Ławrynowicz Marek - Aj, Książki - E-books
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Autor: Marek Ławrynowicz
Tytul: Aj, wej, mir
Z "NF" 6/95
Stryj Mietek już ponad trzy lata nudził się w obozie
jenieckim. Tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu wszyscy
łazili z kąta w kąt po ciasnym czworokącie nie mogąc sobie
znaleźć miejsca. Nocami naciągali na głowy koce,
barykadowali się poduszkami, starając się zdobyć choć
odrobinę intymności. Z wolna stawali się do siebie podobni.
Idąc powoli wysuwali przed siebie nogi. Nabrali nawyku
monotonnego kiwania głową, oczy straciły wyraz, niedogolone
twarze poszarzały, jak zwykle u ludzi, którzy stracili
wszelką nadzieję.
Stryj Mietek, który zawsze pragnął, by ludzie byli sobie
równi, oglądał teraz karykaturalną realizację swojej idei i
pocieszał się myślą, że bracia w szczęściu i bracia w
nieszczęściu muszą wyglądać zupełnie inaczej.
Najgorsza była nuda. Dawno opowiedziano wszystkie
dowcipy. Życiorysy kolegów z baraku każdy znał na pamięć.
Wyczerpały się historie rodzinne, genealogie, a uboga
obozowa rzeczywistość nie dostarczała tematów do rozmów.
Siedzieli ponuro na pryczach i jeden patrzył na drugiego jak
sroka w gnat.
Owszem, były indywidualności. Kapral Kowzdejn spisywał
historię świata. Wypytywał wszystkich, co im wiadomo o
Grekach, Sumeryjczykach, Kreteńczykach, Chińczykach,
odkryciu Ameryki, a potem kompilował to wszystko i spisywał
rozdział za rozdziałem, dziwiąc się nieustannie, że było w
dziejach świata tyle wydarzeń, o których nigdy nie słyszał.
Po dwóch latach wyczerpała się wiedza całego obozu, ale
kapral nadal chodził od jednego do drugiego błagając, żeby
sobie coś jeszcze przypomnieli. Zaczęli wymyślać nowe
kontynenty, lądy, dynastie, cywilizacje, bitwy i całe
kampanie wojenne, co Kowzdejn pracowicie spisywał w
szesnastokartkowych zeszytach w kratkę, których pięć do
siedmiu kupował co tydzień w obozowej kantynie.
Kajety zawierały bezcenne wiadomości. Można tam było
znaleźć liczącą siedem tysięcy lat historię Atlantydy,
dzieje Czcicieli Kija oraz opowieść o potężnym rodzie
alchemików i czarowników z wyspy Siódmego Czerwca.
Stryj Mietek brał przez pewien czas udział w tej zabawie
i wniósł doniosły wkład w historię Afryki Środkowo-
Wschodnio-Zachodniej, której mieszkańcy byli czarni jak
smoła, mieli żółte stopy i czerwony czubek głowy. Wkrótce
jednak Kowzdejn obrzydł mu do tego stopnia, że zaczął
symulować zanik pamięci.
Gdy na apelu wyczytywano jego nazwisko, stryj milczał, bo
wprawdzie pamiętał, jak się nazywa, ale zapomniał, co to
apel. Kapral napastował go jeszcze przez jakiś czas w
nadziei, że jako dotknięty amnezją opowie coś o
neandertalczykach, ale widząc oczywiste kalectwo dał spokój.
Stryj zaczął tymczasem udawać, że zapomniał mówić i
zauważył, że z milczenia płynie błogi spokój i szacunek
ludzki. Im dłużej nie mówił, tym mniejszą miał na to ochotę.
Był w obozie drugi milczek, szeregowiec jak stryj, zwany
przez kolegów Rzeźbiarzem, ponieważ od rana do nocy
poszukiwał kawałków drewna, a gdy znalazł, zaszywał się w
kącie i pracowicie manipulował przy nim scyzorykiem, na
którego posiadanie zdołał sobie wywalczyć pozwolenie.
Początkowo próbowano go wciągnąć do życia kulturalnego
obozu, proszono, by wyrzeźbił Jezusa Frasobliwego, Marszałka
Piłsudskiego, Ojczyznę w Apoteozie, Matkę Boską
Częstochowską, ułana albo chociaż konia, krowę, w
ostateczności świnię, a gdy uparcie odmawiał, wytoczono mu
sprawę w Sądzie Koleżeńskim, który udzielił Rzeźbiarzowi
nagany. To, co rzeźbił, chował nie wiadomo gdzie. Wypytywano
go, śledzono, grzebano pod materacem i w materacu - bez
rezultatu. Wreszcie zostawiono go w spokoju.
Gdy stryj zamilkł, niepostrzeżenie zaczął zbliżać się do
Rzeźbiarza. Nie dążył do tego, lecz, siłą rzeczy, zaczął
schodzić wszystkim z drogi, szukać miejsc odosobnionych i
zacisznych - słowem tych właśnie, które Rzeźbiarz odkrył już
dwa lata temu i doskonale się w nich urządził. Stryj Mietek
starał się nie być intruzem, usuwał się, odchodził, ale i
tak nieustannie się spotykali. Z wolna zaczęli do siebie
przywykać i okazywać sobie coś w rodzaju wzajemnej sympatii.
Wspólne milczenie zbliża bardziej niż rozmowa. W niewiele
dni zaprzyjaźnili się, pokochali, razem jedli, spali,
wyświadczali sobie tysiące drobnych przysług, a wszystko bez
słowa, ukryci każdy w swej samotności.
Zwykle już po śniadaniu zaszywali się w jakimś kącie i
milczeli. Stryj siedział z pochyloną głową i przymkniętymi
oczyma. Rzeźbiarz patrzył w dół obracając w palcach kawałek
drewna, który pracowicie nacinał słój po słoju, delikatnie
gładząc drewno, aż traciło wszelką chropowatość, przyjmując
wilgoć i ciepło od wędrujących tam i z powrotem palców.
Stryj, nie mówiąc, poczuł wielką sympatię do słów.
Tygodniami siedział oparty o ścianę baraku i zestawiał ze
sobą różne słowa, odnajdując w nich nieoczekiwane znaczenia.
Przypominał sobie, że tych słów używali różni ludzie w
różnych sytuacjach i dziwił się ich rozległym możliwościom.
Doszedł do wniosku, że mówiąc nie sposób się porozumieć,
słowa są raczej melodią towarzyszącą oczom, dłoniom, ruchom
głowy. Zaczął obserwować kolegów i po pewnym czasie nie
słysząc rozumiał, o czym rozmawiają - nawet więcej: o co
każdemu z nich chodzi, choć nie chce tego powiedzieć.
Chodziło przeważnie o głupstwa, więc stryj szybko znudził
się obserwowaniem. Siedział z zamkniętymi oczyma i budował
pałace ze słów.
Pewnego dnia Rzeźbiarz zaczął okazywać niepokój.
Popatrywał nerwowo na stryja, znikał gdzieś na całe godziny,
potem wracał drobiąc pospiesznie przez dziedziniec i
rozglądając się niepewnie wokół. Kładł się na pryczy,
nakrywał głowę kocem, budził się przed świtem, gdzieś szedł,
wracał. Nosiło Rzeźbiarza po obozie jak potępioną duszę po
bagnach.
Stryj na wszelkie sposoby okazywał przyjacielowi
serdeczność, ale nie narzucał się, rozumiejąc, że w razie
potrzeby i tak zostanie wezwany. Trzy dni później tak się
stało. Stryj zburzył w myślach kolejny pałac ze słów i
poszedł.
Rzeźbiarz kluczył. Obeszli obóz trzy razy dookoła,
skręcając to w prawo, to w lewo, bez ładu i sensu, aż
zatrzymali się przed maleńką szopą przyklejoną z tyłu do
któregoś z baraków. Stryj bardzo się zdziwił. Wydawało mu
się, że zna w obozie każdą piędź ziemi, kępkę trawy, a tej
szopy nigdy nie widział. Jeszcze godzinę tegu przysiągłby,
że nic takiego nie istnieje. Tymczasem to było, stało, miało
nawet drzwi, które Rzeźbiarz otworzył wyjętym spomiędzy
desek kluczem.
Wewnątrz panował półmrok. Stryj Mietek zobaczył stojące
pod ścianami worki, a nad nimi drewniane półki. Pod warstwą
kurzu drzemały tu poobtłukiwane czajniki, dziurawe garnki,
powykrzywiane ze starości łyżki i widelce, stare lampy,
żelazka, najrozmaitsze kalekie przedmioty ze szczęśliwej,
przedwojennej epoki, które nie wiadomo po co tu zgromadzono
zamiast wyrzucić na śmietnik.
Rzeźbiarz schylił się i zza jednego z worków wyciągnął
niewielkie zawiniątko. Rozwinął je i stryj ujrzał mnóstwo
drewnianych figurek. Wszystkie przedstawiały kobiety i
mężczyzn w rozmaitych pozach podczas stosunków miłosnych. Na
środku leżała piękna, długonoga kobieta. Zwalisty,
umięśniony mężczyzna napierał, a ona krucha i delikatna
wchłaniała go w siebie z głową odrzuconą w tył, rozchylonymi
ustami, naprężeniem całego ciała. To samo powtarzało się
wszędzie wokół.
Rzeźbiarz wmontował w każdą z figurek przemyślny
mechanizm i teraz za sprawą sprężyny jedna za drugą drgały,
przesuwały się, podskakiwały. W półmroku przewracały się
jedne na drugie, plątały ze sobą, spazmatycznie i
bezskutecznie usiłując się rozdzielić. Rzeźbiarz unosił
splątane figurki w górę, dotykał czegoś, rozdzielał, coś
przekręcał. Znów obejmowały się czule, polakierowany penis
wsuwał się bezszelestnie w starannie wyszlifowaną pochwę,
drżały pośladki, plecy, kurz unosił się z czajników, wirował
w powietrzu, osiadał na dłoniach Rzeźbiarza, który wciąż
czegoś dotykał podtrzymując miłosne uniesienia.
Stryj Mietek patrzył oszołomiony. Owszem, zdarzyło się w
jego życiu to i owo na sianie podczas wesołych wycieczek nad
Jezioro Trockie, poznał uroki mieszczańskiego, dębowego
łoża, gdzie pod piernatem tym było goręcej, im dalej
wyjeżdżał w interesach pan domu, pełna temperamentu i
wyobraźni była wiadoma wdowa z ulicy Rydza Śmigłego, nie,
nikt nie nazwałby stryja świętoszkiem, ale to, co zobaczył,
wstrząsnęło nim. Poczuł, że się rumieni. Po krzyżu wędrowały
mu karawany mrówek, chciał wyjść, żeby opanować podniecenie,
ale powstrzymywał go widok coraz to czegoś nowego. Maleńki
świat był pogrążony w najzacieklejszej rozpuście.
Rzeźbiarzowi znudziło się najwyraźniej uruchamianie
nowych figurek. Opadł na worek i zapatrzył się w kurz. Z
wolna wykręcały się sprężyny, para za parą nieruchomiała,
niektóre przewracały się na bok, komicznie odskakiwały od
siebie, inne pozostawały zakleszczone. Stryj Mietek patrzył
na to z szeroko otwartymi ustami i nagle zaczął się śmiać.
Śmiał się z siebie, ze swojej rodziny, z miasta, w którym
się urodził, z armii, której mundur miał na sobie i ze
wszystkich armii świata. Śmiał się z pogrążonej w wojnie
światowej ludzkości i z Pana Boga, który, jeśli patrzył
teraz na świat, też musiał się śmiać - jeśli nie tak
tubalnie i prostacko jak stryj Mietek, to przynajmniej
złośliwie chichotał.
Rzeźbiarz podniósł się z worka. Przez chwilę przypatrywał
się roześmianemu stryjowi, który siedział na podłodze bijąc
się pięściami w uda, potem zaczął zgarniać figurki w
płachtę, układając je starannie jedne obok drugich. Zdarzało
się, że pod wpływem jego dotyku figurka poruszyła się, wtedy
gładził ją delikatnie, jakby uspokajając. Złożył płachtę na
cztery, związał i wręczył stryjowi.
- Ale... - powiedział stryj Mietek.
Zaczął gorączkowo szukać w głowie słów, które należałoby
w tej sytuacji wypowiedzieć, ale nim znalazł, Rzeźbiarz
wyszedł z szopy.
Tego dnia próżno wywoływano Rzeźbiarza podczas apelu.
Zaczęła się bieganina, zawiadomiono gestapo, rozpoczęto
intensywne poszukiwania. Bez skutku. Dopiero cztery dni
później odrażający zapach doprowadził Niemców do jednego z
magazynów, gdzie Rzeźbiarz powiesił się, znajdując sobie jak
zwykle odludne miejsce. Zapewne cieszyła go samotność, gdy
zakładał sznur, cichły ludzkie głosy, gdy odchodził bez
strachu i żalu.
Odbył się skromny pogrzeb, przez jakiś czas mówiono o tym
w obozie, a potem temat wyczerpał się jak wszystkie inne.
Stryj Mietek nadal milczał. Zaraz po śniadaniu wymykał
się z baraku, biegł do szopy, wydobywał figurki, puszczał je
w ruch i całymi godzinami cieszył się ich widokiem. Tylko z
pozoru wszystkie były takie same - każda para miała odmienne
problemy. Poczciwiec grubas fikał ochoczo na chudziutkiej
pensjonarce, przygniecionej jego ciężarem i przerażonej.
Wychudły inteligent w okularkach natężał się, by zaspokoić
dorodną wiejską dziewoję - drżały chude pośladki, a ona
czerwonogęba z nogami jak serdelki zanosiła się chichotem,
bo bardzo ją łaskotały jego małe paluszki. Ksiądz dopadł
gospodynię w spiżarni: prawą ręką majstrował pod spódnicą, a
w lewej trzymał słoik konfitur. Starzec wabił młódkę. Wdowa
uchylała drzwi do sieni żołnierzowi. Pijana para z
obrzękłymi twarzami staczała się w zapamiętanie. W kącie
nastolatek ostrożnie dotykał piersi nastolatki. Byli tu
onaniści, ekshibicjoniści w ogromnych, rozpostartych
płaszczach, homoseksualiści, lesbijki, transwestyci,
nadużywano seksualnie kóz, owiec, a nawet wielbłądzicy, na
którą wdrapywał się raźno śniadolicy Beduin. Wszyscy
pragnęli przypasować się, połączyć, skleić, ale zawsze
uwierał łokieć albo kolano, jedni byli zbyt grubi, inni
chuderlawi, jedni za wysocy, inni za niscy - słowem wszyscy,
prócz pięknej pary, która zafascynowała stryja na początku,
byli pokraczni, pokrzywieni, poniżeni, pomijając może
wielbłądzicę, która mimo dwuznacznej sytuacji wyglądała
dostojnie i szlachetnie.
Stryj Mietek brał do ręki parę za parą, układał je w
szeregi, przesuwał, przestawiał, aż wszystko zaczęło się
układać w całość - szaleńczy bieg między narodzinami a
śmiercią. Tak jak na obrazie Jacka Malczewskiego.
W tym czasie stryj zaczął przygotowywać się do ucieczki.
Gdy po wojnie pytano go, jak zdołał wydostać się z obozu,
odpowiadał zawsze: "Jakoś wyszedłem". Zapewne przez całe
powojenne życie obawiał się, że znów zostanie zamknięty w
obozie i stare sposoby mogą się jeszcze przydać. Zatem
"jakoś wyszedł", gnał przed siebie dwa dni i dwie noce
unikając dróg i otwartych przestrzeni, aż dotarł do rzeki.
Wykąpał się, wywrócił mundur na lewą stronę i w tym
dziwacznym przebraniu wkroczył wraz z pierwszymi promieniami
słońca na podwórze gospodarstwa położonego na skraju wsi,
najbliżej lasu.
Była to pora żniw, więc bauer nie spał. Wyszedł na
podwórze z kubkiem kawy w ręku, obejrzał stryja od góry do
dołu i jego wrażenia skupiły się w jednym słowie, które jak
jutrzenka zalśniło w jego rozespanym mózgu: "GESTAPO!". Już
miał je wypowiedzieć głośno, gdy zauważył w dłoniach
przybysza dwie drewniane figurki, które żywo go
zainteresowały. Zagapił się, szczęka mu opadła, a z
wywiniętej dolnej wargi pociekła ślina. Zachodził to z
jednej, to z drugiej strony, starając się nie uronić
niczego, a gdy wszystko się skończyło, klasnął w dłonie i
poprosił:
- Jeszcze raz!
Gdy było po wszystkim, łysina bauera przypominała
rzodkiewkę, wargi mu drżały, zasapał się - właściwie
powinien udać się do studni i wylać sobie na głowę wiadro
zimnej wody, ale zamiast tego powiedział:
- Jeszcze raz!
Wszystko powtórzyło się od początku.
Bauer pragnął w życiu wielu rzeczy. Jako dziecko wymuszał
krzykiem zabawki i słodycze. Potem, jeszcze przed ślubem,
błaganiami skłonił swą przyszłą połowicę, by powierzyła mu
"puszek swej niewinności". Gdy odziedziczył gospodarstwo,
marzył o bronach, kosiarkach, sieczkarniach, dorodnych
świniach i wysokomlecznych krowach. Jako dobry Niemiec
marzył, żeby Adolf Hitler zrobił wreszcie porządek z Żydami
i innym paskudztwem. Jednak niczego nie pragnął tak jak tych
dwóch drewnianych figurek, które w dziwnych okolicznościach
trafiły na jego podwórko.
Rozpoczęły się targi. Stryj Mietek widząc wielką chęć
nabywcy nie folgował sobie w żądaniach. Godzinę później
opuścił podwórko w porządnym czarnym garniturze z czystej
wełny i w eleganckiej białej koszuli, na której tle pięknie
lśnił turkusowy krawat. W ręku trzymał skórzaną walizkę, w
której znajdował się drugi garnitur, kilka koszul, bielizna
w odpowiedniej ilości oraz czapka. Z walizką i garniturem
harmonizowały czarne, nadzwyczaj porządne półbuty oraz tego
samego koloru portfel, w którym było nieco marek na dobry
początek. Nie zachwycając się zbytnio nową sytuacją stryj
znów puścił się pędem przez las, gnał chaszczami, aż do
zmroku, potem znalazł odludne miejsce i poszedł spać na
mchu, wieszając marynarkę i spodnie na pobliskich krzakach,
żeby się nie pogniotły.
Gdy stryj pędził przez zarośla, bauer siedział przy stole
i puszczał w ruch figurki. Słońce było już wysoko, sąsiedzi
dawno wyruszyli w pole, a on nie mógł się napatrzeć. Co
pewien czas w jego rozgorączkowanym mózgu pojawiał się wyraz
"GESTAPO", a wraz z nim coś w rodzaju wyrzutów sumienia, ale
niecierpliwym ruchem ręki odganiał to uczucie. Bawił się tak
do czwartej po południu, a potem udał się do stodoły i
zakopał figurki głęboko w sianie. Dzięki temu nikt nigdy nie
dowiedział się, jak stryj Mietek zdobył tak porządne
garnitury i całą resztę.
Wyspawszy się do woli w krzakach, stryj wykąpał się w
strumieniu, starannie uczesał włosy, włożył garnitur,
strzepnął ze spodni źdźbło trawy i powędrował przed siebie.
Przez cały dzień trzymał się skraju lasu, a wieczorem
wkroczył do nieznanej wsi i pomaszerował wprost do gospody,
która, jak tego oczekiwał, znajdowała się przy głównej
ulicy.
Słońce właśnie zachodziło i gospoda powoli wypełniała się
ludźmi. Stryj siadł w kącie. Wydając ochrypłe okrzyki,
mające świadczyć o tym, że jest niemową, zamówił golonkę i
piwo. Przyglądano mu się ciekawie, jak zwykle obcemu, ale
stryj nie zwracał na to uwagi. Jadł.
Ciemniało. Największe guzdrały siedziały już nad kuflem,
gdy stryj odsunął talerz, wysączył ostatnie krople z
trzeciego już kufla piwa, wstał i klasnął w dłonie. W
gospodzie uciszyło się. Stryj ukłonił się, postawił na stole
walizkę, otworzył ją i wydobył dwie pierwsze figurki:
chudziutką pensjonarkę i rozpustnego grubasa. Wszyscy
wytrzeszczyli oczy czekając, co teraz nastąpi, a gdy
nastąpiło, zapadła nabożna cisza. Niektórzy wzdychali. Inni
sapali. Trzeci głośno przełykali ślinę. Gospodarz wychylił
się zza kontuaru. Z kranu, który zapomniał zakręcić, ciekła
mu na śnieżnobiały fartuch strużka piwa. Na wszystkich
twarzach malowała się błogość i odświętność jak w czasie
przemówień Kanclerza III Rzeszy. Ten i ów podciągnął
odruchowo spodnie, zapiął starannie koszulę pod szyją. Stryj
zaprezentował jeszcze jedną parę i na tym poprzestał. Wyjął
z walizki czapkę i położył ją na stole. Wśród oklasków,
radosnych okrzyków posypały się pieniądze, ale przede
wszystkim błagalne:
- Jeszcze! Jeszcze! Jeszcze!!!
Stryj uśmiechnął się i wskazał czapkę. Zaczęli dokładać,
co kto miał, najpierw drobniaki, potem papierki, modne w
tych stronach srebrne sygnety, obrączki ślubne, mniej
zamożni molestowali gospodarza o pożyczki. Wkrótce czapka
napełniła się.
Tym razem przedstawienie było dłuższe. Stryj Mietek
przeszedł samego siebie: podskakiwał, wymachiwał rękoma,
wydawał chrapliwe okrzyki, tupał, sapał, walił pięściami w
stół, aż, gdy widzowie popadli w oszołomienie, zamknął
gwałtownie walizkę i skoczył w drzwi pozostawiając ich z
otwartymi ustami i rozpaczą w sercu.
Podobne przedstawienia odbyły się jeszcze w kilku wsiach
i pewnym miasteczku, gdzie stryj zawarł znajomość z niejakim
Guntherem, właścicielem taksówki, i od tej chwili nie
chodził pieszo.
Gunther zakochał się w figurkach od pierwszego wejrzenia.
Z chwilą, gdy oddał stryjowi do dyspozycji swoją taksówkę,
żył od przedstawienia do przedstawienia, a że pragnął, by
przedstawień było jak najwięcej, stał się menedżerem stryja:
załatwiał sale, ustalał godziny występów i wysokość
honorariów.
Stryj żył jak we śnie. Wstawał rano, jadł śniadanie,
potem jechali gdzieś taksówką, oglądali miejsca występów,
jedli obiad, przygotowywali się. Po występie jedli kolację w
restauracji i udawali się na spoczynek, przeważnie do
któregoś z licznych znajomych Gunthera, jako że stryj nie
lubił hoteli. Gunther kupił dwie nowe walizy. W jednej
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]