!Antoine de Saint-Exupery - Nocny Lot, Antoine de Saint-Exupéry - Nocny Lot
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Antoine de Saint — Exupery
"Nocny lot"
Tytuł oryginału: "VOL DE NUIT"
Przełożyli: MARIA CZAPSKA I STANISŁAW STEMPOWSKI
Wersja elektroniczna ABJ krzysztof K
KRAJOWA
AGENCJA WYDAWNICZA
WARSZAWA 1982
Opracowanie graficzne: i-układ typograficzny : WALDEMAR ANDRZEJEWSKI
Z książek Państwowego Instytutu Wydawniczego
Tekst według edycji Wydawnictwa Literackiego 1973
Książka zatwierdzona
przez Ministerstwo Oświaty i Wychowania
jako lektura uzupełniająca dla klasy III liceum
ogólnokształcącego, technikum i liceum zawodowego
oraz dla klasy II zasadniczej szkoły zawodowej
Panu Didier Dourat
!!!1
Wzgórza pod samolotem żłobiły już swe bruzdy
cienia w złocie wieczoru. Równiny stawały się
świetliste, ale światłem, którego promieniowanie
trwało- w tym bowiem kraju oddają one w nieskończo-
ność słoneczne złoto a gdy nadejdzie kres zimy — biel
śniegów
Pilot Fabien, który z leżącej na dalekim południu
Patagonii wiózł pocztę do Buenos Aires, poznawał
zbliżanie się wieczoru po znakach, po których zazwy-
czaj poznaje się wody portu — jest to cisza i łagodne
smugi zastygłych w spokoju obłoków. Wkraczał do
przystani rozległej i błogosławionej.
Wśród tego spokoju doznawał złudzenia, że odby-
wa niefrasobliwą wędrówkę, niby jaki pasterz pata-
goński powoli wędrujący od stada do stada — on prze-
latywał od miasta do miasta, był pasterzem rozsypa-
nych po drodze mieścin. Co parę godzin oglądał z góry
któreś z nich, pijące wodę z rzecznej strugi lub pasące
się na równinie.
Czasem znów. na stukilometrowym obszarze stepu
bardziej bezludnego niż morze, mijał zapadłą fermę,
która zdawała się odpływać wstecz, unosząc na roz-
kołysanych falach łąk brzemię istnień ludzkich — po-
zdrawiał wtedy skrzydłem ów statek.
..Widać już San Julian za dziesięć minut lądujemy.
Tę wiadomość przekazywał radiotelegrafista wszy-
stkim stacjom linii lotniczej.
Na przestrzeni dwu tysięcy pięciuset kilometrów,
od Cieśniny Magellana do Buenos Aires, były roz-
mieszczone porty lotnicze, ale ten najbliższy znajdo-
wał się w tej chwili na granicy, poza którą rozpoście-
rała się noc, tak jak poza ostatnim podbitym osiedlem
Afryki rozpościera się tajemnica pustyni.
Radiotelegrafista podał pilotowi kartkę:
"Burze dokoła, mam pełno wyładowań w słuchaw-
kach. Czy nocujemy w San Julian?"
Fabien uśmiechnął się — niebo było spokojne jak
akwarium i wszystkie dalsze stacje po drodze sygna-
lizowały: "Niebo bezchmurne, bez wiatru". Odpowie-
dział tedy:
"Lecimy dalej."
Ale radiotelegrafista pomyślał, że burze zagnieź-
dziły się gdzieś jak robaki w owocu; noc zdawała się
piękna, a jednak już coś ją psuło — wzdragał się przed
zanurzeniem w jej mrok tknięty zgnilizną.
Zniżając się na zmniejszonych obrotach silnika nad
San Julian, Fabien uczuł się znużony. Domy, kawiar-
nie, drzewka skwerów — wszystko, co nadaje urok
życiu człowieka, rosnąc zbliżało się ku niemu. Fabien
podobny był do zdobywcy, który po dniu triumfu,
spoglądając na podwładne mu ziemie, dostrzega nagle
skromne szczęście ludzkie. Zapragnął zdjąć z siebie
zbroję, poddać się bezwładowi i znużeniu — niedola
ludzka to również pewne bogactwo — stać się zwy-
kłym człowiekiem, który co dzień ogląda przez swe
okno ten sam widok. Zgodziłby się pozostać nawet
w tej oto mieścinie; zrazu wybieramy, a potem poprze-
stajemy na egzystencji przypadkowej, którą z czasem
możemy nawet pokochać. Ogranicza nas ona jak mi-
łość Fabien chętnie by tu pozostał na długo, zagarnął-
by tu swoją cząstkę wieczności, wszystkie bowiem
miasteczka. W których zaledwie godzinę przebywał.
I te ogrody opasane starymi murami... które mijał, wy-
dawały mu się wiecznością trwającą poza nim
Tymczasem miasteczko dźwigało się coraz bliżej ku
niemu, otwierając przed mm swe wnętrze Fabien my-
ślał o przyjaźni, o tkliwych dziewczętach, o stołach
nakrytych białymi obrusami — o tym wszystkim.
z czym człowiek powoli zżywa się na wieczność. Mia-
steczko przepływało tuż pod nim. niemal pod samymi
skrzydłami samolotu, odsłaniając tajemnicę swych
zamkniętych ogrodów, nie bronioną już murami A je-
dnak Fabien po wylądowaniu miał świadomość, że
poza kilkoma postaciami ludzkimi, poruszającymi się
z wolna wśród murów, właściwie nie widział nic: mia-
steczko swą sztywną nieruchomością broniło jakby se-
kretu nurtujących je namiętności, kryło słodką intym-
ność własnego życia Trzeba było zaniechać próby zdo-
bycia tego sekretu.
Po dziesięciominutowym postoju Fabien ruszył
w dalszą drogę.
Obejrzał się na San Julian — była to już tylko garść
świateł, porem garstkę nikłych gwiazdek, wreszcie
w nicość rozproszył się pył. który go był kusił po raz
ostatni
..Nie widzę już przyrządów Zapalę światło "
Dotknął kontaktów, ale z czerwonych żarówek ka-
biny spłynęło na wskazówki światło tak lozcienczone
błękitem wieczoru, że nie zdołal-i ich na czerwono za-
barwić. Przybliżył palce do jednej z żarówek — led-
wo się zaróżowiły.
,Za wcześnie "
A jednak noc podnosiła się z dołu jak czarny dym
i wypełniała wklęsłość dolin- których nie można już
było odróżnić od płaszczyzny równinnej Natomiast
osiedla ludzkie rozbłyskiwały światełkami i zdawały
się za ich pomocą porozumiewać ze sobą. I Fabien, do-
tykając kontaktów, odpowiadał wioskom migotaniem
świateł pozycyjnych swego samolotu Ziemia zdawała
się napięta nawoływaniami świateł: każdy dom roz-
palał swoją gwiazdę nasuwającej się nocy. tak jak
skierowuje się światło latarni morskiej na mrokiem
okryte morze. Wszystko, co przesłaniało życie ludz-
kie. lśniło. Fabien doznał uczucia że tym razem wkra-
cza w obszar objęty nocą. jak gdyby wpływał z wol-
na do czarownej przystani.
Wsunął głowę pod osłonę kabiny. Świecące wska-
zówki poczynały lśnić Sprawdził po kolei cyfry
i uspokoił się. Czuł. że siedzi mocno w przestworzach
Musnął palcem stalową podłużnicę i uczuł przepływa-
jący przez nią prąd życia — metal nie drgał, lecz żył,
Moc pięciuset koni budziła w martwej materii łagod-
ny prąd przemieniający jej lód w aksamitne ciało
I po raz nie wiem który pilot nie odczuwał w tym lo-
cie ani zwrotu, ani upojenia, ale tajemniczą prace
żywej istoty
Przebywał teraz w odrębnym świecie, w którym
rozpychając się łokciami, usiłował jak najwygodniej
się rozsiąść
Postukał w tablicę rozdzielczą, dotknął po kolei
kontaktów, poprawił się na siedzeniu i oparł wygod-
niej. szukając najodpowiedniejszej pozycji, by móc
lepiej odczuwać kołysanie się pięciu ton metalu, któ-
re ruchliwa noc brała na swe barki. Potem po omac-
ku przesunął na miejsce latarkę, puścił ją. znów od-
nalazł. chcąc się upewnić, że mu się nie wyśliźnie;
następnie obmacał wszystkie dźwignie, próbował
chwytać je ruchem niezawodnym, przyuczał swe pal-
ce do działania po omacku w tej oślepiającej ciem-
ności. A kiedy palce były już na dobre z ciemnością
obeznane, pozwolił sobie na zapalenie lampy i oświe-
tlenie przyrządów precyzyjnych w kabinie. Teraz już
tylko według przyrządów czuwał nad lotem wśród no-
cy, w którą zanurzał się jak nurek w morzu. A ponie-
waż nic się nie chwiało, nie drgało, nie dygotało, po-
nieważ żyroskop, wysokościomierz i rytm motoru po-
zostawały bez zmiany, przeciągnął się. oparł głowę
o skórę fotela i zatonął w tym głębokim zamyśleniu,
jakie ogarnia podczas lotu. w którym lotnik doznaje
rozkoszy niewysłowionej nadziei
Wpatrując się teraz w ciemność nocy. widział, jak
odsłaniała ona przed nim sprawy człowieka — te wo-
łania. światła, niepokój. Oto nikła gwiazdka w mro-
ku — to jakiś odosobniony dom. A oto inna gwiazdka
gaśnie — to jakiś dom, który zamyka się nad swoją
miłością.
A może nad swoją nudą. Ten dom przestaje świa-
tłem dawać znać o sobie reszcie świata Ci wieśniacy
siedzący przy stole, pod wiszącą lampą, nie zdają so-
bie sprawy, jak daleko sięgają ich pragnienia w tę
głuchą noc, która ich ogarnia. Ale Fabien chwyta je.
gdy z oddali tysiąca kilometrów — czując, jak oddy-
chający samolot opada i wznosi się na niezgłębionych
falach, przebywszy dziesiątek burz. niby krajów obję-
tych ogniem wojny, a pośród nich polanki z księży-
ca — nadlatuje i zdobywa te światełka jedne po dru-
gich. z poczuciem zwycięstwa. Ci ludzie sądzą, że ich
lampa oświeca tylko ten skromny stół, tymczasem wo-
łanie jej światła sięga na osiemdziesiąt kilometrów.
tak jak gdyby nadawali rozpaczliwe sygnały z ja-
kiejś wyspy bezludnej, zagubionej w przestworzach
morza.
Trzy samoloty pocztowe — z Patagonii, Chile i Pa-
ragwaju — powracały z południa, z zachodu i z pół-
nocy ku Buenos Aires. Czekano tam na ich ładunek.
aby około północy wyprawić samolot do Europy.
Trzej piloci, każdy za ciężką, niby galar, maską sil-
nika, zagubieni wśród nocy. zatopieni w myśli o locie.
zniżać się będą z wolna ku olbrzymiemu miastu- z bu-
rzliwego lub spokojnego nieba, niby dziwaczni górale
zstępujący ze szczytów górskich.
Riviere. odpowiedzialny za całą sieć lotniczą, prze-
chadzał się wzdłuż i wszerz po lotnisku w Buenos
Aires. Milczał, gdyż aż do chwili przybycia trzech sa-
molotów ten dzień był dla niego straszny. Z minuty
na minutę, w miarę nadchodzenia depesz, Riviere na-
bierał przeświadczenia, że wydziera ofiary z paszczy
ślepego losu. że uszczupla zakres działania siły nie-
wiadomej, że wyciąga swe załogi na brzeg z otchłani
nocy.
Do Riviere'a podszedł robotnik z wiadomością
otrzymaną ze stacji radiowej.
— Kurier z Chile zawiadamia, że widzi już światła
Buenos Aires.
— Dobrze.
Niebawem usłyszy Riviere warkot samolotu — noc
zwracała mu go, tak jak pełna tajemnic i prądów głę-
bina morska zwraca nadbrzeżnej ławicy skarb długo
kołysany. Z kolei zwróci również i tamte dwa.
Skończy się wtedy dla niego ten ciężki dzień. Utru-
dzone załogi udadzą się na spoczynek, zastąpią je in-
ne, świeże. Tylko Riviere nie zazna spoczynku — po-
czta europejska znów napawać go będzie niepokojem
i troską. I tak już będzie zawsze. Zawsze. Stary bo-
jownik stwierdził po raz pierwszy ze zdziwieniem, że
ogarnia go uczucie znużenia. Przybycie samolotów ni-
gdy nie będzie tym ostatecznym zwycięstwem, co kła-
dzie kres wojnie i otwiera błogosławioną erę pokoju.
Dla niego będzie to zawsze tylko jeszcze jedno posu-
nięcie, po którym następują tysiące innych, podob-
nych. Wydało się Riviere'owi. że już od dawna dźwiga na swych
wyprężonych ramionach nadmierne brzemię, dźwi-
ga bez wytchnienia i bez nadziei. ..Starzeję się..." Sta-
rzał się istotnie, jeżeli sam czyn już go nie zadowalał.
Dziwił się. że zastanawia się nad zagadnieniami, nad
którymi nie zastanawiał się nigdy dawniej. A jednak
powracała doń, ze smętnym szeptem, fala słodkich po-
kus życia, które zawsze od siebie odpychał — utraco-
ny ocean. .,Czyżby to wszystko było jednak takie bliskie?
. ." Dopiero teraz zorientował się. że odsuwał na
później, ku starości — na ..kiedy będzie czas" —
wszystko, co umila życie człowieka. Jak gdyby na-
prawdę któregoś dnia można było znaleźć ów czas, jak
gdyby naprawdę u kresu żywota można było zdobyć
ów wymarzony, błogosławiony spokój Ale spokoju
nie ma. Nie ma może i zwycięstwa Nie ma ostatecz-
nego przybycia wszystkich samolotów pocztowych
Riviere przystanął przy starym majstrze, Leroux.
zajętym pracą. Leroux pracował również od czterdzie-
stu lat. Praca pochłaniała jego siły. Nawet wtedy, kie-
dy o dziesiątej lub o północy powracał do domu. nie
było to dlań ucieczką od pracy, przejściem do innego
świata. Rivire uśmiechał się do tego człowieka, któ-
ry uniósł swoją ciężką twarz i wskazywał mu prze-
grzaną oś.
Za ciasno siedziała, ale jakoś dałem radę.
Riviere pochylił się nad osią. Pociągnęła go zawo-
dowa ciekawość. Trzeba będzie w warsztatach powie-
dzieć. żeby luźniej dopasowywali te części. Pomacał
palcem ślady zatarcia,- po czym znów uważnie przyj-
rzał się majstrowi. Zabawne pytanie nasunęło mu się
na myśl, gdy patrzał w tę surową namarszczoną
twarz. Uśmiechnął się do swojej myśli.
- — Czy dużo w wwaszym życiu zajmowaliście się mi-
łością, Leroux?
— O, miłość, pan wie, dyrektorze!...
— Pewnie tak jak i ja. nigdy nie mieliście na to
czasu.
— Nie za dużo...
Riviere wsłuchiwał się w jego głos, czy w odpowie-
dzi nie brzmiała gorycz. Ale nie wyczuł goryczy.
Oglądając wstecz swe życie, Leroux doznawał spokoj-
nego zadowolenia, jakiego doznaje stolarz, gdy wy-
kończy pięknie wypolerowaną deskę: ,,Skończone!"
"Otóż to — myślał Riviere — moje życie jest skoń-
czone."
Odepchnął jednak od siebie smutne myśli wywo-
łane znużeniem i skierował swe kroki ku hangarowi.
gdyż słychać już było warkot nadlatującego z Chile
samolotu.Odgłos, z początku daleki, coraz bardziej się wzma-
gał. Dojrzewał. Zapalono światła. W czerwonym bla-
sku świateł ostrzegawczych zarysowały się: hangar.
maszty radiowe, czworokąt lotniska. Szykowano
przyjęcie.
— Jest!
Samolot toczył się już w powodzi światła. Błyszczał
jak nowy. Ale gdy w końcu zatrzymał się przed han-
garem i mechanicy z robotnikami śpieszyli wyładować
pocztę, pilot Pellerin pozostał nieruchomy
— No, na co tam jeszcze czekacie?
Pilot, zajęty jakąś tajemniczą czynnością, nie raczył
odpowiedzieć. Wsłuchiwał się widać jeszcze w zgiełk
lotu, który w nim ciągle rozbrzmiewał. Z wolna po-
trząsał głową i pochylony naprzód coś majstrował.
Wreszcie obrócił się ku swym zwierzchnikom i towa-
rzyszom i popatrzył na nich z powagą, jak na swoją
własność. Zdawał się ich liczyć, mierzyć, ważyć i my-
siał, że słusznie mu się należą, tak jak i ten hangar
odświętnie oświetlony, i te solidne cementy, i to mia-
sto tam dalej, z całym panującym w nim ruchem, ko-
bietami, gwarem i upałem. Trzymał wszystkih tych
ludzi w swych szerokich dłoniach, niby poddanych,
gdyż mógł ich dotykać, słyszeć, obrzucić obelgami.
Zrazu miał ochotę obrzucić ich obelgami za to, że sie-
dzą tu sobie bezpieczni, pewni swojego życia, zachwy-
cają się księżycem, ale rzekł tylko dobrodusznie:
— Postawcie mi butelczynę.
I wysiadł.
Chciał opowiedzieć swą podróż:
— Gdybyście wiedzieli!...
Sądził niezawodnie, że już dosyć powiedział, bo po-
szedł zdejmować swą skórzaną odzież.
W samochodzie, który go unosił ku miastu w towa-
rzystwie posępnego inspektora i milczącego Riviere'a,
zrobiło mu się smutno — błogo jest wydostać się
z opresji i stawiając stopę na twardej ziemi, zakląć
siarczyście. Co za potężna radość! Ale potem, gdy się
tamto przypomni, nachodzą człowieka jakieś dziwne
wątpliwości.
Walka z cyklonem — to przynajmniej coś bezpo-
średniego, realnego. Ale owo oblicze rzeczy martwych,
jakie one przybierają, gdy się czują zupełnie same!
"To tak — rozmyślał — jak w chwili buntu: twarze
zaledwie pobledną, ale jakaż w nich zachodzi prze-
miana!"
Uczynił wysiłek, żeby sobie przypomnieć.
Leciał, spokojny, ponad Andami, okrytymi śniez-
nym uspokajającym całunem. Śniegi zimowe nada-
wały skupiskom gór wyraz martwego spokoju, jaki
zamarłym ruinom nadają wieki. Na obszarze dwustu
kilometrów ani śladu człowieka, ani tchnienia jakie-
goś życia, ani cienia wysiłku. Sterczą jedynie strome
grzbiety, o które niemal ocierał się na wysokości
sześciu tysięcy metrów, jedynie urwiska kamienne
opadające prostopadle w dół. jedynie ten straszliwy
spokój.
Było to w okolicy Pić Tupongato...
Zastanowił się. Tak, to właśnie tam był świadkiem
cudu.
Zrazu nie dostrzegł bowiem nic osobliwego, tylko
czuł skrępowanie, jakiego doznajemy, gdy — prze-
świadczeni o swej samotności — nie jesteśmy jednak
sami i ktoś nas podgląda. Uczuł nagle, że późno, i sam
nie wiedział czemu, że otacza go atmosfera gniewu.
Tak. Ale skąd się tu brał ten gniew?
Po czym mógł poznać, że przesączał się on z głazów,
ze śniegu? Na pozór bowiem nic mu nie groziło, nie
nadchodziła żadna posępna burza. Tylko z tego świata.
który go otaczał, wyłaniał się w jego oczach jakiś
świat inny, zaledwie dostrzegalny w swej odmienności.
Pellerin z uczuciem niewytłumaczonego niepokoju
przyglądał się niewinnym iglicom, grzbietom górskim
i śnieżnym graniom, które jednak zdawały się ożywać
niby budzący się lud.
Ściskał kurczowo sterowy drążek, chociaż nie wie-
dział właściwie, z czym ma walczyć. Przygotowywało
się dokoła coś, czego nie mógł zrozumieć Naprężał
mięśnie jak zwierz gotujący się do skoku, chociaż
dokoła siebie widział wszystko pogrążone w zupełnym
spokoju. Ale w tyn spokoju czaiła się Jakaś dziwna
moc.
Potem wszystko jakby zaostrzyło się nagle. Szczyty,
iglice stawały się ostre — zdawały się rozcinać, jak
miecze, zwarty prąd wiatru. A potem wydało mu się,
że poczynają obracać się i odbijać od brzegu dokoła
niego, niczym jakieś potworne statki ustawiające się
do bitwy. A potem powietrze poczęło nasycać się ku-
rzawą, która wznosiła się. sunąc lekko po powierzchni
śniegów jak welon. Wówczas, przewiduje koniecz-
ność odwrotu, pilot obejrzał się za siebie i zadrżał —
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]