Żelazny Roger - Aleja Potępienia, Ksiazki, -Ż, Żelazny Roger
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ROGER ZELAZNY
ALEJA POTĘPIENIA
(DAMNATION ALLEY)
Tuż obok zanurkowała mewa. Przez chwilę wydawało się, że zawisła nieruchomo w powietrzu na szeroko rozpostartych skrzydłach.
Czart Tanner cisnął w nią niedopałkiem cygara i zaliczył celne trafienie. Ptak wydał ochrypły krzyk, wzbił się gwałtownie w górę i czy wrzasnął ponownie, tego Tanner nigdy już się nie dowiedział.
Ptak odleciał.
Na tle fioletowego nieba kołysało się jedno jedyne siwe piórko. Spychane wiatrem poza krawędź urwiska, opadało na ocean, wirując wokół własnej osi. Do jednostajnego wycia wichru i grzmotu tłukących o brzeg fal dołączył się chichot zadowolonego z siebie Tannera. Spuścił nogi z kierownicy motocykla, złożył kopniakiem podpórkę. Ryknął zapuszczany silnik.
Brał wolno pochyłość terenu, dopóki nie dotarł do szlaku, tam przyspieszył i kiedy wpadał na autostradę strzałka licznika stała już na pięćdziesiątce.
Miał całą drogę dla siebie, pochylił się wiec nad kierownicą i gnał przed siebie, dociskając do dechy pedał gazu. Na oczy nasunął gogle i oglądał świat przez szkła koloru ekskrementów, co było mniej więcej sposobem, w jaki nań patrzył także bez nich.
Z jego kurtki znikneło całe stare żelastwo. Stracił swastykę oraz, nad czym bolał najbardziej, uniesiony ku górze kciuk. Zerwali mu również jego emblemat. Może zdoła zdobyć taki w Tijuanie i poderwie jakąś dziwkę, która mu go naszyje i... Nie. Dość tego. Z tamtym już koniec. Zdradziłby się i nie doczekał końca dnia. Zrobi tak: sprzeda Harleya, czysty i nie zwracający uwagi przedostanie się wybrzeżem na południe i zobaczy, co można zdziałać w drugiej Ameryce.
Zjechał na luzie z jednego wzgórza i z ogłuszającym rykiem silnika wdarł się na następne. Mknął autostradą, mijając po drodze Laguna Beach, Capistrano Beach, San Clemente i San Onofre. Zatrzymał się w Oceanside, gdzie zatankował, a potem pojechał dalej przez Carisbad i wszystkie te zapomniane, małe plaże, zapełniające wybrzeże przed Solana Beach Del Mar. Czekali na niego na peryferiach San Diego.
Spostrzegł blokadę drogi i zawrócił. Nie wierzyli własnym oczom, że przy prędkości jaką rozwijał, zdołał tego dokonać tak szybko, faktem jednak było, iż teraz oddalał się od nich. Usłyszał strzały, ale nie zatrzymywał się. Potem doszedł go jęk syren.
W odpowiedzi nacisnął dwukrotnie swój klakson i jeszcze niżej pochylił się nad kierownicą. Pędząc tak z wiatrem w zawody, zastanawiał się, czy nawiązali już kontakt radiowy z kimś, oczekującym go na trasie.
Uciekał dziesięć minut i nie mógł zgubić pościgu. Nie udało się to również po piętnastu minutach.
Wspiął się na szczyt kolejnego wzgórza i daleko przed sobą dostrzegł drugą blokadę. Wzięli go w dwa ognie.
Rozejrzał się za jakąś boczną drogą. Nie było żadnej.
Pędził wiec dalej, kierując się prosto na drugą blokadę. Może uda się ją sforsować.
Niedobrze!
Samochody ustawione były jeden za drugim w poprzek całej drogi. Stały również na poboczach.
Zahamował w ostatniej chwili i, gdy prędkość spadła do rozsądnych granic, poderwał w gore przednie koło, obrócił motocykl na tylnym i dodając gazu pomknął na spotkanie swych prześladowców.
Nadjeżdżało ich sześciu, a za plecami rozlegało się już wycie nowych syren.
Przyhamował ponownie, zjechał na lewą stronę drogi i kopiąc pedał gazu zeskoczył z siodełka. Harley pojechał dalej sam, a on rąbnął o ziemie, potoczył się po niej, zerwał na nogi i zaczął uciekać.
Biegnąc, słyszał piski opon, słyszał łomot zderzenia, ale nie oglądał się za siebie. Strzelanina przybrała teraz na sile. Chcieli go żywego i celowali nad jego głową, nie wiedział jednak o tym.
Po piętnastu minutach przyparli go do skalnej ściany i otoczyli wachlarzem. Kilku miało karabiny, ale żaden nie był skierowany na niego.
Rzucił na ziemie łyżkę do opon i uniósł ręce w gore.
- Macie ją, obywatele - powiedział. - Zabierzcie ją sobie.
Tak też zrobili.
Potem skuli mu ręce kajdankami i zaprowadzili do pozostawionych na drodze samochodów. Wepchnęli go na tylne siedzenie jednego z nich, a po obu jego stronach zajęli miejsca funkcjonariusze policji. Jeszcze jeden usiadł z przodu obok kierowcy i ten trzymał na kolanach karabin z upiłowaną lufą.
Kierowca zapuścił silnik, wrzucił bieg i zawracając ruszył drogą numer 101 na północ.
Mężczyzna z karabinem odwrócił się i patrzył na Tannera przez szkła z podwójną ogniskową, za którymi jego oczy, kiedy pochylił głowę, wyglądały jak wypełnione zielonym piaskiem klepsydry. Gapił się tak może z dziesięć sekund, a potem powiedział:
- To było głupie z twojej strony, Tanner.
Czart Tanner patrzył na niego bezmyślnie, wiec mężczyzna dodał:
- Bardzo głupie, Tanner.
- O, nie wiedziałem, że pan mówi do mnie.
- Przecież patrzę na ciebie, synu.
- Ja też na pana patrzę. Halo, tam.
- Szkoda, że musimy dostarczyć go w dobrej formie, co? - odezwał się nie odrywając oczu od drogi kierowca. - Rozwalił przecież tym swoim cholernym motocyklem drugi wóz.
- Może jeszcze mieć wypadek - powiedział mężczyzna siedzący po lewej ręce Tannera. - Dajmy na to, może upaść i złamać sobie ze dwa żebra. Mężczyzna z prawej nie odezwał się, ale człowiek z karabinem wolno potrząsnął głową.
- Nie może, chyba że próbowałby ucieczki - powiedział. - L. A. chce go w dobrej kondycji.
- Czemu próbowałeś nawiać, chłopie? Mogłeś się spodziewać, że i tak cię złapiemy. Tanner wzruszył ramionami.
- Dlaczego mnie przyskrzyniliście? Przecież nic nie zrobiłem. Kierowca zachichotał.
- Właśnie dlatego - powiedział. - Nic nie zrobiłeś, a miałeś coś zrobić, pamiętasz?
- Nic nikomu nie obiecywałem. Ułaskawili mnie i wypuścili z mamra.
- Masz kiepską pamięć, dziecino. Obiecałeś coś Państwu Kalifornijskiemu, kiedy cię wczoraj zwalniali. Na załatwienie swoich spraw miałeś już więcej niż dwadzieścia cztery godziny, o które prosiłeś. Jak chcesz, to możesz im powiedzieć “nie" i zarobić cofniecie amnestii. Nikt cię nie zmusza. Potem możesz spędzić resztę życia robiąc małe kamyczki z większych. Mniej nie moglibyśmy ci załatwić. Słyszałem zresztą, że mają już kogoś na twoje miejsce.
- Dajcie mi papierosa - powiedział Tanner.
Mężczyzna z prawej przypalił papierosa i podał go Tannerowi.
Przyjął go podnosząc obie ręce. Palił, strząsając popiół na podłogę.
Pędzili autostradą, a kiedy przejeżdżali przez miasteczka, lub natykali się na wzmożony ruch, kierowca uruchamiał syrenę i na dachu samochodu zaczynało migotać czerwone światło. Wtedy rozlegało się również wycie syren dwóch wozów patrolowych jadących za nimi. Przez całą drogę do L. A. kierowca ani razu nie dotknął hamulca i co kilka minut łączył się przez radio z bazą.
Powietrzem targnął nagle grzmot, który można by porównać do odgłosu towarzyszącego przekraczaniu bariery dźwięku, i z góry runęła na nich lawina pyłu i żwiru. W prawym dolnym rogu przedniej, kuloodpornej szyby pojawiła się maleńka rysa. O dach i maskę samochodu bębniły kamienie wielkości pieści. Opony chrzęściły na żwirze zaścielającym teraz całą nawierzchnie drogi. Kurz wisiał w powietrzu niczym gęsta mgła, ale wyjechali z niego po dziesięciu sekundach.
Mężczyźni w samochodzie pochylając się patrzyli z napięciem w górę.
Niebo przybrało barwę purpury, przecinały je czarne linie przesuwające się z zachodu na wschód. Pęczniały, zwężały się, poruszały na boki, to znów zlewały się ze sobą. Kierowca już wcześniej włączył światła.
- Zanosi się na coś poważniejszego - powiedział mężczyzna z karabinem. Kierowca kiwnął głową.
- Dalej na północ wygląda to jeszcze gorzej - stwierdził.
Gdzieś wysoko w górze rozległo się zawodzenie, a czarne pasma poszerzały się nieustannie. Dźwięk przybrał na sile i, zatracając swój śpiewny charakter, przerodził się w jednostajny ryk.
Pasma zlały się ze sobą i niebo pociemniało, jak podczas bezgwiezdnej, bezksiężycowej nocy. Pył opadał wokół gęstymi chmurami. Od czasu do czasu słyszeli łomot, świadczący o trafieniu samochodu przez większy odłamek skały.
Kierowca przełączył reflektory na światła terenowe, ponownie uruchomił syrenę i pędził przed siebie na złamanie karku. W górze, nad nimi, jęk syreny i ryk nieba walczyły ze sobą o prymat, a daleko na północy, pulsując, zaczęła się rozlewać niebieska zorza.
Tanner skończył papierosa i mężczyzna podał mu następnego. Palili teraz wszyscy.
- Masz szczęście, że cię schwytaliśmy, chłopie - odezwał się mężczyzna z lewej. - Co byś powiedział, gdyby d tak przyszło pruć teraz przez ten farsz na swoim motocyklu?
- Nic. Lubię to robić - odparł Tanner.
- Ty masz chyba nierówno pod sufitem.
- Nie. Już mi się to zdarzało. To by nie było pierwszy raz.
Kiedy dojeżdżali do Los Angeles, niebieska zorza zalewała już pół nieba, a ono samo miało odcień różowy i przecinały je smugi żółtego dymu, sięgające, niczym nogi pająka, daleko na południe. Ryk był tak ogłuszający, iż wydawało się, że powietrze wypełnia jakaś gęsta substancja, napierająca na bębenki uszu i powodująca mrowienie skóry. Kiedy wysiedli z samochodu i przecinali dziedziniec, kierując się w stronę wielkiego, podpartego kolumnami budynku o przyozdobionej fryzem ścianie frontowej, musieli krzyczeć, aby wzajemnie się słyszeć.
- Szczęście, że zdążyliśmy - wrzeszczał mężczyzna z karabinem. - Prędzej l Przyspieszając kroku dopadli do schodów.
- Teraz może się zacząć w każdej chwili - krzyknął kierowca.
II
Kiedy wjeżdżali na dziedziniec, igrające na ścianach refleksy przesuwającej się po niebie zorzy upodobniały budynek do lodowej rzeźby, rzucającej wokół zimne cienie. Teraz znów przypominał on bryłę wosku, gotową stopnieć w nagłym podmuchu ciepła.
Twarze mężczyzn i skóra na ich dłoniach nabrały bezkrwistego, trupiosinego koloru. Wbiegli szybko po schodach. Człowiek z patrolu stanowego wpuścił ich do środka przez furtkę widniejącą w murze tuż obok ciężkiej, podwójnej, metalowej bramy, stanowiącej główne wejście do budynku. Na widok Tannera, strażnik odpiął kaburę. Szybko zatrzasnął za nimi drzwi, blokując je łańcuchem.
- Którędy? - spytał człowiek z karabinem.
- Drugie piętro - odparł strażnik, wskazując ruchem głowy schody. - Kiedy wejdziecie na górę, cofnijcie się korytarzem do samego końca. Jest tam duże biuro.
- Dzięki.
Ryk szalejących na zewnątrz żywiołów docierał tutaj znacznie stłumiony, a sztuczne oświetlenie przywracało postaciom i przedmiotom ich normalny wygląd.
Wspięli się krętymi schodami na drugie piętro i poszli korytarzem prowadzącym w głąb budynku. Przystając przed ostatnimi drzwiami, człowiek z karabinem skinął na kierowcę.
- Zapukaj.
Drzwi otworzyła kobieta. Zaczęła coś mówić, ale na widok Tannera przerwała i odstąpiła na bok, przytrzymując drzwi.
- Wejdźcie - powiedziała, czyniąc zapraszający ruch głową.
Mijając ją wkroczyli do biura. Kobieta nacisnęła wmontowany w jej biurko przycisk.
- Tak, Mrs. Fiske? - spytał jakiś głos.
- Są tu z tym człowiekiem, sir.
- Proszę ich wprowadzić.
Podeszła do wyłożonych ciemną boazerią drzwi w głębi pokoju i otworzyła je przed przybyłymi. Weszli do gabinetu. Siedzący za biurkiem przykrytym szklaną taflą, krepy mężczyzna odchylił się na oparcie fotela. Splatając na karku dłonie o krótkich palcach, obrzucił ich spojrzeniem oczu o jeden zaledwie ton ciemniejszych od jego siwej czupryny. Gdy przemówił, głos miał cichy i nieco chrapliwy.
- Usiądź - zwrócił się do Tannera. - A wy poczekajcie na zewnątrz.
- Mister Denton, ten gość jest niebezpieczny - odezwał się człowiek z karabinem, gdy Tanner siadał na krześle odsuniętym na pięć stóp od biurka.
Wszystkie trzy okna gabinetu zasłonięte były żaluzjami i chociaż mężczyźni nie widzieli co dzieje się na zewnątrz, to mogli domyślać się jednak potęgi szalejących tam furii. Przez pokój przeszedł nagle dźwięk przypominający serie z karabinu maszynowego.
- Wiem.
- No właśnie. Na wszelki wypadek skuliśmy go kajdankami. Ma pan pistolet?
- Mam.
- No to dobrze. Będziemy obok. Wycofali się z gabinetu.
Dopóki drzwi nie zamknęły się za nimi, dwaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Wreszcie człowiek nazwiskiem Denton odezwał się:
- Jak. do diabła, brzmi naprawdę twoje imię? Nawet w aktach...
- Czart - wpadł mu w słowa Tanner. - Mam na imię Czart. Byłem siódmym bachorem w naszej rodzinie i kiedy przyszedłem na świat, akuszerka uniosła mnie w górę i spytała starego jakie imię dla mnie wybrał, na co tatuś zaklął “A, Czarta tam" i wyszedł trzaskając drzwiami. No i tak mi wpisała do świadectwa urodzin. Opowiadał mi o tym brat. Sam nigdy nie widziałem mojego staruszka, nie mogłem wiec go zapytać jak to było naprawdę. Tego samego dnia wyciągnął kopyta. Myślę jednak, że tak mogło być.
- A wiec całą waszą siódemkę wychowywała matka?
- Nie. Matka uderzyła w kalendarz w dwa tygodnie później i różni krewni nas przygarnęli.
- Rozumiem - powiedział Denton. - Ciągle jeszcze masz prawo wyboru. Decyduj się. Będziesz próbował, czy nie?
- A kim pan w ogóle jest? - spytał Tanner.
- Jestem Inspektorem Ruchu Drogowego na Państwo Kalifornijskie.
- Nie rozumiem co Zarząd Dróg może mieć wspólnego z tą aferą?
- Jestem koordynatorem całej akcji. Równie dobrze mógłby nim być Naczelny Chirurg, czy Naczelny Poczmistrz, ale większość posunięć z nią związanych leży w zakresie moich kompetencji. Ja najlepiej znam się na sprzęcie. Ja najlepiej mogę ocenić szansę...
- A jakie są szansę? - przerwał mu Tanner. Denton po raz pierwszy spuścił oczy.
- No cóż, to ryzykowne przedsięwzięcie...
- Nikt jeszcze tego nie dokonał, nie licząc faceta, którzy przebył te trasę, żeby przynieść nam wieści. Ale on już nie żyje. Jak na takiej podstawie może pan mówić o jakichś szansach?
- Wiem - powiedział wolno Denton. - Myślisz, że to robota dla samobójcy i chyba masz racje. Wysyłamy trzy samochody, po dwóch kierowców w każdym. Jeśli któryś z nich zdoła zbliżyć się przynajmniej na dostateczną odległość, to wysyłane przez niego sygnały radiowe mogą posłużyć za wskazówkę kierowcy z Bostonu. Nikt cię nie zmusza, żebyś jechał, ale sam wiesz.
- Wiem. Mogę sobie w zamian spędzić resztę życia w mamrze.
- Zabiłeś troje ludzi. Mogłeś dostać karę śmierci.
- Ale nie dostałem, a wiec nie ma o czym gadać. Niech pan posłucha. Mister. Nie chce ani umierać, ani nie odpowiada mi ta druga ewentualność.
- Jedziesz, albo nie jedziesz. Decyduj się. Pamiętaj tylko, że jeśli się tego podejmiesz i uda ci się dojechać, wszystko zostanie ci puszczone w niepamięć i możesz sobie iść gdzie chcesz. Państwo Kalifornijskie zapłaci nawet za ten motocykl, który sobie przywłaszczyłeś, a potem rozbiłeś, nie wspominając już o uszkodzonym wozie policyjnym.
- Wielkie dzięki - odparł Tanner.
Wiatr zawodził za ścianą, a pokój wypełniał nieustający klekot okiennic.
- Jesteś bardzo dobrym kierowcą - podjął po chwili Denton. - Prowadziłeś chyba każdy pojazd, który można prowadzić. Ścigałeś się nawet. Kiedyś, gdy jeszcze bawiłeś się w kontrabandę, robiłeś co miesiąc wypady do Salt Lakę City. Nawet dzisiaj niewielu jest kierowców, którzy się na to odważą.
Czart Tanner uśmiechnął się na wspomnienie jakiegoś epizodu z tamtych czasów.
- ...Oprócz tego, byłeś jedynym człowiekiem, który dostarczał pocztę do AIbuquerque. Nawiasem mówiąc, było to jedyne uczciwe zajęcie w twoim życiu. Od kiedy cię wylali, dokonało tego niewielu.
- To nie było z mojej winy.
- Byłeś też najlepszy w wypadzie do Seatle - ciągnął dalej Denton. - Tak twierdzi twój zwierzchnik. Z tego co powiedziałem wynika, że ze wszystkich, których udało nam się zwerbować, ty prawdopodobnie masz największą szansę przedostania się przez kontynent. Dlatego do tej pory pobłażaliśmy ci, ale nie możemy już czekać dłużej. Tak albo nie. I to teraz. Jeśli to będzie tak, wyruszasz przed upływem godziny.
Tanner uniósł skute kajdankami dłonie i uczynił nimi gest w kierunku okna.
- W te całą bryndze? - spytał.
- Te samochody mogą stawić czoła burzy - odparł Denton.
- Człowieku, tyś oszalał.
- Nawet w tej chwili, gdy my tu tracimy czas na próżne dyskusje, tam umierają ludzie powiedział Denton.
- No to paru mniej, czy paru więcej nie zrobi wielkiej różnicy. Nie możemy zaczekać do jutra?
- Nie! Człowiek oddał życie, aby przynieść nam wezwanie o pomoc! Musimy przedostać się jak najszybciej przez kontynent i to teraz. Później nie będzie już po co! Burza, nie burza, samochody wyruszają teraz! Twoje zdanie w tej sprawie nic mnie nie obchodzi! Chce od ciebie usłyszeć tylko jedno słowo, Czart: w którym wozie pojedziesz?
- Chciałbym coś zjeść. Nie jadłem...
- Żywność jest w samochodzie. Jaka jest twoja decyzja? Czart gapił się na ciemne okna.
- W porządku - odezwał się w końcu. - Pojadę dla pana Aleją Potępienia. Ale nie ruszę się stąd bez świstka z odpowiednim tekstem.
- Mam go tutaj.
Denton otworzył szufladę i wydobył z niej grubą kartonową kopertę, a z koperty wyciągnął dokument opatrzony Wielką Pieczęcią Państwa Kalifornijskiego. Wstał, wyszedł zza biurka i wręczył go Tannerowi.
Czart studiował dokument przez kilka minut, wreszcie odezwał się.
- Tu jest napisane, że jeśli dotrę do Bostonu, zostanę objęty pełną amnestią i wszystkie czyny kryminalne, jakich kiedykolwiek dopuściłem się w granicach Państwa Kalifornijskiego ulegną przedawnieniu.
- Zgadza się.
- Czy przedawnienie dotyczyć będzie również tych przestępstw, które nie wyszły jeszcze na jaw, a ktoś się ich potem dokopie?
- Przecież jest tam wyraźnie napisane. Czart - “wszystkie czyny kryminalne".
- W porządku. Wygrałeś, grubasku. Zdejmij mi teraz te bransoletki i pokaż mi mój samochód. Człowiek zwany Demonem wrócił na swoje miejsce za biurkiem.
- Pozwól Czart, że coś ci przedtem powiem - odezwał się. -Jeśli będziesz próbował urwać się gdzieś po drodze, to wiedz, że pozostałym kierowcom wydano odpowiednie polecenia i zgodzili się do nich stosować. Otworzą ogień i zamienią cię w kupkę popiołu. Pojąłeś?
- Pojąłem - powiedział Tanner. - Przypuszczam, że w razie czego mam ich potraktować w podobny sposób?
- Dobrze przypuszczasz.
- Nieźle. To może być zabawne.
- Wiedziałem, że ci się spodoba.
- Nawet nie wie pan jak. Przekona się pan, jak mnie pan rozkuje.
- Nie zdejmę ci kajdanek, dopóki nie powiem co o tobie myślę.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]