaczynamy komedię, pomyślała. Boże, pomóż
przetrwać te święta. Siadała już przy stole, gdy usłyszała krzyk.
- Chodźcie! Chodźcie tu wszyscy! Prędko!
To niewątpliwie wołała Judyta.
Zebrani natychmiast ruszyli biegiem na górę.
ROZDZIAŁ 2
Komisarz Michał Czyżewski niespokojnie wiercił się na krześle. Było mu niewygodnie.
Twarde krzesło, twardy blat biurka z mnóstwem różnych papierów, długopisów, ołówków i
innych biurowych akcesoriów. Młody policjant rozejrzał się po gabinecie. Jego spojrzenie
3
spoczęło na szafce stojącej w rogu pokoju, podzielonej na szuflady. Wewnątrz znajdowały się
dokumenty prowadzonych spraw. Wszystko już zrobił i po prostu nudził się. Nie miał teraz
nic do roboty! A właśnie najbardziej nie lubił bezczynności. Kochał swoją pracę. Śledztwa go
fascynowały. Zawsze chciał być policjantem. Nie policjantem w ogóle, lecz policyjnym de-
tektywem, jak wszystkich z kryminalnej dochodzeniówki określała jego babcia.
Babcia - na tę myśl twarz Michała rozjaśnił uśmiech. Właśnie teraz powinien jeść świą-
teczne śniadanie z babcią i Lucią, a nie siedzieć w komisariacie. Jego dziadek i ojciec to byli
wielcy policyjni detektywi. Właściwie milicyjni, ponieważ w owych czasach nad bezpieczeń-
stwem obywateli czuwała milicja obywatelska. Jego - no cóż - jeszcze traktowano niestety jak
początkującego pomimo rozwiązanych już wielu spraw kryminalnych. Może to wygląd spra-
wiał, że ciągle traktowali go jak młokosa. Fakt, miał trzydzieści pięć lat, a wyglądał na znacz-
nie mniej. Wysoki, szczupły szatyn o krótko ostrzyżonych włosach z wąsikiem i krótko przy-
ciętą brodą. Wyglądał naprawdę bardzo młodo. Garnitur zwykle dodawał mu powagi, ale w
codziennych ciuchach ludzie często traktowali go jak smarkacza. Poważnieli dopiero po oka-
zaniu legitymacji.
- Uporządkuj papiery - powiedział do niego komendant, kiedy Michał buntował się na
ten dyżur.
A on chciał poprowadzić wreszcie poważną sprawę i to wreszcie naprawdę sam. Ale
rozkazu przełożonego nie należy lekceważyć. Tak czynią tylko samobójcy zawodowi. To też
określenie babci. Nie ma policjanta bez posterunku, a posterunku bez komendanta i do tego
trzeba się dostosować.
Trudno. Wytrzymam jeszcze przez... spojrzał na zegar wiszący na ścianie, jeszcze przez
cztery godziny. A potem do domu. Wielkanocne śniadanie zje jako późny obiad, ale co tam,
jakoś to przeżyje.
Nagle na biurku zadzwonił telefon. Mrugająca żółta lampka informowała, że to we-
wnętrzne połączenie.
- Tak. Komisarz Czyżewski - odezwał się służbiście do słuchawki.
- Cześć, tu dyżurka. Mam coś dla ciebie, żebyś się nie nudził.
- Co takiego? - Westchnął, przewidując jakiś nowy, kolejny kawał ze strony kolegów.
Lubili sobie z niego żartować.
- Musisz jechać. Mam zgłoszenie. Zielona numer pięć. Powiesił się jakiś zdesperowany.
Trzeba sprawdzić. Pewnie powiesił się sam, ale może ktoś mu pomógł. Wstawaj. Rozerwiesz
się trochę, zrobisz co trzeba. A może to jest ta twoja wielka sprawa? - W słuchawce słychać
było śmiech kolegi.
4
- Dajcie spokój tym żartom.
- No dobra. To naprawdę nie jest żart. Samochód czeka przed komisariatem razem z
ekipą śledczą. - Tym razem głos oficera dyżurnego brzmiał poważnie. - Za pięć minut masz
być na dole. Karetkę już tam wysłałem. - Odłożył słuchawkę.
Komisarz wstał, włożył marynarkę i powoli poszedł na parking. Był prawie pewien, że
koledzy znowu robią sobie z niego żarty.
Nieco później, kiedy wchodził na posesję przy ulicy Zielonej numer pięć, wiedział już,
że to nie kawał.
ROZDZIAŁ 3
Czyżewski, wchodząc z ekipą śledczą na posesję, przybrał od razu służbową postawę.
Przypuszczał, że sprawa jest rutynowa. Po prostu facet popełnił samobójstwo. Trzeba doko-
nać oględzin, stwierdzić zgon i sporządzić protokół. Mało ciekawe, ale zawsze to lepsze niż
nuda. Chciał sprawę załatwić szybko i profesjonalnie.
Po drodze przywitał się z doktorem, czekającym na niego tuż za furtką. Najwyraźniej
karetka pogotowia, wezwana przez dyżurnego, przybyła na miejsce przed policją.
Otoczenie domu zrobiło na nim bardzo dobre wrażenie. Wejścia na działkę broniła że-
lazna furtka umocowana w płocie oplecionym dzikim winem, o tej porze roku jeszcze pozba-
wionym liści. Do drzwi domu prowadziła żwirowa alejka obsadzona bukszpanami, biegnąca
lekko ukośnie. Dokoła rozciągał się zadbany trawnik i małe rabatki, a na nich drobno kwitną-
ce pierwsze wiosenne kwiatki oraz powoli wyrastające kiełki innych. Widać było od razu, że
właściciel domu bardzo dba o ogród. Tu po wiosennych roztopach, zimowej szarości i zimo-
wych okrywach nie było już śladu. Pomiędzy wierzbami stał stary, zabytkowy dom. Była to
murowana przedwojenna willa bez nadmiernych ozdób, raczej pełna eleganckiej prostoty,
piętrowa, otynkowana na żółto, z ładną narożną wieżyczką. Chciałbym kiedyś tak mieszkać,
pomyślał Michał z rozmarzeniem.
- Ładnie tutaj - skwitował pytające spojrzenia towarzyszących mu osób. - Zabieramy się
do roboty. Musimy szybko uporać się z tym i jazda świętować. - I ruszył raźnym krokiem w
kierunku ganku. Reszta ekipy dochodzeniowej plus lekarz podążyli za nim.
Kiedy wskakiwał na stopnie, otworzyły się drzwi domu. Stanęła w nich młoda kobieta.
Wysoka, dość szczupła brunetka, prosto ubrana, ale elegancka w ruchach i niewątpliwie bar-
dzo konkretna, czemu od razu dała wyraz, widząc umundurowanych.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]