Żelazny Roger - Umrzec w Italbarze, Ksiazki, -Ż, Żelazny Roger

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ROGER ZELAZNY

 

 

 

 

UMRZEĆ W ITALBARZE

 

 

(Przełożył : Jerzy Śmigiel)

1.

 

Nocą, którą wybrał kilka miesięcy temu, Malacar Miles przeszedł ulicę oznaczoną cyfrą siedem i minął ciemną lampę jarzeniową, którą uszkodził jeszcze w ciągu dnia.

Wszystkie trzy księżyce Blanchen znajdowały się poniżej horyzontu. Niebo było zachmurzone, a kilka widocznych gwiazd migotało słabo i niewyraźnie.

Obrzucił uważnym spojrzeniem oba wyloty ulicy, pociągnął głęboko z inhalatora płucnego i ruszył do przodu. Ubrany był w czarny kombinezon z kieszeniami, z których te naprzodzie posiadały uszczelnienia. Klepnął się po bokach, upewniając się, że to, czego potrzebuje, znajduje się na swoim miejscu. Całe ciało poczernił już trzy dni temu, tak więc, poruszając się pośród głębokich cieni, był prawie niewidoczny.

Na szczycie budynku po drugiej stronie ulicy przycupnął nieruchomo Shind - niekształtna kula futra, spod której wystawały jedynie dwie stopy.

Nim podszedł do Wejścia Pracowniczego Cztery, zlokalizował na durrilidowej ścianie trzy punkty kluczowe i wyłączył ich urządzenia alarmowe bez przerywania obwodów. Otwarcie drzwi przy Wejściu Cztery zajęło mu trochę więcej czasu, lecz już po piętnastu minutach stał we wnętrzu budynku. Panowała tutaj całkowita ciemność.

Nasunął na oczy gogle, zapalił specjalną latarkę i ruszył do przodu, mijając mroczne nawy, zapełnione częściami maszyn, które za każdym razem wyglądały tak samo. Przez ubiegłe miesiące ćwiczył rozmontowywanie i ponowne składanie poszczególnych części tych urządzeń.

- Przed frontem budynku przechodzi właśnie strażnik. To człowiek.

- Dzięki, Shind.

Po chwili doszedł go kolejny przekaz:

- Skręca w ulicę, z której przyszedłeś.

- Zawiadom mnie, jeżeli zrobi cokolwiek, co wyda ci się podejrzane.

- Po prostu idzie, oświetlając latarką strefy cienia.

- Powiedz mi, jeżeli zatrzyma się w miejscu, w którym uprzednio przystanąłem.

- Minął już pierwsze takie miejsce.

- Dobrze.

- Przeszedł obok drugiego.

- Cudownie.

Malacar podniósł pokrywę jednej z maszyn i wyjął z niej komponent o rozmiarach dwu złączonych pięści.

- Zatrzymał się przy wejściu. Sprawdza drzwi.

Element, który wyjął z kieszeni, był bliźniaczo podobny do usuniętej przed chwilą części. Rozpoczął montaż, robiąc przerwę jedynie po to, by odetchnąć powietrzem z inhalatora.

- Odchodzi.

- Dobrze.

Po zakończeniu montażu umieścił pokrywę na miejscu i dokręcił ją.

- Powiedz, kiedy zniknie ci z oczu.

- Zrobię to.

Zawrócił do Wejścia Pracowniczego Cztery.

- Odszedł.

Malacar Miles zatrzymał się przy punktach kluczowych, by zatrzeć wszelkie ślady swojej wizyty, a potem wyszedł.

Trzy bloki dalej przystanął na skrzyżowaniu i szybko rozejrzał się w obie strony. Nagły błysk czerwieni na niebie zapowiadał przybycie kolejnego transportowca. Nie mógł iść dalej.

Blanchen nie było zwyczajnym światem. Tak długo, jak Malacar pozostawał w obrębie dwudziestu czterech bloków, nie uaktywniając żadnych urządzeń alarmowych w pozbawionych okien budynkach, był względnie bezpieczny. Każdy kompleks obchodziło jednak kilku strażników, a patrole składające się z samobieżnych robotów czuwały nad większymi obszarami. Z tego właśnie powodu wolał pozostawać w cieniu. Kiedy tylko mógł, unikał zamontowanych na każdym budynku lamp jarzeniowych - punktów orientacyjnych dla lecących nisko patrolowców.

Skrzyżowanie było puste i ciche. Zawrócił w głąb kompleksu i ruszył na wyznaczone miejsce spotkania.

- Po prawej, dwa bloki przed tobą. Pojazd naprawczy. Skręca za róg. Idź w prawo.

- Dzięki.

Kierując się sugestią, skręcił, starając się zapamiętać nową trasę.

- Pojazd oddala się.

- Znakomicie.

Umknął uwadze strażnika, cofnął się za budynek, powrócił na starą trasę i minął trzy bloki. Zamarł nagle, słysząc w górze odgłos silnika przelatującej nisko maszyny.

- Gdzie ona jest?

- Zostań tam, gdzie jesteś. W tej chwili pozostajesz poza zasięgiem ich wzroku.

- Co to za pojazd?

- Niewielki ślizgacz. Nadleciał szybko z północy. Teraz zwalnia. Zawisł nad ulicą, którą przed chwilą przechodziłeś.

- Boże!

- Obniża się.

Malacar spojrzał na widniejące na lewym nadgarstku chrono i westchnął. Przesunął dłonią po wybrzuszeniach ukrytej w kieszeniach kombinezonu broni.

- Wylądował.

Czekał.

Po chwili dobiegł go kolejny przekaz:

- Z pojazdu wysiadło dwóch mężczyzn. Wygląda na to, że wewnątrz nie ma nikogo więcej. Jeden ze strażników idzie w ich kierunku.

- Skąd wyszedł? Z budynku?

- Nie. Z przeciwnej ulicy. Strażnicy sprawiają wrażenie, jakby na niego czekali. Teraz rozmawiają. Jeden z nich wzrusza ramionami.

Czując, jak bije mu serce, Malacar zmusił się do kontroli oddechu. Nie mógł dopuścić, by w niezwykłej atmosferze Blanchen jego płuca pracowały ze zwiększonym wysiłkiem. Sięgnął po inhalator i przez chwilę wdychał życiodajną mgłę. Nad nim niebo przecięły dwa transportowce - jeden kierował się na północ, drugi na południowy wschód.

- Dwóch mężczyzn ponownie wsiada do pojazdu.

- Co ze strażnikiem?

- Stoi po prostu w miejscu i obserwuje.

Czekał nieruchomo przez dwadzieścia trzy uderzenia serca.

- Pojazd zaczyna się bardzo powoli podnosić. Teraz zaczyna dryfować w stronę frontu budynku.

Pomimo nocnego chłodu, Malacar poczuł, jak po gęstych, ciemnych brwiach zaczyna ściekać pot. Otarł go wierzchem dłoni.

- Pojazd wisi nieruchomo. Widzę jakąś aktywność. Nie mogę jednak dostrzec, co robią. Jest zbyt ciemno. Poczekaj! Już widzę. Wymieniają uszkodzoną przez ciebie lampę. Teraz pojazd unosi się w górę. Strażnik macha ku niemu ręką. Pojazd oddala się w kierunku, z którego przybył.

Ciałem Malacara wstrząsnął krótki wybuch śmiechu.

Po chwili ponownie rozpoczął powolną wędrówkę w stronę miejsca spotkania, które wybrał niezwykle rozważnie, ponieważ Blanchen nie było zwyczajnym światem.

Sieci inwigilacji przestrzennej rozciągały się ponad budynkami na różnych wysokościach. Stanowiły dodatek do strażników i systemów alarmowych. Poprzedniego wieczoru jego schodzący w dół pojazd zablokował je skutecznie. Istniała spora szansa, iż w chwili startu uda mu się tego dokonać ponownie. Spojrzał na chrono i przytknął do ust inhalator. W przeciwieństwie do pracujących na planecie strażników, techników i robotników, nie zawracał sobie głowy adaptacją do panujących na Blanchen warunków.

Pozostało około czterdziestu minut...

Blanchen nie miało oceanów, jezior, rzek czy strumieni. Na powierzchni nie pozostał żaden ślad życia. Jedyną pozostałość stanowiła atmosfera, która wskazywała, że kiedyś mogło się tu coś rozwijać. Dopiero wysłanie wynajętego eksploratora planet zmieniło to niekorzystne wrażenie. Okazało się, iż planeta zdatna jest do życia. Jednak plan adaptacyjny zarzucony został z dwóch powodów: wysokich kosztów i propozycji alternatywnej w stosunku do kolonizacji. Wytwórcy i właściciele środków transportu stwierdzili, że olbrzymie obszary lądu i doskonale konserwująca wszystko atmosfera stanowią idealne warunki, by całą planetę przekształcić w olbrzymi skład towarowy. Zaproponowali pierwszym odkrywcom pełne partnerstwo w przedsięwzięciu, zastrzegając sobie prawo do zagospodarowania planety. Warunki te zaakceptowano i gigantyczne prace ruszyły.

Teraz Blanchen przypominało durrilidową pomarańczę. Dookoła planety bez chwili przerwy krążyły tysiące międzygwiezdnych frachtowców, pomiędzy którymi przemykały setki tysięcy doków ładowniczych, zapewniając planecie stały transport. Trzy księżyce Blanchen służyły jako centra kontroli ruchu i ośrodki wypoczynkowe. W zależności od zapotrzebowania poszczególnych światów na towary, doki, obszary lub centra mogły być wykorzystywane bez chwili przerwy. Załoga naziemna przerzucana bywała z obszaru do obszaru zgodnie z wymogami aktywności. Płace były niezłe, a warunki bytowe porównywalne do panujących w kompleksach wojskowych.

Pomimo ogromnych kosztów, związanych z transportem do oddalonych o lata świetlne planet, koncepcja przyjęła się. Niewielkie ilości towarów mogły pozostawać bezpiecznie w czeluściach magazynów przez lata, nawet wieki. Budynek, w którym złożył wizytę Malacar, stał spokojnie przez przeszło dwa ziemskie miesiące. Wiedząc o tym, nie spodziewał się większych kłopotów.

Biorąc pod uwagę przeciążone centra kontroli ruchu oraz monitory i systemy zapobiegawcze wbudowane w jego osobisty statek - Perseusz, nie uważał, opuszczając DYNAB i udając się na terytorium Zjednoczonych Lig, do Blanchen, by wystawiał się na poważniejsze ryzyko. Gdyby go znaleźli i zabili, udowodniłoby to jedynie jego błąd. Gdyby go odnaleźli i pojmali, nie mieliby innego wyjścia, jak odesłać go do domu. Lecz przedtem prawdopodobnie nafaszerowali - by go narkotykami i zmusili, by powiedział o wszystkim, co zrobił. Potem mogliby pokrzyżować jego plany.

Lecz jeżeli go nie odnajdą...

Wydał kilka stłumionych chichotów.

...Ptak powinien dziobnąć jeszcze raz, chwytając jeszcze jednego małego robaka.

Po spojrzeniu na chrono zorientował się, że zostało mu około dwudziestu minut.

- Gdzie jesteś, Shind?

- Nad tobą. Obserwuję.

- To wreszcie powinno być dobre, Shind.

- Chyba tak, wnioskując ze sposobu, w jaki to opisałeś.

W górze mignęły światła trzech transportowców, kierujących się na wschód. Malacar nie spuszczał z nich wzroku, dopóki nie rozpłynęły się w ciemnościach.

- Jest pan zmęczony, komandorze - powiedział Shind, niespodziewanie powracając do zarzuconego wcześniej, formalnego tonu.

- Wyczerpanie nerwowe. To wszystko, poruczniku. A co u was?

- Chyba odczuwam coś podobnego. Jednak moim głównym zmartwieniem jest troska o brata...

- Jest bezpieczny.

- Wiem. Nie będzie jednak pamiętał o naszych zapewnieniach. Będzie wzrastał w samotności, a potem zacznie się martwić. Nie stanie mu się większa krzywda. Już wkrótce zostaniemy złączeni.

Na to nie uzyskał odpowiedzi. Malacar podniósł do nosa inhalator i czekał.

Z półdrzemki (jak długo trwała?) wyrwał go przekaz:

- Zbliża się! Teraz! Zbliża się!

Naprężył mięśnie i uśmiechając się spojrzał w górę. Wiedział, że za kilka chwil nie będzie już w stanie zobaczyć tego, co oczy Shinda zdążyły już dostrzec.

Statek opadł niczym groźny pająk. Przez chwilę, kiedy Shind wchodził na pokład, zawisł tuż nad nim, a potem opuścił się niżej, wysuwając podnośnik. Złapawszy się uchwytów, podniesiony został w stronę luku w kadłubie Perseusza, mijając po drodze namalowaną własnoręcznie głowę Meduzy z uśmiechem Mony Lizy.

Nim zamknął się za nim właz, splunął na budynek leżący poniżej.

 

W drodze do Italbar Heidel von Hymack był świadkiem śmierci towarzyszących mu ludzi. Było ich dziewięciu - sami ochotnicy. Wyruszyli wraz z nim, by towarzyszyć mu poprzez deszczowe lasy Cleech do górskiego miasta Italbar, gdzie go oczekiwano. Początkowo zamierzał dostać się do oddalonego o tysiące mil od kosmoportu miasta wynajętą taksówką powietrzną. Zmuszony do awaryjnego lądowania, opowiedział o celu swej podróży wieśniakom z River Bart, którzy wyszli mu na spotkanie. Z dziewięciu, którzy, pomimo jego protestów, wyruszyli razem z nim pozostało jedynie pięciu. Teraz jeden z tej piątki zaczął się pocić, a drugim wstrząsały okresowe ataki kaszlu.

Heidel z wysiłkiem kontynuował przedzieranie się poprzez gęste poszycie, które porastało cały szlak. Mokra od potu koszula lepiła się do pleców. "Ostrzegałem ich przecież, że wędrowanie ze mną może być dla nich niebezpieczne" - pomyślał gorzko.

Oni jednak słyszeli już o nim. Wiedzieli, że jest świętym człowiekiem, udającym się z misjami miłosierdzia.

- To ostatnie jest prawdą - powiedział. - Lecz towarzyszenie mojej osobie nie będzie policzone wam jako zasługa w życiu przyszłym.

Roześmieli się. Będzie przecież kogoś potrzebował, by ochraniał go przed zwierzętami i pokazywał szlak.

- Śmieszne! Wskażcie mi tylko właściwy kierunek, a dotrę tam bez niczyjej pomocy - odparł. - W moim towarzystwie grozi wam większe niebezpieczeństwo, niż gdybyście szli samotnie.

Oni jednak roześmieli się ponownie i odmówili pokazania drogi, dopóki nie zgodzi się zabrać ich ze sobą.

- Przebywanie ze mną przez zbyt długi czas może być dla was śmiertelne - zaprotestował.

Pozostali nieugięci.

Westchnął z rezygnacją.

- Dobrze więc. Wskażcie mi miejsce, gdzie przez dzień lub dwa będę mógł pozostać w całkowitym osamotnieniu. Będzie to strata cennego czasu, którego w tej chwili nie mam zbyt wiele. Jeżeli jednak uparliście się, by wyruszyć wraz ze mną, muszę zrobić wszystko, by spróbować was ochronić.

Zrobili to, o co ich prosił, rozprawiając z ożywieniem o oczekującej ich wielkiej przygodzie. Heidel von Hymack najwidoczniej miał zamiar się pomodlić, by zapewnić bezpieczeństwo podróży i sukces w dotarciu do celu.

Powiedzieli mu, że wędrówka zajmie dwa lub trzy dni. Spróbował zmusić się więc do katharsis, by być gotowym. W Italbar umierało dziecko, a on odmierzał minuty, przeliczając je na jego oddech.

Błękitna Dama nakazała mu cierpliwość, lecz on nie mógł już dłużej czekać. Wyruszył po piętnastu godzinach i to był błąd.

Gorączka pierwszych dwóch jego towarzyszy przyszła niezauważalnie. Spowodowana była zmęczeniem i panującym w lasach upałem. Umarli drugiego dnia po południu. Nie był w stanie zidentyfikować choroby, na którą zapadli. Było ich zbyt wiele. A zresztą, nie starał się dochodzić tego zbyt usilnie. Gdy człowiek już nie żyje, to pytanie, co właściwie było tego przyczyną, jest czysto akademickiej natury. Nagląc do pośpiechu, odmówił nawet krótkiej ceremonii pogrzebowej, na którą nalegali. Lecz następnego ranka nie obudziło się kolejnych dwóch i pomagając kopać groby, klął we wszystkich znanych sobie językach.

Rozbawieni - bo za takich ich do tej pory uważał - utracili już chęć do śmiechu i nabrali powagi. Na każdy dźwięk ich rubinowe oczy rozszerzały się ze zgrozy, a sześciopalczaste dłonie drżały lub zaciskały się w pięści. Wreszcie zaczynali rozumieć. Było jednak za późno.

Szli już dwa lub trzy dni... Trzeciego Heidel w dalszym ciągu nie dostrzegł żadnych wzniesień.

- Glay, gdzie są te góry? - zapytał pokasłującego. - Gdzie jest Italbar?

Glay wzruszył ramionami i wskazał przed siebie.

Z miejsca, w którym się znajdowali, gigantyczne, żółte słońce było zupełnie niewidoczne. Jego promienie gdzieniegdzie przebijały się przez liście o kształcie rozgwiazd, zaś tam, gdzie nie docierały nigdy, panowały wilgoć i pleśń. W poprzek traktu przemykały małe zwierzęta lub duże insekty - sam nie wiedział, co - i znikały wśród gęstego poszycia. Duże stwory, przed którymi go ostrzegano, jak do tej pory nie pojawiły się, choć słyszał w oddali ich warknięcia i poszczekiwania. Raz nawet miał wrażenie, że tuż obok przedziera się coś dużego.

Smuciła go ironia sytuacji, w jakiej się znalazł. Przybył, by uratować życie, a tymczasem wysiłek ten kosztował już cztery istnienia.

- Miałaś rację, Pani - mruknął, rozmyślając o swej wizji.

Godzinę później Glay, wstrząsany atakiem kaszlu, runął bezwładnie na ziemię. Jego oliwkowa do tej pory karnacja przybrała niezdrowy kolor otaczających ich liści. Heidel podszedł bliżej. Rozpoznał symptomy. Gdyby miał kilka dni na przygotowania, mógłby uratować tego człowieka. Nie udało mu się to z tamtą czwórką, ponieważ jego katharsis nie zostało jeszcze zakończone. Brakowało mu niezbędnej równowagi. Po śmierci pierwszych dwu był już pewien, że cała dziewiątka umrze w stosunkowo krótkim czasie. Ukląkł i ułożył Glaya w bardziej wygodnej pozycji, opierając jego tułów o pień drzewa. Zerknął na chrono. "Od dziesięciu minut do godziny - pomyślał. - Nie więcej".

Westchnął i zapalił cygaro. Smakowało okropnie. Porastające Cleech grzyby najwidoczniej nie miały nic przeciwko nikotynie. Pleśń, która pokrywała cygaro, płonęła intensywnym płomieniem i wydzielała ostry, gryzący dym.

Poczuł na swej twarzy spojrzenie Glaya. We wzroku leżącego mężczyzny nie było jednak cienia wyrzutu. Zamiast tego uśmiechnął się lekko i powiedział:

- Heidel, dziękujemy ci, że mogliśmy dzielić to z tobą.

Otarł mu zroszone potem czoło. Pół godziny później Glay już nie żył.

Podczas pogrzebu z uwagą studiował twarze pozostałej czwórki. Na wszystkich malował się ten sam wyraz poważnego skupienia. Wyruszyli z nim w tę podróż głównie dla kawału. Potem sytuacja zmieniła się, a oni wydawali się to akceptować. Jednak nie była to sprawa zwykłej rezygnacji. Przeciwnie - ich ciemne twarze promieniały szczęściem. Niemniej jednak był pewny, że wiedzieli, iż umrą przed dotarciem do Italbar.

Tak jak każdy człowiek, doceniał szlachetne poświęcenie. Lecz daremna śmierć... I to właściwie bez powodu. Był przekonany - a oni z pewnością wiedzieli o tym także - iż nawet idąc samotnie, dotarłby do Italbar. Nie dokonali właściwie niczego, służyli mu jedynie za towarzystwo. Jak do tej pory, nie natrafili na ani jedną drapieżną bestię, a sam szlak, kiedy już się na nim znalazł, okazał się stosunkowo prosty... Szkoda, że nie jest już zwykłym geologiem jak niegdyś...

Dwóch następnych zmarło po krótkiej przerwie na posiłek. Szczęśliwie była to gorączka bagienna, nieznana dotąd na Cleech. Powodowała nagłą zapaść serca, wykrzywiając twarze ofiar w dziwacznym uśmiechu. Po śmierci oczy obu mężczyzn pozostały otwarte. Heidel własnoręcznie zamknął im powieki.

Zakrzątnęli się ponownie przy pochówku i Heidel bez zdziwienia spostrzegł, że pozostała przy życiu dwójka kopie cztery groby. Po zakończeniu pracy usiadł i czekał razem z nimi. Nie musiał czekać długo.

Uklepawszy ziemię, zarzucił worek na plecy i ruszył w dalszą drogę. Nie oglądał się, lecz wizja czterech kopczyków świeżej ziemi tkwiła mu uparcie przed oczyma. Oczywista, ponura analogia narzucała się sama. Całe jego życie było szlakiem poznaczonym setkami, nie, prawdopodobnie tysiącami grobów istot, które pozostawił za sobą. Pod wpływem jego dotyku umierali ludzie. Jego oddech wyludniał miasta. A tam, gdzie padał jego cień, czasami nie pozostawało nic.

Mimo że znano go i rozpoznawano jedynie pod pierwszą literą nazwiska - H, o co sam zadbał, miał jednak moc przezwyciężania chorób. Teraz także było to powodem, dla którego nieustępliwie parł do przodu.

Chociaż było już dobrze po południu, wydawało się przejaśniać. Rozglądając się dookoła, szybko odkrył przyczyny takiego stanu rzeczy. Drzewa stawały się coraz mniejsze, a wolne przestrzenie pomiędzy liśćmi coraz szersze. Promienie słońca ożywiały znacznie większe obszary, na których rosły kwiaty - czerwone i purpurowe, mieniące się złotem i żółcią. Dalsza droga stawała się coraz bardziej stroma, choć krępująca stopy trawa rosła tutaj zaledwie do kostek.

Dwieście metrów dalej szlak stawał się już doskonale widoczny i klarowny. Żywe sklepienie ponad nim otworzyło się nagle szeroką szczeliną i po raz pierwszy dostrzegł czyste, bladozielone niebo. Dziesięć minut później wyszedł na otwartą przestrzeń i spoglądając do tyłu, widział kołyszące się morze konarów, pod którymi nie tak dawno przechodził. Trakt jął piąć się w górę. Pół mili dalej widać było coś, co wyglądało na szczyt pokonywanego przez niego wzniesienia. Przepływały nad nim leniwie szare, postrzępione chmury.

Po dotarciu na szczyt zorientował się, że pozostał mu do pokonania ostatni odcinek drogi, który stanowiła stosunkowo płytka kotlina, a potem długie podejście pod górę. Zrobił krótki odpoczynek, w czasie którego pokrzepił się skromnym posiłkiem i wodą, a potem ruszył w dalszą drogę.

Przechodząc obok drzewa, ściął gałąź i podpierając się nią niby laską, bez większych trudności osiągnął przeciwległy brzeg kotliny.

Gdy rozpoczął ostatni etap wspinaczki, zaczęło się ściemniać. Na skórze poczuł pierwsze ukąszenie wieczornego chłodu. W połowie drogi na szczyt zaczęło mu już brakować tchu, a mięśnie nóg, zmęczone kilkudniowym wysiłkiem, dawały o sobie znać ostrym bólem. Lecz gdy obejrzał się do tyłu, spostrzegł jedynie szczyty drzew falujące niczym morze pod ciemniejącym szybko niebem. W górze kołowało kilka ptaków.

W miarę zbliżania się do szczytu przerwy na odpoczynek stawały się coraz dłuższe. Wkrótce zobaczył pierwsze gwiazdy.

Gdy stanął wreszcie na szerokiej perci, która stanowiła szczyt tego szarego, skalistego łańcucha, dookoła panowała już noc. Cleech nie posiadała księżyca, ale olbrzymie gwiazdy świeciły z siłą zamkniętego w krysztale płomienia. W tle połyskiwały miliony mniejszych gwiazd, niczym porozrzucane na czarnym futrze diamenty. Nocne niebo nad Cleech stanowiło przepiękny widok.

Pomknął wzrokiem przed siebie i dojrzał światła, światła i jeszcze raz światła. Ciemne formy, które zobaczył, mogły być jedynie budynkami, domami i pojazdami w ruchu. Za dwie godziny, jak obliczył, będzie mógł spacerować po tych ulicach, mijając po drodze pogodnych mieszkańców spokojnego Italbar. Będzie mógł wstąpić do gospody na ciepły posiłek i jakiegoś drinka, przysłuchując się przyjacielskim pogawędkom współbiesiadników. Lecz już po chwili powrócił do pozostawionych na szlaku grobów i odwrócił wzrok. Jeszcze nie teraz. Jednak wizja takiego właśnie Italbar miała go już nie opuszczać do końca życia.

Poniżej szczytu znalazł płaskie miejsce, na którym rozłożył śpiwór. Przygotowując się do tego, co miało nastąpić, zmusił się, by zjeść i wypić tyle, ile żołądek zdołał przyjąć.

Przyciął włosy i brodę, rozebrał się, włożył ubranie do worka i wsunął się do śpiwora.

Rozluźnił się, wyciągając swe prawie sześciostopowe ciało na całą długość. Ramiona przycisnął silnie do boków. Zagryzł zęby, spojrzał na migocące w górze gwiazdy i zamknął oczy.

Po chwili rysy jego twarzy wyostrzyły się, a dolna szczęka opadła. Głowa oparła się o lewy bark. Oddech pogłębił się i zwolnił. Puls na chwilę zatrzymał się, a potem zaczął bić wolno i regularnie.

Gdy szarpnął głową w prawo, twarz sprawiała wrażenie, jakby naciągnięto na nią doskonale dopasowaną, gumową maskę. Potem zaczęła ciemnieć. Początkowo stała się czerwona, a następnie ciemnopurpurowa. Oddech wyrywał się z płuc w krótkich, bolesnych paroksyzmach. Z kącika szeroko otwartych ust wypływać zaczęła ślina, obrzmiały język był czarny.

Przez ciało przebiegł krótki skurcz. Dygocąc, zwinął się w kłębek. Powieki dwukrotnie podniosły się i opadły. Na ustach pojawiła się piana. Z nosa trysnęła krew, barwiąc na czerwono wąsy i zasychając na brodzie. Chwilami mamrotał coś bez sensu. Potem jego ciało na długą chwilę zesztywniało, rozluźniło się i pozostało nieruchome aż do następnego ataku.

Zewsząd otaczała go błękitna mgła. Miał wrażenie, iż kroczy w tumanach śniegu dziesięciokroć lżejszego od tego, który znał. Miękkie linie mgły falowały, rwały się i krzyżowały. Nie było tu ani ciepło, ani zimno. W górze nie widać było żadnych gwiazd, jedynie błękitny księżyc, wiszący nieruchomo w świecie wiecznego świtu. Po jego lewej stronie rosły rzędy róż w kolorze indygo, po prawej wznosiły się błękitne skały.

Minąwszy je, napotkał wiodące w górę schody. Początkowo wąskie, w miarę pokonywania stopni stawały się coraz szersze, aż w końcu po obu stronach niknęły we mgle.

Wspinał się w górę błękitnej nicości.

Niespodziewanie znalazł się w ogrodzie.

J...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • katek.htw.pl