§ Wolski Marcin - Zamach na Polskę, Kuciapka123
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Marcin Wolski - Zamach na Polsk
ę
PROLOG
Piątek, 24 czerwca 2005 roku był w warszawskich supermarketach dniem wyjątkowo ruchliwym.
ZbliŜały się wakacje, nadciągał kolejny upalny weekend. NajbliŜsza niedziela miała być wprawdzie
dniem wyborów parlamentarnych, połączonych z referendum na temat akceptacji konstytucji
europejskiej, jednak bardzo wielu Polaków, o dość ambiwalentnym stosunku do obowiązku
obywatelskiego, planowało tego dnia wyjazd na daczę, działkę lub przynajmniej do rodziny. JuŜ od
samego rana „Blue City", ogromny, nakryty wielką, błękitną kopułą, kompleks handlowy na
warszawskiej Ochocie, w którym wiele działów ogłosiło przedwakacyjne wyprzedaŜe, przypominał
ogromny ul. Człowiek wychowany w przaśnych latach PRL-u nigdy nie moŜe się nadziwić, skąd biorą
się ci wszyscy klienci, których liczba rośnie szybciej od powstających na nowo Galerii, Arkadii,
Promenad, pełnych cudzoziemskich szyldów, pięknych ekspedientek i swobodnego luzu, połączonego
z poczuciem bezpieczeństwa.
Wśród wpływających na podziemne i naziemne parkingi potoków aut nikt nie zwrócił uwagi na dwa
identyczne samochody typu ford mondeo, prowadzone przez piękne, uśmiechnięte brunetki, które o
godzinie 10.05 i 10.08 wjechały na „poziom delfina" i zaparkowały obok ścian nośnych budynku.
Prosto z parkingu dziewczyny wjechały schodami ruchomymi na parter, skąd niespiesznym krokiem
skierowały się na przystanek autobusowy przy Alejach Jerozolimskich. Ani ich wjazd, ani wyjście, bez
rozglądania się po witrynach sklepowych, nie wzbudziły zainteresowania ochroniarzy czy straŜników
patrolujących budynek od wewnątrz i z zewnątrz. Wprawdzie od paru dni na skutek powaŜnych
ostrzeŜeń płynących z kwatery głównej CIA i z izraelskiego Mosadu ogłoszono w całym kraju stan
podwyŜszonej gotowości, jednak wzmoŜona czujność ograniczyła się głównie do budynków rządo-
wych, ośrodków kultu, ambasad i banków. W supermarketach szczególną uwagę zwracano na
samochody dostawcze i młodych męŜczyzn o bliskowschodniej urodzie. Wszystkiego upilnować
jednak się nie da.
Paradoksalnie owo skoncentrowanie słuŜb na zagroŜeniu terrorystycznym wykorzystali stołeczni
złodzieje, wychodzący z załoŜenia, Ŝe pod latarnią jest najciemniej, a policja zajęta ewentualnymi
terrorystami nie będzie miała głowy do śledzenia pospolitych przestępców.
Marek Łopuch z Brwinowa specjalizował się w samochodach kombi. Ludzie rzadko jeŜdŜą z pustym
bagaŜnikiem, więc prócz samego wozu przewaŜnie moŜna trafić jeszcze coś ekstra. Srebrzyste
mondeo natychmiast przykuło jego uwagę. Nie tylko ze względu na mocno ugięte opony, które
wskazywały na pełny bagaŜnik. Nie zamknięty wóz nie miał w ogóle włączonego autoalarmu, nie
migała równieŜ lampka immobilajzera... I, cud nad cuda, kluczyki tkwiły w stacyjce! Właściciel wozu
musiał być nieprawdopodobnym idiotą. Albo cudzoziemcem. Co na jedno wychodziło.
Łopuch wślizgnął się do wnętrza wozu, powściągając myśl o natychmiastowym zajrzeniu do
bagaŜnika.
Będzie na to czas! Wolno, bez pisku hamulców wyjechał na powierzchnię, miękko włączył się w
spowolniony ruch na Alejach Jerozolimskich i przejechał tunelem pod torami kolejowymi. Bezpieczna
dziupla znajdowała się koło Leszna na skraju Puszczy Kampinoskiej. Ale fart! Nawet korek nie był aŜ
tak wielki. Na Połczyńskiej nareszcie mógł przyśpieszyć, jednak przy skrzyŜowaniu z Lazurową
zatrzymały go światła.
Agnieszka Połińska nie lubiła zakupów, szczególnie w piątek. Jednak właśnie teraz miała jedyną
okazję zaopatrzyć się na weekend. Wieczorem, po pracy, będzie jeszcze gorzej. Poza tym w sobotę
wybierała się na urodziny swego byłego narzeczonego Stasia Erlicha i wypadało mieć jakiś prezent,
ponadto w miejscowej księgarni znajdował się najlepszy w okolicy zbiór bede-kerów turystycznych, a
przebywający za granicą brat prosił ją o przewodnik po Turcji. Znalazła, najnowsze wydanie Pascala,
po czym postanowiła wjechać wyŜej i rozejrzeć się w dziale kosmetyków. Kupi coś dla Stasia a przy
okazji równieŜ dla siebie.
„I znów koledzy będą narzekać, Ŝe ich rozpraszam w pracy" - uśmiechnęła się do swego odbicia w lu-
strzanej tafli.
Kątem oka zarejestrowała trójkę męŜczyzn gapiących się na jej smukłą figurę i kształtną, krótko
ostrzyŜoną główkę. Z ruchu warg wyczytała recenzje: „Ale laska, brachu!".
Nie zmartwiła jej ta opinia. Lubiła się podobać, a jednocześnie trzymać męŜczyzn na dystans. MoŜe
nawet za bardzo.
Pod barem „Sushi" szerokim łukiem ominęła tęgawą kobietę, szarpiącą się z jakimś nieznośnym
bachorem:
- Chcę do Magie City. Do Magie City! - wołał malec.
Przystanęła przed gablotą Kobe (zegarki plus biŜuteria). Parę kroków dalej tekturowa brunetka o
orientalnej urodzie reklamowała zwiedzanie Indochin z jakimś biurem podroŜy o egzotycznej nazwie.
Naraz uświadomiła sobie, co od kilkunastu minut nie daje jej spokoju. Te dwie mocno umalowane
dziewczyny, które minęła w drzwiach! Na pierwszy rzut oka tirówki, Bułgarki, moŜe Rumunki.
Dlaczego wychodziły tuŜ po otwarciu sklepu i nie miały ze sobą Ŝadnych pakunków, nawet torebek...
Nocowały tutaj?
- Uspokój się, poruczniku, nie jesteś w pracy - zganiła samą siebie.
Punkt jedenasta na rogu Lazurowej zmieniły się światła, Łopuch dodał gazu, pozostawiając za sobą o
parę długości inne auta. Natychmiast jednak zwolnił. Tylko tego brakowało, Ŝeby wyczaiły go gliny.
ChociaŜ, było to bez znaczenia. Miał przed sobą siedem sekund Ŝycia.
Eksplozja stu kilogramów hexogenu nastąpiła wkrótce po przejechaniu skrzyŜowania. Z forda mondeo
pozostała kupa złomu, a w jezdni utworzył się lej jak po uderzeniu bomby. Ucierpiały jeszcze
dwadzieścia cztery auta, a w oknach pobliskiego osiedla wyleciały szyby. Huk słychać było aŜ przy
stacji Warszawa Zachodnia, dokąd, ułamek sekundy później, dotarła eksplozja z „Blue City". Siła
detonacji sprawiła, Ŝe osunęła się północna część budynku, a sklepy, bary i restauracje zawaliły się
jak domek z kart. Podmuch rzucił Agnieszkę w głąb stoiska z biŜuterią. ZdąŜyła jeszcze zobaczyć, jak
rozpada się błękitna kopuła, a podłoga unosi na podobieństwo pokładu statku wspinającego się na
falę. Obsypało ją tłuczone szkło, mnóstwo ozdób, łańcuszków, pierścionków i zegarków...
Wówczas nie miała pojęcia, Ŝe wskutek wybuchu zginęło 189 osób, a bilans tragedii szybko będzie się
powiększał. Gdyby nie mimowolne bohaterstwo Marka Łopucha i aŜurowa konstrukcja budynku,
prawdopodobnie zawaliłaby się większa cześć Centrum, a ofiar byłoby kilkakrotnie więcej.
Polińska na krótką chwilę straciła przytomność, szybko jednak ocknęła się, wypełzła spod stosu ko-
smetyków i kawałków tynku. Zewsząd rozlegały się jęki, krzyki, zawodzenia. Agnieszka zaliczyła
wprawdzie sporo ćwiczeń z zachowania się w sytuacjach nadzwyczajnych i chociaŜ była młodym
policyjnym psychologiem, bywała juŜ w dramatycznych okolicznościach. Niczego jednak nie moŜna
było nawet porównać z tą katastrofą...
OstroŜnie wypełzła z butiku. Horror! TuŜ przed nią ział okopcony lej, przypominający wnętrze wulkanu.
Zniknęły trzy piętra tarasów, najbliŜsze schody ruchome wisiały po prostu w powietrzu, przecząc
zasadom grawitacji. Podmuch i zarwanie się ściany nośnej powaliły przezroczystą windę, wszędzie
snuł się dym, płonęło parę stoisk. Gdzieś niedaleko usłyszała płacz dziecka. Popatrzyła w bok i ujrzała
chłopca, moŜe ośmioletniego, o twarzy zalanej krwią, wiszącego na urwanych schodach ruchomych
tuŜ ponad nią.
- Trzymaj się - zawołała, pozbywając się butów. - Idę po ciebie.
Doświadczenie wspinaczkowe nie na wiele mogło się przydać, nie miała przecieŜ Ŝadnego sprzętu,
jednak posuwając się po barierkach i gzymsie, dotarła do chłopaka. Chwycił się jej kurczowo, niczym
mała małpka własnej matki. Poznała malca. To ten sam nieznośny gówniarz, który przed chwilą
szarpał się ze swą opiekunką. Wołała nie myśleć, gdzie podziała się ta kobieta... Zajęczały blachy i
schody osunęły się o kilka centymetrów. Mając nadzieję, Ŝe szczeniak trzyma się jej dostatecznie
mocno, dopełzła do następnej kondygnacji i tam poszukała schodów awaryjnych...
Pierwszy mieszany patrol zatrzymał go jeszcze przed zewnętrzną linią umocnień. Wymierzone lufy
automatów i groźne miny irackich policjantów nie zrobiły na Arturze Polińskim większego wraŜenia.
Kapitan przywykł juŜ do tego, Ŝe kaŜdy jego powrót do bazy Międzynarodowej Grupy Specjalnej pod
Bagdadem łączy się z dokładną kontrolą.
Samochód, poobijany jak ulęgałka, z przestrzeloną tylną szybą oraz orientalne rysy kierowcy,
nieodmiennie budziły podejrzenie. W dodatku tubylczy kostium Polaka uzupełniała doskonała
charakteryzacja, wsparta świetną znajomością arabskiego. Bywało to niezwykle przydatne podczas
operacji w mieście, gdzie, tak w sklepach, jak na ulicy czy na suku, Artur bezbłędnie wtapiał się w tło,
tutaj nieodmiennie powodowało problemy. Polskich ani amerykańskich dokumentów, ze zrozumiałych
względów, nie nosił przy sobie, kontrolerom musiała wystarczyć blaszka, hasło i telefon do oficera
dyspozycyjnego. Przy głównej bramie, mimo Ŝe wartownicy go znali, poddał się codziennej
procedurze - odciski palców i skan siatkówki. Wreszcie był w domu.
Ostatnia akcja opłaciła się, sztab otrzyma namiar na skład broni i nazwiska dwóch konfidentów w
miejscowej policji, współpracujących z terrorystami. Jednego zresztą zostawią nietkniętego. Przyda
się na przyszłość. Wziął prysznic, zmienił łachy i poszedł do kantyny.
Od razu zauwaŜył zmianę w przytulnym dotąd klubie. Oficerowie byli dziwnie wyciszeni, wyglądali na
przygnębionych.
-
Co się dzieje ? - zwrócił się do swego najbliŜszego kumpla, Ryśka Mazura, popijającego samotnie
piwo z pochmurnym wyrazem twarzy.
-
Nic nie słyszałeś?
-
A co miałem słyszeć?
-
Pamiętasz, co mówił nasz szef, Ŝe „kwestią jest nie to, czy uderzą, ale kiedy i gdzie"? - To mówiąc
pociągnął go do sali telewizyjnej, CNN po raz kolejny nadawało obrazy z warszawskiego
hipermarketu. Poczuł się, jakby gumowa kula uderzyła go w brzuch.
-
Dzwoniła twoja siostra, Agnieszka – powiedział Ryszard. - Była w „Blue City", kiedy się to stało.
Chciała, Ŝebyś się o nią nie martwił. Wyszła bez szwanku.
-
A co z twoją Marysią?
-
JuŜ z nią rozmawiałem. Jest w domu. - Na twarzy Ryszarda pojawił się uśmiech podszyty czułością.
– Nie musiałem się denerwować, od dawna nie robi zakupów po drugiej stronie Wisły...
***
Polińska nie dała się zawieźć do szpitala. Za duŜo miała do zrobienia. Ledwo mały Szymek znalazł się
pod opieką pielęgniarki, wyciągnęła komórkę i zadzwoniła do szefa.
- Wiem, kto to mógł zrobić! - powiedziała i nie zwaŜając na pełne niedowierzania pomruki podin-
spektora Lisa scharakteryzowała dwie turystki, kobiety o wschodniej urodzie, które bez sprawunków
opuściły „Blue City" na krótko przed katastrofą. Podając wzrost, kolor oczu, kształt nóg i szyi, sama
dziwiła się jak wiele zarejestrowała w trakcie krótkiego spojrzenia.
-
PrzekaŜę te rysopisy dalej, jeśli się nie mylisz, moŜemy je jeszcze dorwać. Wysłać po ciebie wóz?
-
Dziękuję, być moŜe mój ocalał, postawiłam go na zewnątrz. Poza tym mogę się tu przydać. Ciągle
panuje bałagan, a juŜ pojawili się chętni, aby plądrować sklepy.
Pracowała niestrudzenie, dopóki nie nadciągnął Lis z posiłkami. Dopiero wtedy zemdlała.
***
24 czerwca nazwano w mediach „Czarnym piątkiem". Cała Polska pogrąŜyła się w grozie i rozpaczy.
Ogłoszono Ŝałobę narodową, z całego świata płynęły depesze kondolencyjne. Minister spraw
wewnętrznych podał się do dymisji.
Posypały się głowy w odpowiednich słuŜbach.
Niewielką pociechę przyniosła wiadomość, iŜ jeszcze tego wieczoru, na podkrakowskim lotnisku
Balice, na podstawie rysopisu sporządzonego przez Polińską aresztowano dwie francuskie „turystki",
z pochodzenia Algierki. Kobiety, które do Krakowa przyjechały pociągiem, były kompletnie zaskoczone
operatywnością polskiej policji. Nie zdołały skorzystać z trucizny. A po paru przesłuchaniach okazały
się niezwykle gadatliwe, sypiąc chętnie swoich mocodawców z Al Kaidy...
Tymczasem zwykli ludzie wyciągnęli własne wnioski z tragedii. W niedzielnym referendum, większo-
ścią 73% głosów odrzucono konstytucję europejską napisaną przez Giscarda d'Esteigne. W wyborach
parlamentarnych głosowano głównie na partie antyeuropejskie, sprzeciwiające się obecności polskich
wojsk w Iraku - LPR, Samoobronę, PSL. Otrzymały wspólnie 52% mandatów. Janusz Wojciechowski,
powszechnie nazywany juŜ premierem elektem, jeszcze podczas wieczoru wyborczego zadeklarował
wyjście z Iraku i rewizję umowy stowarzyszeniowej z Unią.
„Przynajmniej to zabezpieczy nas przed dalszymi aktami terroru" - powtarzali uczestnicy ulicznych i
prasowych sondaŜy.
Niestety, mylono się.
I
Dwa miesi
ą
ce pó
ź
niej. 18 sierpnia 2005, wieczór - 21 sierpnia, poranek.
Opóźniony samolot Lufthansy z Frankfurtu wylądował na Okęciu o 22.28.
„Jestem w domu" - pomyślał Ryszard Mazur.
Mimo ciepłego sierpniowego wieczora odczuwał chłód. Zrozumiałe, po roku spędzonym w irackich
upałach polski sierpień wydawał się dość zimny. Bez munduru i broni w ogóle czuł się nieco nieswojo.
Trudno, przyjdzie przyzwyczaić się do bycia cywilem.
W ciągu krótkiego lotu trochę się zdrzemnął. Sen miał cięŜki, męczący. Powracały obrazy płonących
ropociągów, uliczek, na których trwały zacięte walki, wirowały twarze wielu ludzi których uratował i któ-
rych musiał zabić. Obudził się szczęśliwy, Ŝe ma to juŜ za sobą. Sprawdził się, a teraz moŜe zacząć
nowe Ŝycie.
Zanim jeszcze odebrał bagaŜ, włączył komórkę i zadzwonił do Marysi. Nie odebrała! Nie zdziwił się
specjalnie. Telefon domowy mógł nie działać (kiedy nie było go w Warszawie Ŝona dość często
zapominała o zapłaceniu rachunku), a komórka, zwykle zagrzebana gdzieś na dnie torebki, zapewne
była niesłyszalna.
„CóŜ, będzie niespodzianka!". W zasadzie miał przylecieć dopiero za tydzień, ale dzięki przyjaciołom
Amerykanom (miał u nich niemały dług wdzięczności) wykorzystał słuŜbowe połączenia i przez bazę w
Ramsheim dotarł do Warszawy na sześć dni przed terminem.
Nie chciał zostawać ani dnia dłuŜej w Bagdadzie. Po deklaracjach polskich władz o wycofaniu swoich
sił i rejteradzie następcy Blaira, („Zrobiliśmy swoje, resztą niech zajmują się sami Irakijczycy i ich
szyiccy przywódcy") Międzynarodowa Grupa Specjalna uległa rozwiązaniu. Oczywiście, Mazur mógł
pozostać w Iraku jako najemnik lub dobrze płatny ochroniarz. Ale to go nie kręciło. Tęsknił za krajem,
za Ŝoną. Poza tym, nie przybył tam dla forsy. A przynajmniej nie tylko. Podejście niektórych kolegów,
jak choćby Rafała Sowy, wręcz go brzydziło, choć wielu innym imponowało.
Rafał! Nie wiedzieć czemu, sprawa dawnego przyjaciela dość często powracała w myślach Mazura.
Przyjaźnie z dzieciństwa są podobno najtrwalsze. Wprawdzie ostatnio ich znajomość nieco się
rozluźniła, a w Iraku słuŜyli w innych jednostkach, definitywnie zerwali kontakt dopiero przed trzema
miesiącami.
- I ty przeciwko mnie - wołał Sowa, kiedy usiłował rozmówić się z nim po męsku. - Ja byłem wobec
ciebie zawsze lojalny.
Jak miał mu powiedzieć, Ŝe przyjaźń kończy się tam, gdzie zaczyna się przestępstwo? Tylko Ŝe Rafał
nie uwaŜał swojej działalności za przestępczą, a jedynie handlową. W ciągu blisko roku swojej słuŜby
stworzył najpierw prawdziwy alkoholowy most pomiędzy Kuwejtem a Babilonem, później załatwił sobie
udziały w paru miejscowych hurtowniach, załoŜył nawet mały burdel... Lojalnie proponował wejście w
interes Mazurowi, a gdy ten odmówił, skomentował: „Byłeś frajer i umrzesz jako frajer".
W efekcie Sowa został wywalony z Iraku dwa miesiące przed terminem, choć, co ciekawe, bez
większych konsekwencji. Za to przejście Ryszarda do cywila łączyło się po prostu z redukcją
kontyngentu.
W kiosku, opodal wyjścia z terminalu, kupił gazety i jadąc taksówką przez Most Siekierkowski
przeglądał je z zainteresowaniem. Wielkie nagłówki donosiły o zebraniu, mimo wakacyjnego czasu,
inauguracyjnej sesji sejmu, celem szybkiego powołania nowego rządu. Populistyczny front
prorokowany nazajutrz po wyborach, nie przetrzymał nawet tygodnia. Po miesiącu jałowych
konsultacji i zwrocie dokonanym przez Romana Ger-tycha, Janusz Wojciechowski zrezygnował z
tworzenia rządu, a nasilające się problemy zdrowotne Leppera kompletnie zdezorientowały
Samoobronę. UwaŜane dotąd za nierealne porozumienie PiS-u, Platformy i LPR-u stworzyło nową
większość parlamentarną, desygnując na premiera Jarosława Kaczyńskiego. Ten zobowiązał się
błyskawicznie powołać nowy rząd.
Na dole pierwszej strony znalazł jeszcze jedną krzepiącą notkę „Ostatni z pomagierów w zamachu na
„Blue City" złapany w Istambule. Polska wolna od upiorów terroryzmu!".
Na dalszych stronach jakiś analityk wymądrzał się, Ŝe w świetle normalizacji sytuacji w Iraku i nowego
porozumienia izraelsko-palestyńskiego, zamach na „Blue City" był najprawdopodobniej łabędzim
śpiewem AlKaidy.
Z mostu skręcili na osiedle Gocław. Ojciec Ryszarda opowiadał, Ŝe tam, gdzie dziś wznosił się blok
państwa Mazurów, znajdowało się kiedyś sportowe lotnisko Aeroklubu. Później powstało tam
betonowe blokowisko, dziś na szczęście trochę bardziej zielone, niŜ przed laty, z oazami nocnych
sklepików i pubów.
Mazur stanął przed domofonem. JuŜ zamierzał nacisnąć numer 69, kiedy w głowie odezwał mu się
dawny Rysiek Kawalarz. „Zrób Marysi niespodziankę" - podszepnął. Znał sto jeden sposobów
otwarcia drzwi i dotarcia do mieszkania, ale wybrał najbardziej efektowną metodę powrotu.
Alpinistyczną. Z plecaka wydobył linkę, z którą się nigdy nie rozstawał, zaczepił o kratę i juŜ po chwili
znajdował się na dachu pawilonu handlowego. Wprawdzie spółdzielnia twierdziła, Ŝe architektura
bloku uniemoŜliwia złodziejom dotarcie do lokali od zewnątrz, to jednak wejście na szczyt bloku nie
zajęło Ryszardowi nawet kwadransa. Z góry zwinnie opuścił się na balkon własnego M-3. Okno było
uchylone...
W pierwszej chwili myślał, Ŝe pomylił mieszkanie. Te przyśpieszone oddechy, jęki, spazmy rozkoszy...
Z jego sypialni, z jego łóŜka!
-
Marysia? - wyjąkał.
-
Nie moŜna pukać, do kurwy nędzy? – warknął Rafał Sowa, biorąc go najwyraźniej za kogoś innego.
Właściwie mogły być to jego ostatnie słowa. Potworna siła wydarła go z ramion młodej męŜatki,
cisnęła o ścianę. Sowa nie był ułomkiem, ale nie miał szans w starciu z Mazurem. Zwłaszcza, gdy ten
był w furii. Mógł jedynie zasłonić się pod lawiną ciosów, osuwając się coraz niŜej i niŜej.
„Nie zabijaj go!" - krzyknęła Maria.
Ryszard zareagował jak dobrze wyszkolony rotweiler. Ochłonął równie szybko, jak wpadł w szał.
Opuścił ręce, cofnął się, plecami włączając górne światło.
Maria łkając pochylała się nad zakrwawionym kochasiem, całkowicie ignorując męŜa, który na wpół
przytomny nie przestawał zadawać sobie pytania: „Jestem tu, czy mnie nie ma?"
Wreszcie Sowa chwiejnie podniósł się z wykładziny i usiadł na łóŜku, natomiast czułość Marii Mazur
zamieniła się w gniew.
-
Ty brutalu, ty łajdaku, ty morderco!
-
Marysieńko, ja... - Osłupiały nie wiedział co powiedzieć, zdrada i oczywista niesprawiedliwość
sprawiły, Ŝe zapomniał języka w gębie. Mógł spodziewać się z jej strony wszystkiego, płaczów,
przeprosin, tłumaczeń. Nie usłyszał niczego podobnego. Wręcz przeciwnie. Naga kobieta nie
panowała nad sobą.
-
Wynoś się stąd! - krzyczała piskliwie - Nie potrzebujemy ciebie. Idź dalej bawić się w wojnę,
mordować niewinnych łudzi.
-
Marysieńko, przecieŜ ja...
-
I trzymaj się od nas z daleka!
Chcieli, Ŝeby wyszedł, to wyszedł. Nagłe zdał sobie sprawę, Ŝe stoi juŜ na klatce schodowej, a ze
wszystkich mieszkań wyglądają rozbudzeni sąsiedzi. Dopiero przy ulicy Ostrobramskiej zorientował
się, Ŝe płacze. Pierwszy raz od śmierci matki.
Do rodzinnego domku w Otwocku dotarł o świcie. Całą długą drogę wzdłuŜ torów kolei (Wawer - Anin -
Międzylesie - Radość-Falenica).pokonał pieszo. Usiłował myśleć. Zrozumieć, co się stało. Pojąć, kiedy
popełnił błąd? Czy wówczas, kiedy przystojny oficer uległ ślicznej małolacie, o mózgu gładkim jak
pupcia niemowlęcia i lalkowatej twarzy, nie skaŜonej Ŝadną myślą?
Chyba pomylili się oboje - ona chciała zabawy, zbytku, komfortu, on - Ŝyciowej partnerki, Ŝony i matki
przyszłych dzieci. Tymczasem o dzieciach nie było mowy! Maria była zdania, Ŝe ciąŜa przed
trzydziestką moŜe być zabójcza dla jej figury. Mimo to kochał ją tak, jak kocha się nieznośne dziecko.
Wyrozumiale! Dla niej zdecydował się na powtórny, intratny wyjazd do Iraku i roczną rozłąkę. Nie
chciał zauwaŜyć, Ŝe na trzy list otrzymane od niego, ona przysyła najwyŜej jeden, bardzo lakoniczny.
Wolał teŜ nie zastanawiać się czy Sowa był pierwszym, czy ostatnim z jej kochanków.
Pod swoim starym domem, drewniakiem w stylu „świdermajer" znalazł się w środku głębokiej nocy.
Nie budząc nikogo wspiął się na balkon i schronił w pokoju „na górce", która w dzieciństwie była jego
Sezamem, grotą Robinsona, wigwamem. Nie zmruŜył tam oka, ale dopiero rano, blady, z
przekrwionymi oczami pokazał się rodzinie.
Ojciec, jak to ojciec, właściwie nie zareagował, jak zwykle siedział w swoim fotelu przed telewizorem,
poŜerany stopniowo przez chorobę Alzheimera. Chyba jednak poznał syna, bo uśmiechnął się, ale
zaraz powrócił do oglądania kreskówek.
Siostra, Zosia, przyjęła jego pojawienie się normalnie. Podeszła, ucałowała go i przytuliła.
Prawdopodobnie domyśliła się wszystkiego bez słów.
-
Biedny braciszek! - powiedziała cicho.
Wyszło na jej. Od początku, od chwili kiedy po raz pierwszy piękna Marysieńka pojawiła się u boku
Ryśka, Zofia półsłówkami dawała do zrozumienia, Ŝe to się źle skończy. Brał to za objaw zgryźliwości
starej panny, która sama nie potrafiła ułoŜyć sobie Ŝycia.
- MoŜesz zostać z nami tak długo jak zechcesz - powiedziała nie pytając o nic i zaraz dorzuciła: -
Chcesz coś zjeść, czy zobaczysz co nowego w moim ogrodzie?
Od ostatniego spotkania znacznie się zmieniła. Profil jej się wyostrzył, a w wiecznie nieuczesanych
włosach pojawiły się pasemka siwizny. A przecieŜ była od Ryszarda tylko dziewięć lat starsza...
Pierwszy dzień na starych śmieciach w większej części przespał, drugi spędził na pieszej wędrówce.
Zawsze go to uspokajało. Zaraz po obiedzie poszedł trasą wzdłuŜ Świdra, którą tylekroć przemierzał z
kolegami jako dzieciak - przez Emowo dotarł do Wiązowny, zatoczył wielki łuk, przez Międzylesie i
Radość, dotarł do Wisły i z powrotem wędrował jej skrajem aŜ do ujścia Świdra. Wszędzie przybyło
sporo nowych budynków, przewaŜnie dość paskudnych, ale wśród wiślanych łach, jak za jego
dzieciństwa, nie brakowało ptaków, a nad jednym z kanałów odnalazł nawet bobrowe Ŝeremie.
Wysiłek go uspokoił. Czuł się obolały, ale nie pokonany. Kiedy wspinał się do swego pokoiku,
panowała głęboka noc.
Rankiem, trzeciego dnia, chcąc zrobić niespodziankę Zosi wstał znów bardzo wcześnie i wybrał się po
bułki i gazety. Poszedł na skróty ukrytą w dzikim winie furteczką, prowadzącą na posesję sąsiadów,
obecnie, po poŜarze ich drewniaka, mocno zapuszczoną i rozszabrowaną. Zakupy w sklepiku
urządzonym w kontenerze zajęły mu kwadrans. Wracał tą samą drogą, gdy w połowie ogródka
zorientował się, Ŝe coś nie gra. Ta czerwona plama w oknie na parterze. Wietrząca się poducha bez
poszewki. śart? Kiedy w dzieciństwie bawili się z Zosią w konspirację, mieli ustalony system kodów.
Kolor czerwony w oknie jej sypialni wskazywał na maksymalne zagroŜenie - „Gestapo"!
Stanął jak wryty i w tym momencie dodatek warszawski „Wyborczej" wysunął mu się spod pachy i
upadł na rabatę. DuŜy napis „Śmierć na Pradze" bił po oczach ogromną czcionką. Mazur cofnął się w
cień altany. Artykuł mówił o brutalnym zabójstwie, którego ofiarą padł eks-Ŝołnierz sił pokojowych w
Iraku - Rafał S. Reporter wskazywał, Ŝe zabójstwo moŜe być dziełem coraz bardziej rozzuchwalonej
Ŝulii z miejscowych blokowisk. Jednak, dodawał, jak donosiło dobrze poinformowane anonimowe
źródło: „chuligani rzadko posługują się podczas swych napadów garotą".
Ryszard uczuł gwałtowny wytrysk adrenaliny. Szybko, choć nie biegiem, opuścił ogród, przecznicą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]