Łukjanienko Siergiej - Zimne brzegi, Książki - E-books
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Siergiej Łukjanienko
Zimne Brzegi
Hołodnyje Bieriega
Przełożyła Ewa Skórska
Data wydania polskiego: 2003
SPIS TREŚCI
CZĘŚĆ PIERWSZA
SMUTNE WYSPY
Rozdział pierwszy,
w którym wyciągam wnioski i próbuję w nie uwierzyć
Bat w ręku nadzorcy zdawał się żyć. Czasem spał na jego muskularnych, porośniętych kędzierzawymi, rudymi włosami rękach, czasem wyciągał się leniwie, dotykając grzbietów katorżników, czasem, rozwścieczony, zaczynał się miotać, połyskując malutką miedzianą końcówką.
A twarz nadzorcy, obojętna i znudzona, mówiła: to nie ja, nie ja, nie miejcie żalu! To on, on, wyrabia co chce...
— No, zbóje, mordercy... będziemy się buntować?
Chór głosów odpowiedział, że nie, nie mamy zamiaru. Nadzorca uśmiechnął się z zadowoleniem:
— To dobrze, cieszycie starego...
Jak na nadzorcę rzeczywiście był stary — mógł mieć ze czterdzieści lat. W tej pracy rzadko dociąga się do takiego wieku — jednego uduszą łańcuchem, innego stratują nogami, a jeszcze inny sam odejdzie, jak tylko trochę pieniędzy zaoszczędzi. Lepiej maszerować w szeregu albo szlifować bruk, patrolując ulice w pancerzu strażnika, niż mieć do czynienia z kilkunastoma gotowymi na wszystko łajdakami.
Ale ten, o przezwisku Kpiarz, był zbyt ostrożny, żeby wpaść w ręce doprowadzonego do ostateczności mordercy, i wystarczająco mądry, żeby nie złościć bez potrzeby całego transportu. Czy to takie trudne — rozeznać się, kto naprawdę zawinił, nim puścisz w ruch bat, albo huknąć na kucharza, żeby z resztek prowiantu spróbował uszykować coś jadalnego?
Jednak nie każdy rozumie, dlatego w ładowniach statków wybuchają zaciekłe bunty, po których zakłopotani oficerowie nie mogą znaleźć wściekłych, potężnych jak byki nadzorców. Pozostaje im wtedy jedno — powiesić co trzeciego. Ale nawet to uspokoi katorżników jedynie na jakiś czas.
— A ty, Ilmar? Jeszcześ nie pojął, co i jak z kłódkami?
Na moje ramię spadła ciężka ręka. Kawał chłopa z tego Kpiarza. Nie chciałbym go rozgniewać — nawet gdybym był bez łańcuchów.
— Coś ty, Kpiarzu. Nie dałbym rady takim kłódkom.
Nadzorca, który zawisł nad moją koją — zaszczytną, dziobową, z jednym tylko sąsiadem — wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Co prawda to prawda, Ilmar... Ale prócz rąk masz przecież język, nie? Może masz Słowo, a na tym Słowie — pęk kluczy?
Na mgnienie oka jego spojrzenie stało się twarde, świdrujące. Niebezpieczne.
— Gdybym miał Słowo, Kpiarzu... — powiedziałem cicho — nie leżałbym drugi tydzień w tym smrodzie.
Kpiarz myślał. Sufit w ładowni był niski — po co wysilać się dla katorżników — i nadzorca zgarbił się, żeby nie zahaczyć o wiszącą tuż nad jego głową lampę.
— Też prawda, Ilmar. A więc taki już twój los — wąchać gnój.
Odszedł w końcu, a ja odetchnąłem.
Gnój to jeszcze nic takiego. Nie takie rzeczy znosiłem. Znacznie gorzej wąchać smród kopalń, od niego naprawdę można oduczyć się oddychać.
Nadzorca wyszedł, pomajstrował przy zasuwie. Na trapie załomotały jego buciory. Ładownia od razu ożyła. Kpiarz nie należał do tych, co udają, że odchodzą, a potem podsłuchują pod drzwiami.
— Gdzieś wsadził karty, co, Łysy? — Wrzasnął Loki, kieszonkowiec, który trafił na katorgę przez złośliwość losu. Zgodnie z prawem należała mu się najwyżej chłosta, no, może odcięcie palca. Ale nie spodobał się sędziemu albo może sędzia przypomniał sobie przyjaciółkę, której na bazarze wyczyścili kieszenie, i koniec. Płyń na Smutne Wyspy, łudź się, że młodość pomoże ci przetrwać trzy odmierzone lata. Zresztą, Loki nigdy nie tracił rezonu. Tacy jak on zawsze trzymają fason. Nie na darmo dostał swoje przezwisko na cześć północnego starożytnego boga żartów...
— Poszukaj, poszukaj, tyś u nas mistrz — odpowiedział posępnie Łysy, drobny urzędnik, który trafił tu za koniokradztwo. Oho, dzisiaj jest nie w humorze...
W odległym kącie Wolly podjął przerwaną wejściem nadzorcy pieśń. Długi język zaprowadził go na katorgę, ale śpiewak nie wyciągnął żadnych wniosków. Trzeci raz go wsadzili. Wolly uczciwe odsiadywał swoje pół roku — więcej za buntownicze pieśni nie dają — i znowu robił to samo.
Poborca rzekł — nowy podatek
No cóż, zapłacę, co mam począć...
Głos miał rzeczywiście dobry, bezczelności też mu nie brakowało, ale nic więcej w duszy śpiewak nie miał. Pewnie oklaskiwali go w wioskach i dzielnicach rzemieślników... zresztą Wolly innej sławy nie szukał. Z konieczności słuchałem, co też bohater pieśni włożył do wielkiego kosza, jak to nazwał, i jak osłupiał tępy poborca podatków, gdy bohater wywalił zawartość kosza na wóz z podatkami.
Śpiewałby już lepiej cudze pieśni, głupiec... o miłości, o świetle księżyca na wodzie, o tajemnicy Słowa. Żyłby dostatnio i ludzi radował.
— Dawaj jeszcze raz! — zawołał Loki. Dzisiaj szła mu karta. Może to fart, a może zręczne palce? Ciekawe, o co grają — o racje, dyżur, interes?
— Wystarczy — powiedziałem, patrząc w kołyszący się drewniany sufit. Sufit poskrzypywał — ktoś chodził po pokładzie. — Pograliście i wystarczy. Pora spać.
— Ilmar, daj spokój... — zaczął niepewnie Loki.
— Powiedziałem — dość!
Nie uśmiechało mi się przewodzenie dwudziestce drani. Ale musiałem się tym zająć. W przeciwnym razie cały transport trzymałby w garści Sławko-pałka — morderca, złapany przy świeżym trupie. Sto kilo mięśni i kości, i kilka szarych komórek pod twardą czaszką. Miałem szczerą nadzieję, że w kopalniach przypadkiem przycisną go załadowanym wagonikiem. Sam chętnie przyłożyłbym do tego rękę.
Ale ja nie miałem zamiaru w ogóle schodzić pod ziemię.
A to znaczy, że trzeba będzie wyśliznąć się jutro. Uciekać, ukrywać się, zacierać ślady. Udowodnić, że nie na darmo słynę jako najzręczniejszy złodziej w całym Mocarstwie. Ucieczka z kopalni jest mało prawdopodobna — cała nadzieja w krótkiej drodze z portu w góry.
Trzeba się wyspać.
Wstałem i zgasiłem knot w lampie. Zapachniało spaloną oliwą. W ciemności od razu dał się słyszeć plusk fal za burtą, jakby słuch się wyostrzył. Poskrzypywały koje, ktoś pospiesznie odbębniał wieczorne modlitwy do Zbawiciela. Wolly półgłosem śpiewał swoją piosenkę — nigdy nie umiał przerwać w połowie; nawet na niego nie krzyczałem.
— Miałem ja kiedyś dziewkę... — Sławko zaczął jedną ze swoich historii, które tradycyjnie opowiadał co wieczór. Na katordze lepiej nie mówić o kobietach. Już pod koniec drugiego tygodnia ludzie rozpalają się niepotrzebnie i zaczyna się rozpusta. Ale Sławkowi nie przerywałem — wszystkie jego opowieści były tak tępe i obrzydliwe, że działały lepiej niż brom, który nadzorcy dodawali do naszego żarcia. Rozpalał się nimi tylko sam Sławko, i to do tego stopnia, że już drugiego dnia poradziłem Kpiarzowi, żeby zamienił ludzi na kojach. Teraz obok Sławka leżał potężny milczący drab z jakiejś zapomnianej przez pradawnych bogów rosyjskiej wsi. Jak trafił do Mocarstwa, gdzie nauczył się naszego języka, za co wysłano go na katorgę — nie wiem. Był chyba nawet silniejszy niż Sławko, zdaje się, że tam u siebie był kowalem. Szkoda tylko, że zupełnie zamknął się w sobie. Siebie obroni, ale nie zdoła utrzymać ludzi w ryzach. Chłopca, który początkowo leżał obok mordercy, umieściłem nad swoim łóżkiem — wprawdzie starszy transportu ma prawo do pewnego komfortu, ale za to będzie spokojniej. Może właśnie wtedy Siostra Orędowniczka spojrzała na mnie z niebiańskich wyżyn...
— ...A na trzeci dzień, jak czyściła chlewik, podszedłem, niby przypadkiem... — plótł Sławko. — Spódnice zadarła nad kolana, żeby jej nie zapaskudzić, a tu ja jak nie podejdę...
— Jak mówisz o kobietach! — z przygnębieniem i wściekłością wykrzyknął kowal. To był jego czuły punkt, widocznie w tym jego dzikim kraju nadal władzę miały baby. Każdego wieczoru morderca musiał się wić i gęsto tłumaczyć.
— No jak to? — z naiwnym zwierzęcym sprytem zapytał Sławko. — Dobrze mówię! Ładna z niej była baba!
— Kobieta!
— No... kobieta... spódnicę, mówię, zadarła...
— Nie wolno tak mówić!
— Dlaczego nie wolno? — Sławko był szczerze wstrząśnięty. — Nogi miała ładne. Mordę...
— Twarz!
— Twarz, twarz... Twarz — nie daj Boże, ale nogi — o! Można przecież powiedzieć, że kobieta jest ładna?
— Można — przyznał kowal po chwili zastanowienia. — To dobre słowa.
— A że mor... twarz ma ładną?
— Można...
— A że nogi ma ładne?
— Też można... — przyznał stropiony kowal.
— Toteż właśnie mówię — nogi miała takie, że oj! A ja się z tyłu podkradłem i jak ją nie klepnę! Leży jak długa, tu się niby gniewa, ale mor... twarz wyciera i uśmiecha się!
Łysy zachichotał. Miejskiemu urzędnikowi prymitywizm Sławka wydawał się bardzo zabawny. Urzędnik nie tracił dobrego humoru, licząc nie bez podstaw, że dwa lata katorgi zlecą mu na czystej pracy księgowego. Problemów było z nim znacznie mniej, niż się spodziewałem, dlatego czasem osłaniałem go od możliwych nieprzyjemności.
Któryś z katorżników, po raz kolejny rozczarowany opowieścią Sławka, splunął soczyście.
— Co to jest, Sławko, że wszystkie twoje historie są o tym, jak baba leci w błoto. Albo jeszcze gorzej...
— A bo ja lubię, jak ba... kobieta jest bliżej matki ziemi — wyznał uczciwe morderca. — To...
— Dobra, wszyscy spać! — włączyłem się. Kowal mógł, mimo wszystko, odebrać słowa mordercy jako obrazę płci pięknej i udusić idiotę na jego własnej pryczy. Pewnie, że dobrze by zrobił, ale przecież nie na statku! Kpiarz tak skatowałby biednego kowala, że krwią by pluł...
— Nie masz racji, Ilmar, oj, nie masz! — rzekł Sławko, jak mu się wydawało, chytrze. — Chłopaki bajki ciekawi posłuchać, a ty rozkazujesz.
Ale nikt go nie poparł. Nikogo już jego bajki nie bawiły. No, no, pod starszym próbuje kopać... nie z jego rozumem...
— Zamknij pysk! — warknąłem, a kowal ochoczo dorzucił:
— Bo ja ci zamknę! Czuje moje serce, że niedobre rzeczy mówisz!
Morderca natychmiast zamilkł i zapanowała błoga cisza. Skrzypiały koje, czasem uginał się pod czyimiś krokami pokład, o burtę uderzały fale. Stateczek był niewielki, to nie szybki więzienny kliper, było nas za mało i przyszło płynąć długo.
Leżałem zawinięty w kurtkę, czasem odruchowo rozprostowując palce dłoni, jakbym chciał trochę pomajstrować przy kłódce. Ciemności panowały absolutne — żar knota dawno zgasł, a iluminatorów nie było. Pospałby sobie człowiek... ale nie wolno.
Musiałem coś sprawdzić. Albo zacząłem mieć nocne halucynacje, albo...
A jednak!
Nie wydawało mi się!
Usłyszałem nad sobą ledwie słyszalny szczęk metalu. Inni mogą sobie myśleć, że to łańcuch z brązu, ale ja wiem, jaki dźwięk wydaje kłódka, gdy próbuje się w niej grzebać kawałkiem stali.
Leżałem, szepcząc podziękowanie Siostrze Orędowniczce. Nie porzuciła w biedzie nieszczęsnego brata, nie zagoniła pod ziemię na siedem długich lat! Dzięki ci, Siostro, obiecuję, że jak wrócę na słoneczny kontynent, przyjdę do świątyni, padnę ci do nóg, będę całował marmurowe stopnie i położę na ołtarzu pięć monet, chociaż wiem, że pieniądze ci na nic, i monety trafią do kieszeni kapłana. Dziękuję, Siostro, że posłałaś mi szczęście!
A to szczeniak!
Przeniósł na statek żelazo!
Tylko gdzie je schował — przecież kontrola była skrupulatna, zaglądali w takie miejsca, że człowiekowi nieprzyjemnie na samo wspomnienie. A on przeniósł!
A ja przez cały tydzień przeszukiwałem ładownię, czy poprzedni transport nie zostawił jakiegoś podarunku, czy w deskach nie ma przypadkowego gwoździa, wszystkich obserwowałem i tylko na małego nie zwracałem uwagi. Nie wiedziałem, że przyniesie mi szczęście!
Zresztą, kto by przypuszczał?
Chłopak jak chłopak, ledwie wszedł w lata, żeby na podstawie edyktu „o wykorzenianiu łajdactwa wśród młodzieży” trafić na katorgę. Wyczyścił kieszenie komuś ważnemu albo zakradł się do czyjegoś domu. Chłopak niewiele mówił, a wszelkie wypytywanie od razu ukróciłem — nie wolno!
Może połknął metal? Nie, niemożliwe, przez pierwsze trzy dni nie spuszczałem oka z kibla, cały czas patrzyłem, czy ktoś nie grzebie w swoim gównie.
Więc to naprawdę Siostra zapewniła mu powodzenie.
Ktoś krzyknął przez sen, może zobaczył kopalnię, a może przypomniał sobie swoje postępki i brzęk nade mną ucichł. To nic, przyjacielu. Poczekam.
Jak on wniósł żelazo?
Szlachetność — ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]