Żeromski Stefan - Aryman mści się, Żeromski
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aryman mści się
Zbliżając się do szczytu wyniosłości życia zwracał jeszcze
spojrzenie w stronę krainy przebytej. Strudzone stopy
ociężale dźwigały wiek jego, nędzny i ciężki, jak bryłę
ołowiu, do ziemi nieznajomej, co się daleko ukazać miała.
Ostrymi łokciami wparła się w jego ramiona uporczywa
zgryzota i plecy mu w pałąk wygięła. Zelżały już rzemienne
popręgi życia wśród blasku i wówczas widoczną była każda
sina blizna, którą mocno i głęboko wypaliły. I serce, po tysiąc
razy nasycone, już nie łaknęło.
Daleko w nizinach został ów czas, kiedy tak wszystko
smakowało duszy, jak sama chciała. Skinienie ręki, na
którego widok tłum rozstępu j e się i ucieka, jakby go
uderzał blask grotów włóczni schylonych i mieczów
wydobytych; skinienie ręki, na którego widok czołga się do
stóp nieznany człowiek, jakby go ciągnął powróz siepacza –
znudziło się i obmierzło. I w rzeczach wszystkich, które
ujmuje posiadanie, widać było tylko zgryzotę.
O, gdyby można było wrócić się tą samą drogą, o, gdyby
można iść wstecz i raz jeszcze ujrzeć, co się już widziało – ku
dalekim dolinom, we mgłach tęsknicy roztopionym! Wrócić
się do widzeń serca, zobaczyć znowu świat nieprawdziwy
odbity w oczach dziecka... Zważać w milczeniu, jak pod
sercem, pełnym zdrad i wybiegów, poczyna się tajemne,
sobie tylko samemu wiadome westchnienie i przewodniczy
orszakowi myśli nowo narodzonych, które za nim idą w
stronę mądrości...
Raz jeszcze temu wzruszeniu zaufać!
Tam, w tych dolinach, zostało się szczęście, które nie trwało
dłużej nad czas jednej jutrzenki, a zwiędło, podobne do
kwiatu wiosny na niwie, gdy wysoko wzbije się skwarne
słońce...
A kiedy na obraz ciosów dzwonu za umarłych, które rozbijają
ciszę poranka, twarda świadomość roztrącała westchnienie,
głosząc, że dni szczęścia już się nie wrócą, już się nie wrócą
jak śnieg z chmur spadły na dawne miejsce w przestworzu –
wzniósł ciężką rękę, aby zatrzasnąć drzwi miedziane. Na
zawsze utracić opuszczone już życie, rozległe siedlisko żalu.
Przestać uczuwać potrzebę rozkoszy, których liczba skąpa
jest i wiecznie się powtarza, konieczność dziwactw, ciągle
odmiennych a zawsze tych samych, świeżych, jak dopiero
zerwane róże, skojarzeń myśli, za którymi nieodzowne
wlecze się z dala poziewanie.
Rzucić na ziemię i stopą rozedrzeć ostatni kwiat, a duszę,
niewolnicę zmysłów, wprowadzić do okręgu, gdzie inny leci
czas, nie czekający nigdy, który śpieszy się wiecznie na
wyścigi z dziką pianą fal, z polotem wiatru i z płomienną
błyskawicą. Tam ją przeciwko samej sobie obrócić, aby się
poczęła zżerać i trawić jak w ogniu. Aby zaczęła wadzić się z
sobą i ze wszystkimi hasłami żywota. Zgromadzić dokoła niej
jedynych sojuszników, jedynych przyjaciół i znajomych
współbraci: własne jej siły. W mocną smycz ze skóry
uchwycić namiętność jak psy i suki. W ściśniętej dłoni sforę
ich nikczemną i szczekającą zatrzymać.
A gdy to marzył, stanęła przed nim twarda mądrość maga,
którą był ongi poznał i dla rozkoszy życia dawno odtrącił. I
widział znowu wielmożną myśl Manesa, co się w irańskich
przestworach, u jasnych ognisk dobrotliwego ojca
Ahuramazdy zapaliła, co się kochała w Baranku Bożym i ku
ognistej tarczy słonecznej leciała, wiecznie stęskniona.
Wtedy własne jego uczucia wlały się w amfory mistrza, co się
zwał Parakletem. Począł dumać o tajemnicy, o skrytym i
niezbadanym duchu człowieka, o tym ogniu niebiańskim
pełgającym nad jaskinią. I widział jak gdyby w sennych
marzeniach pracę, walki i niedolę pierwszego człowieka,
Adama, który po to przyszedł, aby się w nim dokonało
wyzwolenie światłości. Duch jego miał zdobyć całkowitą
wiedzę o sobie i rozwinięcie całej natury człowieczej. Ale pan
mroku, ten, co się z przedwiecznego wroga jasności, z
Angramainiu wywodzi, zły duch z czołem zranionym od
pocisku boskich piorunów, umiał temu przeszkodzić. On to
dał Adamowi kobietę za towarzyszkę. Nim nastąpiło
wyzwolenie światła, Ewa wznieciła w duszy Adama straszliwą
siłę, bezdenną, wszystko niszczącą władzę: miłość. Pod
naciskiem tej potęgi Adam rozproszył, osłabił i utracił blask
swego ducha. W miłości poczynał dzieci, które były
spadkobiercami grzechu i niedoli. A jak było z Adamem, tak
było z nim, Dioklesem, dalekim potomkiem.
Wtedy wydarł się z jego piersi głęboki jęk. Jęk żywota. Ujrzał
raz na zawsze, że miłość dla kobiety i płodzenie z nią dzieci
sprawuje zaplątanie się jasnego ducha w materię. I po
trzykroć za prawo nieodwołalne uznał wzgardę rozkoszy
cielesnej: pieczęć piersi.
Po wtóre w sennym westchnieniu oglądał drugie prawo
wielkiego kacerza: oczyszczenie ducha przez wędrówkę z ciał
ludzkich do ciał zwierzęcych i roślinnych. I głęboko przejrzał,
że dusza zwierzęca jest cząstką Boga. Dlatego wyznał wobec
siebie, że zabójstwo zwierząt, zżęcie kłosa i otrząsanie
owocu równa się morderstwu, ponieważ przemocą
wstrzymuje rozwój światłości uwięzionej w zwierzęciu i w
roślinie.
I po trzykroć za prawo nieodwołalne uznał swobodę trzód,
pól, gajów, rzek i stepu: pieczęć ręki.
Odtąd utonął cały w nauce wielkiego maga.
I śnił o świętym aniele blasku, jak w postaci węża namawiał
pierwszego człowieka, aby zakaz przestąpił – i jak w nim
przywiódł rodzaj ludzki do wysokiej świadomości samego
siebie; o jasnym aniele, synu słońca, jak w postaci węża
krążył pomiędzy ludźmi ucząc ich prawdy o naturze
człowieczej; o walce syna słońca wszczętej przeciw królestwu
ciemności i o zwycięstwie książąt mroku, którzy część
słonecznej zbroi objęli w posiadanie; o tym, jak Pan zesłał
wówczas na ratunek człowiekowi ducha żywota, siłę ze siebie
samej wynikającą, Eona, który do jarzma wprzężonemu
prawicę podał.
I oto duch żywota, wsparty przez inne potęgi, zwyciężył
wreszcie pana ciemności. Z cielska jego utworzył nocne
niebiosa, a z błysków światła, jakie w nim były, stworzył
gwiazdy, w mroku lśniące.
Uwierzył Diokles, że gdy zupełne oczyszczenie nastąpi, duch
jego jako światłość czysta wzniesie się ku księżycowi, uleci
ku słońcu i wejdzie do królestwa wiecznego blasku. Z nim
razem oczyszczać się będą z materii ludzie i wszystek świat,
od źdźbła chwiejnej trawy nad wodą aż do gwiazdy żarzącej
się wśród niebios, póki nie wyłączy się światło z mroku. A
gdy materia blask utraci, zamieni się w bryłę martwą i przez
ogień będzie pożarta. Dusza każda, która dobrowolnie odda
się w niewolę ciemności, karę zasłużoną poniesie i w chwili
ostatecznego rozdzielenia królestw będzie do trupiej masy
przykuta, ażeby była jej stróżem. Dusza taka stanie się
Jedno z tym, co za życia kochała...
Tak uczył Manes. Gdy słońce, gdzie Bóg mieszka w
wieczności, słońce, którego natura jest naturą Boga, szło na
zachód i w czerwonych piaskach puszczy libijskiej tonęło,
Diokles uczuwał w duszy swej tęsknotę bardziej rozległą i
nieobeszłą od pustyni. Gdy zmierzch spadał na rozkwitłe
wąwozy Egiptu, zwracał oczy i wargi szepczące ku światłu
nocnemu księżyca, co jak namiestnik pilny i dbały dalekiego
władcy obchodził majestatyczne królestwo niebios.
Tak często spędzał bezsenną noc.
A gdy się rozpraszała i gdy brzask pasować się zaczynał z
cieniami, brał z sobą mały poczet sług i na mule wyjeżdżał.
Mijał wówczas oazę Jowisza Ammona. Nie wabiły go
szumiące jej strugi, przezroczyste jeziora ani cień
zmoczonych rosą fig i granatów. Z agłębiał się w dzikie
doliny i brnął wskroś nagich, płonych, niepożytecznych
płaskowzgórz, zasianych ostrymi głazami. Tam, w tej ziemi,
gdzie każde źdźbło usycha, gdzie już nie może wytrwać cedr
ani sosna, między skałami szukał tajemnicy żywota.
Wchodził do jaskiń zatarasowanych, które były mogiłami
ludzi pustyni – i długo patrzał na zwłoki leżące.
Wyschnięte ciała starców stuletnich, chrześcijan i kacerzy,
były całe, nie dotknięte przez zgniliznę. Mocno zwarte, suche
dłonie ich ściskały krzyże swe z drzewa. Palmowy liść, co im
za płaszcz służył, skruszył się i rozsypał. Leżeli nadzy.
Zdawało się, że śpią uśmiechając się do widzeń ducha.
Trwali tam setki lat w jamach skalnych ci nieśmiertelni
ludzie. Pożywieniem ich był owoc palmowy, napojem woda.
Tyle tylko zażywali pokarmu, żeby wydatek sił równy był
przychodowi, a osiągali tę doskonałość nie wprowadzając do
swego ciała nic, co gnije, co jest już własnością śmierci. Nie
jedli mięsa zabitych zwierząt, nie pili sfermentowanych
napojów. Wszelką zgniliznę wydobywali z żył swoich przez
mozół nieustający. I wychodziła wraz z potem, który zlewał
plecy, ręce i czoła. Siłę życia czerpali z żywiących promieni
słonecznych, z jasności powietrza, z woni ziół. Ciało ich było
tak samo czyste jak duch. Częste, długie, z dnia na dzień
dłuższe posty uczyniły je niezależnym i nietykalnym. Dlatego
śmierci się oparło.
Diokles, opuszczając czerwony kraj pustyni, gdy wracał do
pachnących sadów Egiptu, czuł,że jest pośród nich jak
przychodzień z ziemi cudzej...
A gdy jednego dnia sam szedł i miał przekroczyć próg domu,
zastąpił mu drogę foliach, oracz ubogi, i rzekł:
– Córka, którąś mi z chaty wziął do łoża swego, powiła
dziecię.
Diokles zatrzymał się u drzwi. W głębinie duszy swej mówił:
„Oto jest pokusa szatana...”
A do chłopa rzekł:
– Nie chcę widzieć niemowlęcia. Chcę być sam, sam jeden.
Ty z nim uczyń, co chcesz. Wychowaj albo, gdy ci zawadza,
rzuć w wodę Nilu.
Ale wewnętrzne, drżące wzruszenie ścisnęło mu gardło, gdy
miał powtórzyć słowa rozkazu. Zapytał:
– Syn?
– Tak jest, o panie.
Wtedy wymówił:
– Chcę go zobaczyć.
I wszedł do nędznej, czarnej chaty nad wodą. Tam ujrzał
leżące w łachmanach dziecko swoje. Miało zaledwie parę
tygodni. Oczy jego były jeszcze nieruchome, zimne, wrażliwe
tylko na światło i mrok. Spojrzał, jak bezradnymi rękoma
przestwór chwytało, i dziwne myśli usłyszał w głowie swej,
jakby mu je szeptały do ucha namiętne wargi:
„Może to jest ten, co będzie zastępował cały ród ludzki...
Zdeptaj go, zdeptaj!
Może to jest ten, który z serca wyjmie iskrę prawdy i
piorunem jej ziemię czarną zapali...
Zdmuchnij ją, zdmuchnij!
Może to jest ten, co mrok rozedrze jak Samson lwa... Złam
jego ręce, złam!”
A kiedy stał pochylony i patrzał w maleńkie ciało dziecięcia,
płomienie radości z jego serca buchnęły. Znalazł już
wszystko. Odszukał samego siebie. Nie przewidywał takiego
uczucia, podobnie jak nikt nie wie pośród wesela o łzach, a
dowiaduje się całej o nich prawdy wówczas dopiero, gdy je w
nieszczęściu przyjdzie wylewać.
Szybkimi kroki udał się do swej siedziby i wrócił prędko,
dźwigając wór pieniędzy. Obsypał złotem matkę niemowlęcia
i całą jej rodzinę. W zamian za syna darował im grunta, na
które wylewają się czarne wody. Kupił go na swoją, na
niepodzielną własność. Łkając oddawała go matka, ale złote
monety, których pełne garści jej rzucił, uciszyły jej boleść.
Diokles wrócił do swego domu z dziecięciem i drzwi
zatarasował. Czarny niewolnik jeden jedyny miał prawo
wstępu do komnaty, gdzie stała kołyska. Gotował mleko
rozcieńczone wodą, przyrządzał kąpiel i lniane chusty.
Diokles sam dawał pożywienie synowi, sam go przewijał,
kąpał i utulał w płaczu.
Spędzał z nim długie, szczęśliwe godziny. Gdy dziecię ze snu
otwierało oczy i wzrokiem przygasłym śledziło błyski słońca
ozłacające ściany, leżąc na dywanie głowę kładł przy nim i w
małe ciałko przelewał swą wolę, swe myśli i marzenia. Do
kruchej piąstki, stulonej jak liść grabowy, co się w dniach
wiosennych z pęka wydobywa, przyciskał wargi z błaganiem:
Synu mój, synu...
Nie chcę, żebyś był panem, którego witają poddani, zginając
grzbiety. Nie chcę, żebyś był panem, który może, gdy chce,
łzy wycisnąć i uśmiech szczęścia darować stęsknionemu
tłumowi. Nie chcę, żebyś był wodzem, którego na błoniu
rozległym pozdrawiają grzmotem okrzyków legiony okute w
żelazo, uszykowane chorągwiami. Nie chcę, żebyś był
wodzem, którego potęga łamie góry i w skiby urodzajne
obraca. Nie chcę, żebyś był królem o prawicy rozciągniętej
nad krajem, gdzie lata kamsin, nad wszystkimi falami Nilu i
nad jego deltą wiecznie kwitnącą. Nie chcę, żebyś był
królem, który może wznosić lub zwalać Diospolis, Luksor i
Karnak, a kładzie się spać na wieki, sam jeden, w
czeluściach piramidy.
Synu mój, synu...
Nie chcę, żebyś posiadł mądrość, matkę niewidzialnej władzy
nad ludźmi. Nie chcę, żebyś był twórcą potężnym, którego
imię powtarzać będą ze czcią i zdumieniem dalekie, obce
ludy.
Synu mój, synu...
Pragnę, żeby moje wzruszenia weszły w twe serce jak iskra
ognia. Pragnę, żeby moje męczarnie tobie serca nie zraniły,
a innych żebyś nie poznał. Pragnę, żeby z ducha twojego
wyrosło jako czyn moje serce zdławione rękoma
nieszczęścia.
Synu mój!
Bądź czystym, który oburącz wynosi z mroków światło
słońca. Bądź mężnym, który śmierć przekłada nad złamanie
słów zaprzysiężonych w obliczu swego ducha. Posiądź
uśmiech szczęścia, który warg nie odstępuje nigdy, nie
odstępuje na krzyżu, gdy gwoździe katowskie ręce przybijają
do drzewa.
Synu mój!
Dam ci potęgę samotności, której nie miał Adam, pierwszy
pracownik. Dam ci potęgę najgłębszą: nie zaznasz miłości
dla kobiety. Włożę w twe oczy wyniosły wzrok zwiastuna,
który widzi wieczność i drogę idącą ku słońcu za łańcuchami
gór.
Posiądź szczęście! Bądź nieśmiertelny sam w łonie swym,
bądź wieczny, tu, za życia, i niechaj wieczne będzie twe
ciało!
A gdy maleńką dziecinę opanował płacz i gdy krzykiem
uskarżała się na ból czy nudę swoją, wyrywał ze strun lutni
głęboką melodię, pierwszy raz przez wzruszone palce w nich
znalezioną. Pod wpływem jej dzieciątko się uciszało. W
oczach jego ukazywała się zdumiona ciekawość, a na
wargach zakwitał uśmieszek niewysłowiony. Uśmiech do
dźwięków muzyki, do owych istnień radosnych od blasku
albo ponurych i strasznych jak wnętrze trumny zbutwiałej,
do rzeczy bezkształtnych, świetlistych, pachnących, gładkich,
których byt wespół z dźwiękami się oznajmiał... Pierwszy
uśmiech przychodnia do najmilszego, co ma ta czarna
ziemia...
Kiedy indziej, gdy wśród nocy głębokiej siedział schylony nad
kołyską, a przed blaskiem płomienia kryły się po kątach
nietoperze cieniów, niemowlę wpatrywało się w te ruchome
czarne figury.
Diokles tonął w dociekaniu, jakie uczucia przejmują wówczas
serce jego syna. Czy dlań człowiek nie jest tym samym, co
cień jego postaci? Jak zwidzą mu się świat i wszystko, czego
nie zna?...Co w duszy jego zapala? Pragnął iść za każdym z
tych wrażeń, za każdym z westchnień jak niewidzialny
świadek i modlić się z oddali w ostrym zranieniu ducha,
ażeby, na wzór obłoków wstających z ziemi i wód o
wczesnym poranku, szły do słońca.
Innego dnia siedział na rozciągniętym dywanie, gdy dziecię
spało. Zaczęła nad nim krążyć zła mucha. Siadała na małym
czole, na licu, na ustach i na zamkniętych powiekach. Wolno
rozwarły się oczy niemowlęcia. Brwi jego drgnęły i wejrzenie
zgrozy pełne ścigało muchę. Ona krążyła dokoła małej głowy
jakby szukając miejsca, które ma zranić. I nagle zalęknienie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]