Å»ycie na gorÄ co [Z], Drarry
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
A oto zapowiedziany przez Kaczalkę sequel do Między listami.
Dziękczynne pokłony za nieco większe niż zazwyczaj wysiłki przy betowaniu kieruję w stronę Kaczalki i Liberi. Jeśli uznacie, że tekst czyta się płynnie i przyjemnie, to dziękujcie właśnie im. Ja stworzyłam jedynie sztywny, niewdzięczny szkielet dla całości ;-)
Miłego odbioru!
Tytuł oryginału: Lush Life
Autor: prosi o anonimowość oraz nielinkowanie oryginału
Zgoda na tłumaczenie: jest
Beta: Kaczalka i Liberi
Rating: NC-17
Ostrzeżenia: slut!Draco (w przeszłości, niemniej ukazany), entuzjastyczne opisy nałogu palenia i język, jak zwykle ;-)
Kanon: Hmm, a po co sobie psuć zabawę?
ŻYCIE NA GORĄCO
Rozdział pierwszy
Kelner zaprowadził mnie do jednego ze stolików, o które wszyscy tak bardzo się zabijali. Caroline, mój wydawca, już tam na mnie czekała, wypielęgnowanym paznokciem przesuwając w tę i z powrotem stojący przed nią koszyczek z pieczywem i z desperacją starając się nie sięgnąć po zakazane węglowodany. Czy już wspomniałem, jak trudno zarezerwować taki stolik? Założę się o własny tyłek, że tak. Nakład musiał nieźle się sprzedać. Punkt dla mnie!
— Caroline — przywitałem ją, całując powietrze obok jej policzków, gdy wychyliła się ku mnie z niszy.
— Dee! — wykrzyknęła. Stłumiłem odruchowe kaszlnięcie, tonąc w owiewającej mnie fali „Joy”*. Zamarkowała pocałunek i przesunęła się przy stoliku tak, że mogłem obserwować ze swego miejsca całą salę.
Nakład musiał sprzedać się pierwszorzędnie.
— Może chleba? — Przesunęła koszyczek w moją stronę, a raczej odsunęła go tylko nieco bardziej od siebie.
— Dziękuję, chętnie. Umieram z głodu — wyznałem i oderwałem kawałek pieczywa, aby zamoczyć go w oliwie z oliwek, ulegając kulinarnemu nawykowi, który ciągle nie przestawał mnie zdumiewać. Czy masło nie byłoby lepsze? Ale czasem trudno być wybrednym. Dochodziła druga, a ja nic jeszcze dzisiaj nie jadłem. — Numer się sprzedał? — zapytałem niewinnie.
— Tak i był cudowny, kochanie — potwierdziła wylewnie. — Do tego stopnia cudowny, że… Och, nie mówmy na razie o interesach. Zamówiłam Cristal magnum**. Wiedziałam, że poruszenie tematu spankingu zapewni nam większy udział w rynku.
— Caroline — przypomniałem jej z lekkim syknięciem — wydaje mi się, że pomysł z hasłem „Wrzesień miesiącem klapsów” był mojego autorstwa, prawda?
— Możliwe, że kiedyś o tym napomknąłeś — skłamała. — Klapsy były twoją specjalnością, czyż nie?
Stosunek Caroline do mojego byłego stylu życia nosi cechy zarówno uwielbienia, jak i nienawiści. Fakt, że pracowałem jako kochanek do wynajęcia dla kilku z najbogatszych i najbardziej wpływowych mężczyzn na świecie, ciągle nie przestaje jej fascynować. Niestety, nie jest przy tym w stanie wyzbyć się do końca swych drobnomieszczańskich uprzedzeń — można bowiem uciec przed prowincją, nie sposób jednak pozbyć się jej z siebie. Rozkoszując się moimi byłymi ekscesami, równocześnie próbuje mnie nimi zawstydzać.
— Specjalność to rzeczywiście właściwe określenie. Rzecz wymaga fachowych rąk.
— Bzdura, Dee. Po prostu prałeś ich po tyłkach ile wlezie, prawda?
Uratowało mnie przybycie szampana.
— Za „Na Gorąco” — powiedziałem, unosząc kieliszek. Caroline wzięła maleńki łyczek i ostrożnie odstawiła szkło na blat. Natychmiast przestałem pić. Już kiedyś udało jej się otumanić mnie szampanem. Sześć lampek Cristal i skończyłem jako redaktor naczelny tego magazynu. Słabości, imię twe Draco. Może i byłem kurwą, ale w żadnym wypadku kurwą pozbawioną rozumu. Już nigdy nie dam się na to nabrać. Mój kieliszek dołączył do jej porzuconej porcji alkoholu. — Nie chodzi ci tylko o ostatni numer, mam rację? — Uśmiechnąłem się, dając tym do zrozumienia, że jestem przygotowany na odbicie piłeczki, znajdującej się teraz po jej stronie kortu.
— No cóż, w zasadzie wszystko, co chcę z tobą omówić, dotyczy czasopisma. Ale może lepiej najpierw coś zamówmy? — zaproponowała z wymuszoną nonszalancją, która od razu pozwoliła mi odgadnąć, że czego by nie planowała, z pewnością mi się to nie spodoba.
Teraz, zupełnie już świadomy, że znalazłem się na zaminowanym terenie i absolutnie zdeterminowany, by go obejść, zauważyłem głośno:
— Serwują tu boskie spaghetti carbonara. Ciągle jesteś na diecie South Beach?
— Jesteś taką suką, Dee.
***
Zaminowany teren? Wybaczcie użycie zbyt słabego określenia. To był raczej ekwiwalent bombardowania Drezna.
— Jesteś Anglikiem. Pomyślałam, że skwapliwie wykorzystasz ten fakt jako szansę otwarcia brytyjskiej edycji magazynu. Czemu nie?
— Mam zacząć wyliczać? Dostatecznie przytłaczają mnie już obowiązki związane z prowadzeniem amerykańskiej wersji tego bezwartościowego szmatławca…
— … krajowego magazynu numer jeden dla homoseksualistów…
— Gdybyś pochwaliła go w ten sposób dwadzieścia minut temu, mógłbym rozpłynąć się z zachwytu, ale w obecnym punkcie rozmowy to nic więcej niż amunicja. Do diabła, muszę zapalić.
Odepchnąłem od siebie talerz — niedojedzony!— i ze zdenerwowania zacząłem obracać papierosa między palcami, kątem oka zauważając karcące spojrzenie siwowłosego prominenta z sąsiedniej niszy.
— Jeśli nie przestaniesz się tak na mnie gapić, zaraz zapalę tego pieprzonego rakotwórczego peta, zaciągnę się porządnie i dmuchnę ci prosto w gębę — zakomunikowałem mu jasno.
— Dee — syknęła Caroline.
Odwróciłem się z powrotem w jej stronę. Zgniotłem papierosa w dłoni, wykruszając tytoń na stół i wdychając jego suchą, drzewną woń. Tyle musi mi na razie wystarczyć. Cholerni antynikotynowi tyrani.
— Choć oboje dobrze wiemy, jak pazerną na władzę dziwką jestem, w tym wypadku zdecydowanie odmawiam. Nie dam rady ponosić odpowiedzialności za dwa magazyny. Oznaczałoby to publikowanie dwóch niemal całkowicie odmiennych od siebie wersji. Amerykańscy geje są perwersyjni w sposób klasyczny. No dobra, może z wyjątkiem tych z San Francisco i Nowego Jorku. Geje brytyjscy to totalni zboczeńcy. Wydaje ci się, że jeden numer zaspokoi tak różne potrzeby? Będziemy się musieli cholernie nagimnastykować, żeby zdobyć brytyjski rynek. Przekonasz się, co to prawdziwa sprośność. Będziesz się czerwienić nad każdym wydaniem po same końcówki tych twoich pasemek za dwieście czterdzieści dolarów. Do diabła, Caroline, nawet „The Sun” poświęca codziennie pełną stronę jakiejś lafiryndzie, kołyszącej czytelnikowi gołymi cyckami nad porcją płatków śniadaniowych.
— A od kiedy to interesują cię damskie biusty, Dee?
— No właśnie. Cała Anglia ma fioła na punkcie cycków. Nic dziwnego, że to kraj transwestytów. Dokładnie to chcę ci powiedzieć. To jedna wielka, pierdolona, zboczona izolatka. — Stara jędza w niszy obok zareagowała oburzonym syknięciem. Wychyliłem się w jej stronę. — Droga pani, jeśli nie będzie pani pilnowała wyłącznie swoich własnych spraw… — Caroline szarpnęła mnie energicznie za włosy, obracając ponownie do siebie. — Hej, to boli — zaprotestowałem. — Magazyn, który chce wybić się na tamtejszym rynku, powinien być tak wulgarny i brudny, żeby kupujący musieli przewracać jego kartki pincetą…
— Jesteś genialny! Do pierwszego wydania dołączymy szczypczyki gratis!
— Poza tym musi być napisany po angielsku. Tylko bez tych wyniosłych uśmieszków, Caroline. Brytyjski angielski jest inny. My jesteśmy inni. Nie możemy po prostu wyciąć i wkleić fragmentów tego, co wydajemy tutaj. Być może jakaś mała część się do tego nada, ale większość nie. Do redakcji trzeba będzie zatrudnić samych Brytyjczyków…
— Są przecież wolni strzelcy, można im zlecić napisanie większości artykułów. Fakt, będziemy musieli otworzyć biuro w Londynie, ale obsadzone najwyżej trzema osobami plus dział reklamy. Tym zajmę się sama. Wszystko odbędzie się drogą elektroniczną. Nie musisz nawet opuszczać Nowego Jorku. A co do wywiadu miesiąca, hmmm… Po prostu postaramy się o więcej wywiadów z brytyjskimi drag queen***. Amerykanie uwielbiają wszystko, co brytyjskie, możemy z tego skorzystać. Prawdopodobnie podniesie nam to sprzedaż i w Stanach. Dział listów, no tak, tutaj rzeczywiście będziesz musiał kogoś zatrudnić. Poniańczysz ich przez kilka pierwszych miesięcy. Dział podróży… Damy więcej reportaży o celach turystycznych w Stanach. Funt trzyma się akurat całkiem nieźle w stosunku do dolara. — Brzęczała tak przez dłuższy czas. Najwyraźniej znała mnie na tyle dobrze, by z góry rozbroić każdy mój kontrargument. Zakończyła wreszcie stwierdzeniem: — Oczywiście, że nie brakuje brytyjskich gejów, potrafiących sklecić sensowne zdanie. A DavyDa mianujemy redaktorem naczelnym edycji amerykańskiej. Całkiem niedawno zachwycałeś się, jaki to z niego geniusz. Na szefa redakcji brytyjskiej wybierzemy jakiegoś Anglika. Ty zaś możesz być redaktorem wykonawczym obu edycji.
Kurwa. Pociągnąłem solidny łyk szampana.
— Nie, nie wchodzę w to.
— Czy muszę ci przypominać, że kontrakt Lorenza kwalifikuje się obecnie do negocjacji? Życzył sobie podwyżki. Podobnie jak Sam… — Sięgnęła po swój kieliszek i upiła nieco. Głęboka czerwień lakieru na jej świeżo pomalowanych paznokciach zalśniła wręcz obscenicznie na tle pastelowego blasku musującego szampana.
— Jesteś taką suką, Caroline.
***
— DavyD, gdzie jest projekt artykułu na temat nowego podejścia do orgazmu? Stephan, o obróbkę grafik o nawilżaczach prosiłem już trzy dni temu. Nadal nie widzę ich na moim biurku. Courtney, mówiłem ci, żebyś zadzwoniła do tego kompletnego dupka Charlesa i przypomniała mu o terminie oddania reportażu? I tylko jedno z was, tylko jedno, spytało, czy miałem miłą przerwę obiadową. A tak w ogóle to wszyscy jesteście WYLANI!
Udało mi się wyrzucić to z siebie w drodze od wejścia do progu mojego biura. Kolejny. Pieprzony. Punkt. Dla. Mnie.
Kwiaty w doniczkach nadal drżały od impetu, z jakim zatrzasnąłem drzwi, gdy Sam wśliznęła się zręcznie do środka.
— Jak przerwa obiadowa?
Usiadłem przy biurku, natychmiast zapalając dwa papierosy naraz. Zacisnąłem powieki i potrząsnąłem głową z rozpaczą. A potem znów zaciągnąłem się głęboko.
— Gdzie byłeś?
— W Le Bernardin.
— Oho, nakład musiał się dobrze sprzedać. Miała na sobie garsonkę?
— Od Chanel. Nową.
— Fryzura?
— Świeżutkie, jeszcze dzisiejsze pasemka od Josego. — Zakaszlałem.
— A buty?
— Od Jimmy’ego Choo. Zeszłoroczny model, ale doskonale komponujący się z garsonką.
— Nie miałeś szans. A teraz, zanim opowiesz mi, o co chodzi, wiedz, że doprowadziłeś cały zespół do łez. Stephan wyszedł nawet na gzyms. Znowu.
— Pracuję z bandą cholernych świrów — mruknąłem, podchodząc do okna. Otworzyłem je gwałtownie i wysunąłem głowę na zewnątrz. — Stephan! — wrzasnąłem. — Jeśli natychmiast nie ruszysz tyłka z tego gzymsu, to osobiście cię z niego zepchnę! — Następnie pomaszerowałem w stronę drzwi i uchyliwszy je, krzyknąłem w przestrzeń: — PRZEPRASZAM! — Zatrzasnąłem je ponownie i wróciłem do biurka oraz papierosów.
— Twoja miękka strona. Potrafisz ją doskonale zaprezentować.
— Wlazł z powrotem?
Sam wystawiła głowę za okno.
— Tak. DavyD wciągnął go do środka. Zakładam, że nic nie zjadłeś. Masz. Przestań palić w ramach obiadu. — Postawiła mi na blacie tackę z mrożoną kawą, kiścią winogron i talerzykiem ciastek.
— Caroline planuje uruchomić edycję brytyjską. Chce awansować DavyDa na moje stanowisko, a mnie na redaktora wykonawczego obu magazynów.
— Aha, kawa jest bezkofeinowa — dodała, podsuwając mi kubek i zabierając przy okazji popielniczkę. Zdusiła mojego papierosa i sięgnęła po własnego. — To mój poobiedni dymek, nie gap się tak. Gdy zjesz to — wskazała na tackę — możesz sobie znów zapalić. Chyba nie musimy ponownie zaczynać dyskusji o tym, jakim wrednym dupkiem staje się Dee, gdy zapomina o jedzeniu? Spory spadek poziomu cukru we krwi, co nie?
Gdy ubiegała się o stanowisko mojej asystentki, pierwszą rzeczą, jaką zrobiła na początku rozmowy kwalifikacyjnej, było zapalenie papierosa, i to jeszcze zanim zdążyłem zadać jej choć jedno pytanie. Zaciągając się, powiedziała wtedy: „Mam nadzieję, że to panu nie przeszkadza, ponieważ kopcę jak lokomotywa. Jeśli tak, to dajmy sobie spokój i zapomnijmy o tej rozmowie. Aha, i przeklinam jak pieprzony szewc”.
Zatrudniłem ją z miejsca.
— Wszystko to brzmi nadzwyczaj przyjemnie, więc skąd ten napad złości, Dee? Od kiedy to pomijasz szansę, żeby: a) zwiększyć i tak już nieprzyzwoicie wysoki stan twojego konta w banku i b) poszerzyć zakres swojej władzy?
— Ona chce, żebym poleciał do Anglii i osobiście czuwał nad wprowadzeniem magazynu na rynek.
***
Lorenzo przyjechał po mnie o siódmej, jak zwykle.
— Zawieź mnie do domu, Renzo.
Rzucił mi zatroskane spojrzenie. Sam musiała do niego zadzwonić i uprzedzić, że znajduję się na skraju załamania nerwowego. Nie powiedział jednak ani słowa, zamiast tego prowadząc jaguara w kierunku mojej kamienicy.
Nasz magazyn zatrudnił go po incydencie z moim szalonym, anonimowym fanem — całe szczęście, że nie opuszczałem domu bez różdżki. Używałem czarów bardzo rzadko, żeby nie pozostawiać wyraźnej magicznej sygnatury, jednak kiedy jakiś kompletny świr decyduje, że na całą wieczność uczyni cię swoim seksualnym niewolnikiem, zmuszając do towarzyszenia mu w pokazowym samobójstwie, nie masz raczej wyboru.
Lorenzo dorabiał jako wykidajło w klubie, do którego zdarzało mi się uczęszczać. Zaprzyjaźniliśmy się ze sobą, a gdy Caroline uparła się, żebym poszukał sobie ochroniarza, od razu pomyślałem o nim, bo był jednym z tych gigantycznych Samoańczyków o nadgarstkach grubszych od obwodu mojego uda. Odtąd woził mnie z miejsca na miejsce, potrafił przyrządzać idealne steki i wykazywał stałą gotowość do złamania karku każdemu, kogo wskazałbym mu jednym ruchem brwi. Mieszkał w suterenie mojego wielopoziomowego apartamentu razem z Mariem, podobno synem właściciela sieci pizzerii, w co za cholerę nie wierzyłem, pomyślałem jednak, że nie zaszkodzi mieć w charakterze lokatora syna wysoko postawionego członka włoskiej mafii. W efekcie od lat nikt się do mnie nie włamał.
— W lodówce jest porcja pysznej sałatki cesarskiej. Z dressingiem cytrynowym, tak jak lubisz. Mario i ja idziemy powłóczyć się po klubach. W porządku?
Odprawiłem go machnięciem ręki.
— Baw się dobrze. — Odczekałem, aż wyjdzie, po czym otworzyłem butelkę wina z poważnym zamiarem upicia się na dobre.
***
— Jedno zdjęcie do doniesienia prasowego, Caroline. Jedno. Nie więcej. I to takie, które sam zaakceptuję. Sok pomarańczowy, proszę — zwróciłem się do stewardesy. Wylecieliśmy o siódmej rano z lotniska JFK z planowanym przylotem na Heathrow o siedemnastej. Kolejne dwa dni miały być jednym wielkim, nieprzerwanym pasmem ściskania dłoni i słania uśmiechów. Nie cierpię się uśmiechać.
— Poproszę mimozę****. A gdy skończę, kolejną. W zasadzie może pani nie przestawać mi ich donosić. — Skrzywiłem się. Teraz, kiedy osiągnęła zamierzony cel, Caroline mogła pozwolić sobie na picie wszystkiego, co chciała. — Cztery zdjęcia.
— Jedno. Tylko i wyłącznie jedno jedyne. Zszokowałby cię fakt, gdybym był, na przykład, poszukiwanym w Wielkiej Brytanii zabójcą? — zapytałem wystarczająco dwuznacznym tonem, by zasugerować taką możliwość. — Opublikowanie zdjęcia może zagrozić mojej wolności. Pamiętaj, że morderstwo nie ulega przedawnieniu. Twoja prawdziwie napoleońska wizja sprośnego imperium prasowego załamie się całkowicie tylko dlatego, że nie potrafisz opanować swoich fotograficznych zapędów. Jedno. I to z profilu.
Zbladła i skinęła głową. Poczułem lekki niepokój, gdy dotarło do mnie, że uwierzyła, iż jestem zdolny do popełnienia morderstwa. Ale z drugiej strony zdawało się, że wolała zignorować to dla dobra przyszłości swojego czasopisma. Co za pieprzone szczęście. Moim wydawcą jest Ślizgonka z krwi i kości.
— Jedno zdjęcie — zgodziła się z westchnieniem. — Umowa Lorenza została podpisana, zapakowana w kopertę, wysłana i dostarczona. DavyD szaleje ze szczęścia z powodu awansu. Zgodziłam się też na podwyżkę dla tej paskudnej jędzy, Sam. Czemu więc jesteś taki pochmurny?
— Mówiłem ci już — wysyczałem przez zaciśnięte zęby — że nie chcę lecieć do Anglii. Dwa dni, to wszystko. W niedzielę o piątej po południu wsiadam do samolotu do Nowego Jorku. To nasza umowa. Dziękuję za zgodę na kontrakt Lorenza. Nareszcie może rzucić drugą pracę.
— I grzecznie warować ci u nogi? — zapytała szelmowsko.
— Mniej więcej.
Oczywiście zdawałem sobie sprawę z tego, że otaczałem się mugolskimi odpowiednikami moich niegdysiejszych ślizgońskich przyjaciół. Mario i Lorenzo doskonale sprawdzali się jako Crabbe i Goyle: umięśnieni podwładni, których najmocniejszą stroną była lojalność i dość nonszalanckie podejście do kwestii użycia przemocy. A Sam? Sam to Pansy. I chociaż ze swoją pełną, postawną figurą Amazonki (ważyła równo tyle, co ja) i jasnymi włosami fizycznie w ogóle jej nie przypominała, to dysponowała identycznym podstępnym sprytem i odwagą. Poza tym nigdy nie wahała się nawymyślać mi, gdy sobie na to zasłużyłem. Pansy zachowałaby się dokładnie w ten sam sposób. Gdy posiada się takie ego jak ja, potrzeba co najmniej jednej osoby w życiu, która potrafi sprowadzać z powrotem na ziemię, inaczej ryzykuje się popadnięciem w ostrą odmianę manii wielkości. Tak, to ukłon w twoją stronę, ojcze, możesz się pod tym jak najbardziej podpisać.
Nie chciałem myśleć o Vincencie, Gregorym czy Pansy. Wątpiłem w to, że wszystkim udało się przeżyć. Vince i Greg byli zbyt głupi, by utrzymać się długo na powierzchni, ich magiczne umiejętności przedstawiały się naprawdę żałośnie. Co do Pansy, trudno powiedzieć coś pewnego. Zakładałem, że Harry wygrał. Brak meldunków o masowych śmiertelnych wypadkach wśród mugoli z udziałem tajemniczego, zielonego światła sugerował zwycięstwo strony Zakonu. Prasa mugolska nie wspominała również o żadnych dziwacznych, niewyjaśnionych zjawiskach, z wyjątkiem mgły nieznanego pochodzenia, która okrywała wówczas Wielką Brytanię przez całe trzy miesiące. Dopowiadałem sobie, że musiał to być początek końca, jednak była to tylko czysta spekulacja. Odkąd całe lata temu zdecydowałem się żyć na wygnaniu, ani razu nie obejrzałem się za siebie. Od tamtej pory nie widziałem i nie rozmawiałem z nikim z czarodziejskiego świata. Nigdy nie odwiedzałem magicznych dzielnic miast, w których mieszkałem, nawet tej nowojorskiej, o dość imponującej powierzchni. Sam pościeliłem sobie mugolskie łóżko i teraz musiałem w nim spać — całkiem wygodnie zresztą, muszę przyznać.
Jedynym wyjątkiem, na który sobie rok w rok pozwalałem, było wysyłanie bożonarodzeniowych kartek do matki, aby dać jej znak, że jeszcze żyję. Robiłem tak aż do dnia, w którym jedna z nich wróciła, ostemplowana napisem „adresat nieznany”. Przypuszczam, że ojciec zginął wraz z Voldemortem. A po zwrotnym nadejściu pocztówki uznałem, że matka również umarła.
Przez całe dwadzieścia dwa lata ani razu nie wróciłem do Anglii.
Podczas gdy Caroline pilnie doprowadzała się do stanu miłego podchmielenia, w myślach sporządzałem swoją prywatną listę podstawowych reguł.
Żelazna Zasada Numer Jeden: nie pójdę na Pokątną.
Właściwie będę starał się ominąć szerokim łukiem Londyn jako taki. Przyjęcie z okazji debiutu edycji brytyjskiej miało odbyć się w wynajętym do tego celu zamku w Sussex — nie w Wiltshire, dzięki Bogu, ponieważ trawy Wiltshire mają ten idealny, cudowny zapach, którego nie sposób doświadczyć nigdzie indziej w całej Brytanii. Jeśli moja noga postałaby w Wiltshire, prawdopodobnie załamałbym się do reszty.
Żelazna Zasada Numer Dwa: nie będę próbował odnaleźć Harry’ego.
Suplement do Żelaznej Zasady Numer Dwa: przestanę myśleć o nim „Harry”.
Od tej pory będzie dla mnie wyłącznie Potterem. A jeszcze lepiej nie będę myślał o nim w ogóle, o tym, co robi, gdzie mieszka, czy się ożenił i czy ma dzieci, co, jak podejrzewałem, z pewnością nastąpiło. Wystarczy, że latami męczyłem się i zadręczałem zastanawianiem się nad jego losem. Dość tego.
Niemal całą resztę lotu poświęciłem na wbijanie sobie do głowy, co wolno mi robić, a czego nie. Pójdę na to cholerne przyjęcie, uroczyście wprowadzając nasz magazyn na rynek, ale nie będę torturować siebie samego szukaniem informacji o Potterze. Doskonały plan. Gdy zaczęliśmy podchodzić do lądowania, dojrzałem przez okno kwadratowe łatki pół, upstrzone punkcikami pasących się owiec. Na ten znajomy widok moje serce zadrżało jednocześnie z radości i tęsknoty, uświadamiając mi wyraźnie, że żadne inne miejsce na świecie nigdy nie zdoła zastąpić mi Anglii.
Podobnie jak nigdy nie udało mi się znaleźć nikogo, kto mógłby zastąpić mi Harry’ego, ale do tego wniosku doszedłem już dawno temu.
***
Wojna rozpoczęła się krótko przed moją ucieczką. Hogsmeade zostało zaatakowane przez śmierciożerców. Wielu ludzi oberwało wprawdzie paskudnymi zaklęciami, ale nikt jeszcze nie zginął. Co, jak myślałem, było dość pomyślnym obrotem spraw. Harry miał na ten temat inne zdanie.
— No cóż, bliskość Hogwartu czyni z Hogsmeade naturalny cel ataku, Harry. Czego innego się spodziewałeś?
Doprowadziło to do potwornej kłótni, którą skończył słowami:
— Masz wybór, Draco. Ja albo on. Nie możesz iść obiema drogami.
Oczywiście, że miał rację. Przy czym mówiąc „on”, wcale nie myślał o Voldemorcie. Nie, chodziło mu o mojego ojca.
Nie wybrałem żadnego z nich.
Snape, wciskając mi do ręki kopertę z paszportem oraz grubym plikiem angielskich funtów, powiedział na pożegnanie:
— Podjąłeś właściwą decyzję, Draco. Nie wybieraj życia, jakie miałem ja. Zniewolonej egzystencji, w której każdy twój czyn, niezależnie jaki będzie, oznacza zdradę tych, których kochasz. Masz tutaj świstoklik do Singapuru. Jeśli zachowasz rozsądek, pieniądze wystarczą ci na dwa lata życia. — Zawahałem się. — Nie bądź głupcem, Draco — dodał ostrzegawczo.
Wyciągnąłem dłoń po świstoklik. W tamtej chwili przestałem być Draconem Malfoyem i zostałem Dee de Poitierem*****. Nazwisko jak najbardziej trafne, zwłaszcza w obliczu faktu, że skończyłem sprzedając własny tyłek — także sporej ilości członków rodów królewskich — przez kolejne trzynaście lat.
***
Co wiedziałem o zachowaniu rozsądku? W moim mniemaniu rozsądne było trzymanie w tajemnicy istnienia labiryntu ukrytych pomieszczeń w dworze Malfoyów, pełnych wszelkich czarnomagicznych artefaktów. Rozsądne było ukrywanie się, żeby rzucić okiem na zakazanych gości, odwiedzających nasz dom późną nocą, gdy już dawno powinienem leżeć w łóżku. Rozsądne było nie pisnąć nikomu ani słówka o kłótni między moimi rodzicami, której stałem się świadkiem, z matką histerycznie błagającą ojca, by nie poświęcał rodziny dla dobra sprawy Voldemorta i ojcem krzyczącym w odpowiedzi, że sprawa Voldemorta jest naszą sprawą.
Zachowanie rozsądku nigdy nie oznaczało dla mnie liczenia się z groszem.
Wydałem pieniądze w przeciągu sześciu miesięcy. Podróżowałem po całym Dalekim Wschodzie, zatrzymując się w ekskluzywnych mugolskich hotelach, bez ograniczeń korzystając z zasobów barów od pierwszej chwili po przybyciu do późnych godzin nocnych. Gdy zostało mi zaledwie dwieście funtów, znajdowałem się z powrotem w Singapurze, w hotelu Raffles, na poważnie rozważając rzucenie się z jego dachu. Tok samobójczych myśli przerwało mi pojawienie się otoczonego dworską asystą najmłodszego syna jakiegoś arabskiego szejka. Gdy ma się osiemnaście lat, można przez dłuższy czas marynować się w alkoholu bez obawy, że wywrze to negatywny wpływ na aparycję. Nadal byłem bardzo atrakcyjny, choć z wyglądu znacznie mniej subtelny niż przedtem. Syn szejka zaoferował mi dwieście funtów za zrobienie mu loda.
— Czterysta — odpowiedziałem. — A jeśli chcesz się pieprzyć, to będzie cię to kosztowało tysiąc.
Zostałem z nim przez rok. Był pierwszym z serii publicznie znanych, podtatusiałych, majętnych amantów, którzy przez następne trzynaście lat zapewniali mi utrzymanie na poziomie i obsypywali brytyjskimi funtami.
***
— Uśmiechy i uściski dłoni, kochanie. Pamiętaj, że to spotkanie, na którym musimy się dobrze sprzedać.
Caroline dotrzymała słowa odnośnie fotografów. Obecny był zaledwie jeden, który wprawdzie co chwila robił zdjęcia, ale tylko raz skierował aparat w stronę mojej twarzy, lekko odwróconej od obiektywu i osłoniętej cieniem. A dzięki temu, że zawsze ubieram się na czarno, kształt mojej sylwetki również się w nim rozpływał. Zaakceptowałem fotografię. Nie powstrzymywałem się przed użyciem legilimencji za każdym razem, gdy człowiek ten zbliżał się do mnie z aparatem i z niewielkim wysiłkiem udawało mi się pokierować go w inną stronę.
Po uściśnięciu chyba miliona dłoni wymknąłem się do biblioteki, by w spokoju i bez pośpiechu zapalić papierosa. Nawet Caroline nie mogła się skarżyć, że nie wywiązałem się z mojej części obowiązków. Użyłem swego starego, dobrego, malfoyowskiego czaru (choć powinienem nazwać go raczej czarem de Poitiera), wydając okrzyki zachwytu nad każdym, kogo mi przedstawiono. Facet, którego wybrano na stanowisko brytyjskiego redaktora naczelnego, sprawiał wystarczająco inteligentne wrażenie: poważny, młody mężczyzna prosto z cholernego Oksfordu czy może pieprzonego Cambrigde. Wydał mi się co prawda trochę niepewny siebie, ale za to wyjątkowo ambitny. Będę musiał go pilnować. Zapewnił mnie, że rubryka z listami do pierwszego numeru jest już gotowa i czeka tylko na moją aprobatę. Całość zostanie spakowana i przesłana mi mailem następnego ranka. Układ graficzny i wzór pierwszego brytyjskiego wydania otrzymam pod koniec tygodnia. I czy jutro rano nie znalazłbym czasu na krótką sesję zdjęciową, czy też wolałbym zrobić to po powrocie do Stanów?
Zapowiedziałem mu, że sesja odbędzie się tutaj i umówiłem się z nim w studio na dziesiątą.
Moje usta uhonorowały już pierwszą amerykańską okładkę Na Gorąco. Czarno-białe ujęcie grzbietu nosa i ust, z górną wargą wydętą w leciutkim grymasie. Był to pomysł Caroline. Początkowo nie wziąłem go na poważnie, myśląc, że to, cóż, tylko moje usta. Odpowiedziała mi ze śmiechem: „Tak, Dee. To tylko twoje usta. Zaufaj mi. Pierwszy nakład sprzeda się w ciągu czterech dni”. Pomyliła się. Wystarczyły trzy. Zapoczątkowało to coś, co szybko stało się naszym znakiem rozpoznawczym. Od tej pory każda okładka utrzymana była w tonacji czarno-białej i przedstawiała pojedynczy fragment ciała. Ręce lub usta cieszyły się popularnością, zaś sutki i mięśnie klatki piersiowej — wielką popularnością. Sesja z pośladkiem wywołała sporo kontrowersji (zdobiła numer poruszający temat klapsów), motyw został jednak ukazany na tyle subtelnie, by nie podpaść cenzurze. Chociaż naprawdę trzeba być kompletnym idiotą, żeby nie zauważyć, iż na zdjęciu widniał wyraźnie czyjś goły tyłek.
Stronę tytułową pierwszej edycji brytyjskiej znów miały uświetnić moje usta, tym razem jednak, po długich dyskusjach dotyczących aktualnego szumu wokół pasywnego palenia, do ich układu na fotografii sprzed lat miało dojść lekkie rozwarcie i ułożenie warg w małe „o”, jak gdyby obejmujących niewidzialnego papierosa. Wokół nich unosiły się smużki dymu. Całość wyglądała apetycznie zarówno dla wielbiciela fellatio, jak i namiętnego palacza.
Stawiłem się na sesję zdjęciową, a zaraz po niej, jeszcze zanim nadszedł czas wyjazdu na Heathrow, zabrałem się za łamanie obu żelaznych zasad naraz.
Koniec rozdziału pierwszego
* „Joy” to perfumy marki Jean Patou o dość ciężkim, orientalnym zapachu.
** Cristal to marka szampana, magnum zaś określa wielkość butelki (1,5 litra).
*** Drag queen — dla tych, którzy nie znają tego pojęcia, mam link :-)
**** Mimoza to drink złożony z szampana lub wina musującego zmieszanego z sokiem pomarańczowym.
***** Zakładam nawiązanie do Diany de Poitiers, wpływowej faworyty francuskiego króla Henryka II Walezjusza.
Rozdział drugi
Czaru maskującego nie używałem od lat — do diabła, w końcu bez przerwy wydawałem całe góry funtów na to, by wyglądać dokładnie tak, jak naprawdę wyglądam — w wyniku czego zmarnowałem przynajmniej godzinę na testowanie różnych kombinacji, które, niezależnie od moich starań, ciągle upodobniały mnie do goblina. Trzydzieści zaklęć później udało mi się uzyskać aparycję zbliżoną do ludzkiej, choć przywodzącą na myśl raczej karykaturę mnie samego. Aportowałem się na niewielką uliczkę obok cukierni Fortescue, nie wiedząc nawet, czy Nokturn nadal istnieje. Wątpiłem, aby sklep Borgina i Burkesa ocalał. Z pewnością obaj jego właściciele byli pierwszymi ofiarami czystek przeprowadzonych przez ministerstwo.
Zignorowałem wibrację magii, którą odczuwa każdy czarodziej, gdy znajdzie się w miejscu należącym do jego świata. Doznanie kojarzy się z kopniakiem wymierzonym prosto w duszę i przypomina ci, że tak, owszem, jesteś inny. Cudownie inny. Oczywiście, że w ciągu minionych lat wielokrotnie zdarzyło mi się czuć emanowanie magii. O, chociażby taki Egipt. Nie sposób ruszyć się tam dalej niż dwadzieścia kroków bez natrafienia na jej ślady. Ale tu, tu byłem w domu. Gdzieś, gdzie powinno mi przysługiwać prawo posiadania własnego miejsca. Prawo pokazywania się publicznie. I to bardzo uzasadnione prawo.
Gdybym pozwolił porwać się temu ciągowi myśli, naprawdę mogłoby zakończyć się to decyzją zawiśnięcia pod sufitem na hotelowym prześcieradle. Zebrałem się w sobie i ruszyłem prosto w kierunku Nokturna. Musiałbym być szalony, żeby pod osłoną tego godnego pożałowania kamuflażu wybrać drogę przez Dziurawy Kocioł.
Szczęście mi dopisało. Nokturn nadal prosperował w całym swym nadpsutym splendorze, a szczęśliwym trafem wszyscy unikali nawiązania kontaktu wzrokowego ze mną w tym samym stopniu, co ja z nimi. Sklep Borgina i Burkesa rzeczywiście zniknął, za to ocalało kilka pubów, w których mój ojciec zwykł swego czasu załatwiać interesy. Nie znalazłem tego, czego szukałem, zanim nie wszedłem do czwartej z kolei knajpy: spelunki służącej stałym klientom jedynie za miejsce upijania się do nieprzytomności. Kilka różnie datowanych, niedbale porzuconych egzemplarzy „Proroka Codziennego” zaścielało blat jednego ze stolików, leżąc tak już z pewnością od tygodni. Zebrałem je wszystkie i aportowałem się z powrotem do hotelu, pragnąc jak najszybciej pozbyć się spartaczonego czaru kamuflującego.
Dopiero w ostatniej z przeglądanych gazet udało mi się odszukać coś wykraczającego poza zwyczajowe bzdury. Numer pochodził sprzed kilku tygodni i wyglądał tak, jakby ktoś wytarł nim podłogę, ale nie miałem najmniejszych wątpliwości, czyją twarz i utrwalony na niej grymas niezadowolenia dane mi było oglądać.
Główny auror, Harry Potter, opuszcza budynek sądu po szczególnie emocjonującym dniu na sali rozpraw.
Na zdjęciu Harry uniósł rękę, aby osłonić się przed fotografem.
Doskonale pamiętamy wspaniały ślub tej pary, zakochanej niczym dwa gołąbki, który odbył się dwadzieścia lat temu. Urodę panny młodej podkreślała zachwycająca, długa suknia z satyny w kolorze szampana, pokryta francuską koronką z Chantilly. Owego niezapomnianego dnia cały czarodziejski świat miał w oczach łzy wzruszenia! Równie trudno powstrzymać nam je dzisiaj, gdy obserwujemy prowadzoną na sali rozwodów zażartą walkę obojga o podział majątku. Godne zaufania źródła podają, iż Ginewra Potter — a raczej znów Weasley — jest więcej niż rozgoryczona obrotem spraw. „Zawsze byłam przekonana, że stanowimy wyjątkowo udane małżeństwo”, podkreśla. Harry Potter okazał się mniej wymowny w kwestii zdradzenia nam powodów rozpadu swojego związku. Z drugiej strony, pan Potter przez wszystkie minione lata nigdy nie przejawiał pozytywnego nastawienia do prasy, nie powinniśmy więc dziwić się zbytnio jego milczeniu.
Harry, bardzo przepraszam, Potter, skrzywił się ponownie, po czym fotografia zaczęła powtarzać cykl zapisanych na niej gestów. Powiodłem palcem wskazującym po twarzy na zdjęciu. Włosy Pottera, całkowicie posiwiałe, były nie mniej rozczochrane niż za czasów młodości. Wymowne bruzdy po obu stronach ust podkreślały jego ponurą minę. Nie potrafiłem stwierdzić, czy powstały dopiero pod wpływem opisanych w gazecie, niedawnych wydarzeń, czy też stanowiły trwałe świadectwo niezbyt udanego życia. Nadal nosił okulary, cholerny głupek, chociaż nie okrągłe jak za młodu. Wyglądał na strasznie nieszczęśliwego.
Zabrzęczał telefon. Samochód mający zawieźć mnie na lotnisko już czekał.
***
Zmieniłem zdanie o szefie redakcji brytyjskiej. Okazał się pieprzonym durniem i po raz kolejny w życiu żałowałem, że nie mam do dyspozycji lochów dworu Malfoyów wraz z ich zawartością. Do druku mieliśmy być gotowi w ciągu tygodnia — niestety, wzór pierwszego numeru na Wielką Brytanię wyglądał katastrofalnie. Jedynymi artykułami nadającymi się do zaakceptowania były te, które pochodziły z edycji amerykańskiej. Pracując po osiemnaście godzin na dobę, przerobiliśmy magazyn od deski do deski, czyli od kącika kulinarnego po akt miesiąca. Na koniec pozostał nam dział korespondencji z czytelnikami.
— Dee, mam się zająć tymi listami? — Stephan, bliski decyzji wczołgania się na gzyms za oknem po raz kolejny, próbował panować...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]