§ Waldorff Jerzy - Ciach go smykiem, Kuciapka123
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JERZY WALDORFF
CIACH GO SMYKIEM
Kilka słów przed lekturą
Ten wybór felietonów obejmuje dwunastolecie 1957—« —1969 i zawiera przede wszystkim — zgodnie z tytułem — publikacje batalistyczne: natarcia, polemiki, obrony. Jeśli tu i ówdzie Czytelnik spotka się z chwilą zadumy, z melancholią czy zmęczeniem, to będzie tak jak podczas biwaku nocnego przed orężną rozprawą. Przeważnie są to felietony z tygodnika „Świat”, jeśli skądinąd r— źródła podaję.
Zresztą uporządkowałem niemal całość (kilka wyjątków gwoli kompozycji zbioru) chronologicznie, na kształt kroniki długiego powojennego odcinka dziejów muzycznych w kraju naszym, jak toczyły się lata i wydarzenia, jedne za drugimi. Muzykę musieliśmy też odbudowywać ze zniszczeń wojny w mozole, kiedy wymijały się radość i zwątpienie, nadzieja z rozpaczą. Co przedstawiam ku nauce dalszych pokoleń, żeby się nie narażały na podobne przygody. Chociaż. — czy ja wiem?... Nie oddałbym z mego życia ani jednego dnia!
Ognie na wietrze
W chwili gdy to piszę, jest wieczór i nad Zakopanem dmie halny. Słowo „dmie” ma tu charakter konwencjonalny i nie odpowiada prawdzie. Ten wiatr przypomina trochę pijanego boksera. Najpierw chwyta świerki za czuby i tarmosi w różne strony, aby walić je z kolei pięściami, potężnymi ciosami, raz za razem, że aż trzeszczą. Napadł nas podstępnie, zsunął się z Giewontu w jednej chwili, kiedy spacerowałem właśnie pod Reglami. Obalił mnie w śnieg, później już sam potulnie kucałem, gdy zbliżające się słupy śnieżnego pyłu ostrzegały przed nowymi uderzeniami wichury.
We wszystkich budynkach z drewna wygaszono zaraz ognie, a przecież — mówią, że na Żywczańskim — domostwo jakieś drewniane zapaliło się i płonie. Dzieci z internatu szkoły koronkarskiej jadły dzisiaj zimną kolację. Przerwało gdzieś kable, przestały świecić uliczne latarnie. Halny piekli się w ciemnych i martwych ulicach. Całe Zakopane przywarło do ziemi, byle jakoś doczekać rana.
Halny to bardzo polski wiatr. Zrywa się nie wiadomo kiedy, nie wiadomo po co, nachachmęd i przepada —* nie wiadomo gdzie. Dmie za oknem, a mnie tłucze się po głowie wiersz któregoś narodowego bajdury — Pola czy Ujejskiego. Słyszałem go od niańki w dzieciństwie i zapamiętam chyba w tej wersji aż do śmierci:
Spojrzał Napoleon, Skoczył Kozietulski
na Polaków skinął. i od razu zginął.
Zachował się tak jak halny: gwałtownie i bez sensu. Po Warszawskim Powstaniu -— której to z rzędu krwawej łaźni, którego już z rzędu polskiego pokolenia? — rzucono wreszcie nowe hasło: umieć żyć, a nie umierać dla kraju. Ba! ... Ale żyć umieć -to nie wszystko. Trzeba żyć mądrze i wytrwale, to zaś jest ciągle jeszcze ponad siły narodu.
Prasy tutaj nie czytam. Dobrze robić takie przerwy i mieć złudzenie, że tymczasem ojczyzna też nie „dąży ku”, tylko sobie na chwilę przystanęła i odpoczywa. Jednak któregoś dnia ktoś z miejscowych pożeraczy dzienników zakomunikował mi z uciechą, że Polska będzie budować okręt atomowy. Zdrętwiałem: toż to nowa, klasyczna Samosierra! — Okręt atomowy, kiedy brakuje papieru toaletowego.
Może zresztą ten mój lokalny informator zełgał i okrętu atomowego nikt u nas nie zamierza budować. Fakt jednak nie przestaje być faktem, że pomysłów górnych a durnych ciągle jeszcze tłucze się po kraju za wiele, a któż jest w stanie przewidzieć, co komu jutro strzeli do głowy? Gdzie kto zapłonie nowym głupstwem jak ogniem na wietrze?
Żyć mądrze i wytrwale...
Tu, w Zakopanem, odnalazłem małego i skromnego człowieka, który — wśród ludzi znanych mi — najpełniej wciela to hasło na swym małym i skromnym odcinku działalności życiowej. Nazywa się Wojciech Kozielski, jest listonoszem.
Kiedy byłem w Zakopanem po raz ostatni, latem 1954 roku, zauważyłem ślady dziwnej, upartej walki, jaka toczyła się na drodze do pensjonatu. Drogę wysadzono młodymi drzewinkami, które musiały szukać oparcia w słupkach. Co rano znajdowałem je pięknie przywiązane sznurkami, co wieczór ograbione ze sznurków, chwiejące się na łasce kapryśnych podmuchów, lecz nazajutrz znów pieczołowicie umocowane przy słupkach, wieczorem odwiązane, rano przywią
zane, i tak — dzień po dniu — aż do końca mego letniego urlopu. Zaintrygowany, dowiedziałem się, źe to obwodowy listonosz, idąc codziennie do pracy, opiekuje się tak starannie drzewkami, z dobrawoli, bezinteresownie, nawet bez słowa czyjejkolwiek podzięki.
Tymczasem minęły trzy lata. Będąc tutaj ponownie, dostrzegłem, że walka o drzewka między listonoszem i łobuzami trwa nadal. Gdy Kozielski mnie spotkał, wyciągnął ze swej otchłannej torby pęk sznurka i powiedział: „Zobaczymy, kto kogo przetrzyma!”
Modne jest dzisiaj nagradzanie i stawianie narodowi za wzór niedościgłej uczciwości szoferów, jeśli ten czy inny odda znaleziony w swej taksówce but z lewej nogi, z dwiema łatami, bez obcasa. To piękne, ale sądzę, że należałaby się też jakaś mała nagroda Wojciechowi Kozielskiemu z Zakopanego. Na przykład odznaczenie takim orderem, który miałby wyryty napis: „Za mądrość i wytrwałość”. O co pięknie proszę, kogo trzeba.
Za chwilę rozbiorę się i położę do łóżka*. Halny szarpie oknem jak opryszek, który chce wtargnąć do mieszkania. A ja mam usnąć przy tym opryszku za oknem! ...
(„Express Wieczorny”)
17 stycznia 1957 zmarł w Warszawie Edmund Rudnicki, wicedyrektor odbudowy Teatru Wielkiego. Manifestacje żałobne bywają czasem odwrotnie proporcjonalne do istotnych zasług zmarłego. I w tym wypadku jedynie polskie środowisko muzyczne wiedziało, że w sposób cichy żegnamy. jednego z najcenniejszych ludzi naszego pokolenia, który odznaczył się szczególnie pięknie wśród bohaterów świeżej historii narodu.
Pochodził z Krakowa i tam ukończył Konserwatorium oraz wydział filologiczny Uniwersytetu Jagiellońskiego, tuż przed I wojną światową, której burze zagnały go aż do Japonii. W latach 1922—29 czynny był jako dyrygent orkiestr najpierw w Kioto, potem w Tokio. Następnie, przez trzy lata, pracował w studiach muzycznych Hollywood, by dopiero w roku 1933 powrócić wreszcie do kraju.
Jak dzisiaj telewizja, tak wówczas radio przeżywało w Polsce swój wczesny okres rozwoju. Miało jeszcze sporo wrogów, którzy węszyli w nim różne sza- taństwa, złe skutki dla zdrowia, szczęścia i rozwoju ludzkości. Entuzjaści epokowego wynalazku byli wszakże liczniejsi, więc mnożyły się radiostacje, studia, zespoły, i gdy Rudnicki — obznajomiony z doświadczeniami radiofonii amerykańskiej •— wylądował w Warszawie, zaangażowano go natychmiast na stanowisko dyrektora wydziału muzycznego Polskiego Radia.
Odtąd datuje się okres wielkiej pracy, tu otwiera się coraz bogatsze konto zasług Edmunda Rudnickiego. Zyskawszy przyjaźń czołowych muzyków, z Szymanowskim i Fitelbergiem na czele, montuje przy ich poparciu pierwszą orkiestrę symfoniczną radiową i pamiętne festiwale* muzyki polskiej na
Wawelu. We wrześniu 1939 ówczesna dyrekcja Radia zmyka do Rumunii. Rudnicki zostaje, uruchamia na własną rękę zamkniętą radiostację warszawską i dzięki temu, do ostatniej chwili walk, Warszawa informować może świat o swych ciężkich zmaganiach z Niemcami, o „totalnych”, najokrutniejszych formach prowadzenia wojny przez hitlerowców. W przeddzień kapitulacji Warszawy prezydent miasta, Starzyński, przybywa specjalnie do Radia po to, aby Edmunda Rudnickiego dekorować Krzyżem Walecznych.
Okupacja zmusiła ludzi do gwałtownych a dziwnych metamorfoz. Profesorowie uniwersytetu sprzedawali na ulicach papierosy, profesorowie konserwatorium przedzierzgnęli się w grajków kawiarnianych. Edmund Rudnicki stanął iza ladą małego sklepiku z papeterią na Marszałkowskiej, formalnie jako subiekt. Faktycznie od pierwszych dni włączył się do podziemnej akcji oporu, mając przydzielone sobie bardzo odpowiedzialne zadania, stale czynny, pełen energii i optymizmu. Wiele ludzi, nie tylko muzyków, zawdzięczało mu w tych czasach pomoc, poparcie, często ocalenie. Gdy tylko wybucha Powstanie, Rudnicki znów obejmuje kierownictwo cywilnej radiostacji warszawskiej i znowu prowadzi ją do ostatniej możliwej chwili. Dzięki niemu Warszawa — w agonii, palona i wyludniona — rzuca w eter ostatnie słowa: nadziei, że przecież będzie żyła.
Wrzesień, podziemie, Powstanie — to nie były dobre rekomendacje na najbliższe lata w naszym kraju. Dlatego Rudnicki — w pełni sił, doświadczenia i możliwości pracy — odstawiony zostaje na boczne tory. Wierni mu i wdzięczni muzycy obdarzają go honorowym tytułem prezesa Związku Muzyków okręgu krakowskiego, potem wysuwają na stanowisko dyrektora biura komitetu wykonawczego Roku Chopinowskiego, wreszcie na stanowisko wicedyrektora
odbudowy Teatru Wielkiego w Warszawie. Żadna z owych funkcji nie była w stanie wyczerpać dni jednej dziesiątej części tych umiejętności, jakie mógł ofiarować Rudnicki krajowi w trudnym okresie odbudowy.
Miał wszakże własną, nieoficjalną a cenną formę oddziaływania na ludzi i pomagania im mimo wszystko. W okresie ponuractwa, beznadziejności i załamywania się najtęższych charakterów nie tracił wiary w ostateczne zwycięstwo rozsądku nad głupotą i dobra nad złem. Choć już nie żyje, słyszeć będziemy nadal jego szeroki, zaraźliwy śmiech i zachowamy w pamięci na długo jego serdeczny, życzliwy wyraz twarzy, gdyśmy go spotykali. Wśród przyjaciół zostawił szczególnie bolesną lukę, jaką powoduje odejście dobrego człowieka.
Polityka z księżyca
Już za miesiąc, 29 marca, obchodzić będziemy dwudziestolecie śmierci Karola Szymanowskiego. Nie można powiedzieć, żeby ten największy współczesny kompozytor polski doceniany był jak trzeba. Za życia tępili go ludzie, których zwaliśmy konserwatystami. Potem przyszła wojna, a po wojnie twórczość Szymanowskiego zaczęli usuwać w cień tacy, którzy nazywali siebie postępowymi. W dodatku dzieła znakomitego kompozytora prześladował pech. Balet Harnasie, wystawiony z sukcesem w Operze Paryskiej w roku 1936, zdjęto z repertuaru skutkiem pożaru, jaki wybuchł w tamtejszych składach dekoracji. Pokazanie Harnasiów na Wystawie Światowej
w Nowym Jorku zbiegło się z wybuchem II wojny światowej. A teraz?...
Nieświadom miejsca przybysz wiele miałby kłopotu w naszym Ministerstwie Kultury i Sztuki z odgadnięciem, gdzie się znajduje. Idąc korytarzami wysokiego urzędu, na drzwiach pokojów czytałby wywieszki: „Departament Finansowy”, „Departament Zaopatrzenia”, „Wydział Kadr”, „Wydział Motoryzacyjny”. Nie znalazłby tylko napisu związanego z jakimkolwiek działem sztuki. Rezultaty takiego stanu rzeczy obserwować można co krok, za- równio w kraju, jak i za granicą.
Świeżo wysłaliśmy do Paryża jako ambasadora muzyki polskiej jednego z naszych dyrygentów. Krenza, Rowickiego, Wodiczkę? -— Nie. Może laureata międzynarodowej nagrody rzymskiej — Stanisława Skrowaczewskiego? Też nie! Pojechał bardzo utalentowany, ale i bardzo jeszcze młody Henryk Czyż, który miał tam sytuację szczególnie trudną wobec konkurencji z rutynowanymi, najznakomitszymi dyrygentami świata, jacy usiłują podbijać zblazowany Paryż z wielu estrad koncertowych owej metropolii. Aby utrudnić zadanie Czyżowi jak najbardziej, doradzono mu prowadzenie nad Sekwaną VI Symfonii Czajkowskiego, którą dyrygowały tam kolejno wszystkie największe sławy batuty. Z symfonicznych utworów polskich Paryż miał się zachwycić Bajką Moniuszki, którą i my kultywujemy jedynie przez pietyzm dla naszego „ojca opery narodowej”. A dzieła Szymanowskiego? Tych partytur Czyż nie zabrał ze sobą.
20-lecie śmierci Karola Szymanowskiego jako pierwszy uczcił Berlin, wystawiając Harnasie, zresztą bez nadzwyczajnej staranności. Żadna z oper polskich rocznicy zgonu polskiego muzyka nie uczci żadnym z jego dziel scenicznych. Natomiast Opera Warszawska z wielkim szumem i nakładem kosztów wystawiła
w nowej wersji balet Ludomira Różyckiego Pan Twardowski.
Opera Warszawska to osobna karta w dziejach chaosu panującego dziś w naszej polityce kulturalnej. Chciałoby się pomóc tej instytucji, która za parę lat — po powrocie do gmachu przy placu Teatralnym — ma stać się pierwszą sceną narodową. Chciałoby się pomóc, ale — ręce opadają!...
Z programów jej dowiedzieliśmy się, iż Pana Twardowskiego wznowiono po to, aby wszedł do żelaznego repertuaru, jako czołowe narodowe dzieło choreografii polskiej. Narodowe, i dzieło?... Od wielkiej biedy, na upartego, twierdzić tak można było kilka lat temu, gdy w zamian Twardowskiego mieliśmy do wyboru rzeczy równie banalne, a nie nasze. Dziś jednak, wobec swobodnego dostępu do całej najwartościowszej muzyki, Twardowskiego uplasować trzeba na właściwym, skromnym miejscu. Jego „narodowość” ogranicza się do cytowanych melodii krakowiaków, oberków i mazurów, które wymieszane są z walcami typu operetkowo-rewiowego. Klasa rzemiosła kompozytorskiego w Twardowskim jest — mówiąc oględnie — popularna. W dodatku dla dopełnienia chaosu pojęć i wrażeń scenograf, Otto Axer, przystroił nową wersję baletu w dekoracje i kostiumy abstrakcyjne, co odbiera spektaklowi resztę bardzo skromnej polskości. Piekło wygląda tak samo jak niebo, wnętrze karczmy można by zmienić na komnatę wawelską, scenę wschodnią na Rynek krakowski, tym łatwiej, że stroje mieszczek krakowskich niczym nie różnią się od kostiumów wschodnich hurys.
Abstrakcjonizm — owszem! Ale tylko w baletach beztreściowych, gdy transponuje się na ruch taneczny — koncerty, symfonie i inne tego typu dzieła, żeby przypomnieć chociażby głośnie w inscenizacji baletu Sadler’s Wells Wariacje symfoniczne Cezara Francka.
Jak się przedstawia układ choreograficzny nowej wersji Pana Twardowskiego w Operze Warszawskiej? — To jeszcze jeden więcej skutek bałaganu w naszej polityce repertuarowej i to wielka krzywda wyrządzona zdolnemu choreografowi — Stanisławowi Miszczykowi.
Utalentowanych baletmistrzów nie mamy wielu. Jest stary lew o światowej sławie, Leon Wójcikowski, którego jubileusz 40-lecia pracy artystycznej obchodzić będziemy niedługo. Zapowiedziane w związku z tym wystawienie przez Wójcikowskiego trzech baletów: Pietruszki Strawińskiego, Popołudnia fauna Debussy’ego i Szecherezady Rimskiego-Korsakowa, pozwoli nam wreszcie odetchnąć naprawdę wielką sztuką.
Ze średniego pokolenia jednym z najwyżej uzdolnionych jest Miszczyk. Skutkiem wszakże wojny i powolnej odbudowy polskich scen operowych Miszczyk mą za sobą dopiero kilka kompozycji choreograficznych. Gdy umierał najwybitniejszy współczesny choreograf, Michał Fokin, zostawiał w spadku 42 układy baletowe, w czym sławne Sylfidy opracowywał trzykrotnie, w trzech różnych wersjach. Natomiast Miszczykowi kazano dać już dwie wersje Jeziora łabędziego i trzy wersje Pana Twardowskiego. Nie- dziwne, że w tych warunkach do arcybanalnej muzyki Różyckiego nie mógł baletmistrz wymyślić ciekawej, trzeciej kompozycji tanecznej. Dał raczej zlepek pomysłów, które już widzieliśmy w jego pracach wcześniejszych.
W roku bodajże 1952 siedziałem w loży Opery Warszawskiej na Panu Twardowskim, w towarzystwie wielkiego dyrygenta, Hermanna Abendrotha. Pamiętam, z jakim niepokojem pytał mnie, czy naprawdę uważamy ów balet za reprezentacyjne dzieło muzyki polskiej, i jaki był zadowolony, kiedy upewniłem go, że tak nie jest.
Czy znaczy to, że powinniśmy Twardowskiego w ogóle usunąć z repertuarów naszych Oper? — Z pewnością nie! Takie popularne widowiska w tradycyjnych, bogatych dekoracjach są niezbędne — miłe ludziom, jak miły był dawnym pokoleniom Kościuszko pod Racławicami. Należy tylko ustawić je w odpowiednim miejscu, na marginesie repertuaru, którym pragnęlibyśmy szczycić się przed swoimi i obcymi.
Zagraniczni goście — a mieć ich będziemy coraz więcej — wybierają się najchętniej na balety, gdyż te zrozumiałe są wszędzie, bez znajomości miejscowego języka. Zastanówmy się raz jeszcze: czy należy pragnąć, by cudzoziemcy oceniali kulturę polską według Pana Twardowskiego, czy raczej jednak według Harnasiów Karola Szymanowskiego.
„Piękna Hiela”
Wszystkie niemal recenzje z premiery Pięknej Heleny w Operetce Warszawskiej zaczynały się od pochwał nowego libretta Minkiewicza. Ja — z tajnych względów, które ujawnią się niżej rozpocznę od dekoracji.
Do sukcesu świeżo wystawionej w Warszawie sławnej operetki Offenbacha dekoracje i kostiumy małżonków Zahorskich przyczyniają się w ogromnej mierze. Dawno na scenach naszych nie widzieliśmy nic, co byłoby w takim stopniu połączeniem talentu, smaku, kultury i dowcipu. Kostiumy i dekoracje grają na równi z aktorami, czasami nawet lepiej.
Spośród aktorów na czoło wybija się para: Artem- . ska—Witas. Artemska zasługuje na uwagę podwójną,
od strony aparycji oraz interpretacji. Z pierwszego punktu widzenia stanowi historyczny dowód, że było o co bić się pod Troją. Interpretacyjnie osiągnęła piękne wyniki, tak pod względem wokalnym, jak w dykcji nadspodziewanie klarownej, jak wreszcie grą nienagannie odpowiadającą założeniom tekstu (o czym niżej!). Witas — serdecznie śmieszny, szarżujący bez nadmiernej przesady — pomnożył o udany egzemplarz galerię polskich Menelaosów, których wzorem był ongiś wielki Rufin Morozowicz.
W przedstawieniu, które widziałem (spóźniony na skutek pobytu w Pradze), Parysa śpiewał i grał Zdzi...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]