Żeromski - Promień, Żeromski

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
STEFAN ŻEROMSKI
PROMIEŃ
POWIEŚĆ
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
2
Zawadzając o każdy przystanek, choćby najmniejszy, pociąg zbliżał się wreszcie do stacji
Sapy, centralnego punktu zjednoczenia trzech gałęzi kolejowych. Raduski zaznajomiony ze
wszystkimi towarzyszami drogi w przedziale „niepalącym” klasy trzeciej, ilekroć wstrzymy-
wano bieg pociągu, wysiadał dla zwiedzenia bufetów, często zaopatrzonych tylko w piwo i
kiełbasy, do złudzenia imitujące postronki z węzłami, któreby primo tygodniami moczono w
wodzie morskiej, a secundo miesiącami suszono na słońcu afrykańskim. Kupował tam, co się
dało, nie dla siebie zresztą, lecz dla dzieci w wagonie, dla damy w wyświechtanej salopce, dla
starego jegomości niewiadomej kondycji w baranach, dla dwu chłopów, zdążających do sądu
w mieście, dla kucharki wiozącej ryby w ogromnym koszu, a nawet dla żyda, prawdopodob-
nie trzy razy starszego od konstytucji rzeszy prusko – niemieckiej, który budził się kiedy nie-
kiedy, stękał i tarł swe pałąkowate plecy o poręcz ruchem do najwyższego stopnia prowincjo-
nalnym.
Głównym interlokutorem Raduskiego był pan w baranach. On to każdorazowo wymawiał
imię stacji, do której się zbliżano, wskazywał palcem, uzbrojonym w paznokieć od dawien
dawna nie pozbawiony ani bystrego wzrostu, ani srogiego zabarwienia i mianował usty, wsie i
folwarki, leżące w polu widzenia, przytaczał nazwiska zawiadowców stacyjnych, pełnomoc-
ników, starszych i młodszych telegrafistów oraz właścicieli bufetów. Wszystko to czynił z
niewątpliwą sumiennością, jak gdyby pragnął nagrodzić towarzysza podróży za przyniesione
do wagonu piwo, butersznyty etc. i zwrócić mu co do grosza w formie ładunku erudycji koszt
wyłożony na kupno innych przysmaków. Raduski z prawdziwym pietyzmem słuchał tych
szczegółów, ale nade wszystko rozpytywał się o przestrzeń z Sapów do Łżawca. Przepowia-
dał sobie po kilka razy za panem w baranach nazwiska czterech stacyjek, a wymówiwszy
każde z nich, dziwacznie odwracał głowę i patrzył na sufit wagonu. Inne osoby w przedziale
starały się nie zostawać zbyt daleko za panem wiele mówiącym i każda z nich dorzucała jakiś
szczegół już to o samych stacjach, już o przyległej prowincji.
Tymczasem wagon przebywając zwrotnice zakołysał się raptownie i nim z twarzy podróż-
nych znikła stereotypowa obawa, czy to aby nie następuje wykolejenie, zwolna wsunął się
przed peron. Drzwi otwarto z nieuniknionym trzaskiem. Ukazał się w nich konduktor choro-
wity, z rzadką, czarną brodą i szyją naprzód wyciągniętą. Idąc wzdłuż przedziałów wagonów
pod ciężarem swojego niezmiernego szynela z taką forsą, jakby usiłował raz wreszcie wyrwać
się z tej szaty i uciec na koniec świata, mizerak ten zawiadamiał pasażerów w sposób przez
nos urzędowy, że kto jedzie do Łżawca, to nich wysiada.
– No, moi szanowni państwo – zawołał Raduski głosem wesołym – ja do Łżawca. Szczę-
śliwej podróży...
Ujął szybko swój mały, skórzany kuferek, skłonił się towarzyszom, wyskoczył i utonął w
zbitym tłumie. Pociągi zbliżały się do tej stacji i odchodziły, rozlegał się nieustanny prawie
świst, brzęk dzwonków, łoskot kół, gwar ludzki...
Na peronie snuły się osoby ze wszystkich warstw społecznych: od chłopów w żółtych ko-
żuchach i od żydowinów w zatłuszczonych obficie chałatach i butach najordynarniejszego
kalibru, aż po dżentelmenów, z wdziękiem noszących płaszcze, kołnierze i czapki bobrowe.
Drzwi klasy drugiej i trzeciej pochłaniały i wydzielały na zewnątrz dwa nurty ludzkie. W po-
przek peronu trudno było przecisnąć się między zwartą a ruchomą ciżbą. Raduski ze swym
małym pakunkiem w ręce kręcił się to tu, to tam, dawał się pociągać, wprowadzać się do
wnętrza i na świat wydobywać. Serce jego przepełniała, niby spienione wino czarę kryształo-
wą, błogosławiona szczęśliwość, obezwładniająca ręce i nogi. Wśród masy, która go brała ze
sobą, głowę miał co chwila przy czyjejś głowie i kimkolwiek by był ten drugi człowiek, doty-
kał go ramionami z miłością, słuchał jego mowy i przypatrywał mu się oczami, co niezbyt
prawdziwie widzą, a przecie wszystkie szczegóły zgarniają i chłoną. Gdyby w owej minucie
ktokolwiek z tych ludzi, bogaty czy biedny, obdarty czy wystrojony, uczciwy czy nikczemny
zwrócił się do niego i rzekł: Panie Janie Raduski, jestem w potrzebie, dajno setkę, czy tysiąc
3
rubli... – uczyniłby to niezwłocznie. Ale nikt nań uwagi nie zwracał, chyba ci, do których
twarz pochylał zbyt blisko.
– Ani jednej osoby, ani jednego znajomego spojrzenia... – szeptał do siebie.
Czasami w tłumie migał jakiś kontur, jakiś profil znajomy, doskonale znany i przejmował
serce dreszczem śmiesznego bólu, trwogi, wstydu. Chwila mocnego skupienia uwagi rozpra-
szała ułudę: to nie ten człowiek... Z tamtym obcowało się często, znało się go dobrze, albo
cierpiało się z jego powodu jeszcze bardzo niedawno, ale w odległości trzystu mil od stacji
Sapy. I już tamto wszystko zostało nieskończenie daleko... W innej znowu chwili przesuwało
się oblicze bez wątpienia w tych stronach widziane za czasów dzieciństwa, czy nawet wcze-
snej młodości, ale tak przez długi szereg lat we wspomnieniu zatarte, tak zestarzałe i odmie-
nione, że snuło się w oczach niby dziwaczne jakieś złudzenie, niepokoiło pamięć, jak przykra
chimera, wymykająca się z objęć myśli. Zagarnięty prze świeży przypływ osób, Raduski
wszedł do poczekalni klasy drugiej i nie oparł się aż w najdalszym jej kącie. Była to hala
wielka i bardzo wąska. Szereg kolumn dzielił ją od drugiej, gdzie składano pakunki. Przy
drzwiach głównych znajdował się duży szynkwas, zwany także bufetem. Ozdobne sklepienie
tej sali pokryte było plamami wieloletniego kopciu naftowego, ściany jej zaczerniały, jakby
do ostatniego włókna przejęte dymem z cygar i papierosów, sprzęty umalowane jednostajną
olejną farbą, nosiły ślady i znaki czegoś niby pracy i zużycia. Raduski siadł na wyplatanej
ławeczce, tobołek umieścił pod nią przy nogach i znowu zapadł w ów stan szczególny, który
można by nazwać gorączkowym marzeniem. Gwar publiki, płynącej niewyczerpaną falą sku-
piał się w tamtym miejscu, zlewał w jednostajne brzmienie i pod zaczerniałym sufitem cicho
huczał, jak tony organów wielkiego kościoła. To echo zgiełku wydało się podróżnemu jak
gdyby melodią chyżego biegu życia. Brzmiało w niej stanowczo coś, niby sama treść i istota
wszystkiego, co się zamyka między pierwszym wzruszeniem miłosnym, a ostatnim dresz-
czem śmierci. W owej chwili, jak na wyniosłym pograniczu kończył się już kraj, utkany ze
wspomnień, miała się przerwać zmyślona, niematerialna rzeczywistość, latami w sercu stwa-
rzana, miała zniknąć tamta ziemia, mieli odejść ludzie, jak widziadła senne, co nie zostawiają
śladu stóp swoich ani na pierwszym śniegu zimowym, ani na mokrym piasku wybrzeża.
Zadumę jego przerwał donośny głos portiera, który uderzywszy trzykroć w mały, ręczny
dzwonek, woła:
– W Morysów, Tarcice, Palenisko, Łżawiec...
– Cha cha cha... Łżawiec... – zaśmiał się Raduski z cicha, patrząc na twarz starego oficjali-
sty przez smugi sinego dymu, ciągnącego się w poprzek sali ku wyjściu. – Ten sam portier,
ten sam głos... Jedenaście lat nie słyszałem cię na jawie, kamracie, ale za to w marzeniu, w
marzeniu...
Sala szybko pustoszała. Gdy krzyk odźwiernego zabrzmiał znowu, Raduski wyszedł. Po
drodze przyjrzał się twarzy szwajcara i niby we śnie nad wyraz prędkim widział, jak coś ob-
cego, młodość swą i samego siebie podczas oczekiwania w tej sali na schadzkę z pierwszą w
życiu kochanką. Zadrżała w sercu dawna rozkosz, otwarła ramiona do uścisku w próżni, jęk-
nęła na podobieństwo tonu muzycznego i znowu stała się nicością. Z całego systemu, z całego
świata i tamtego życia nie zostało nic, taka nawet szczypta popiołu, żeby na niej mogła jedna
łza spocząć. W głębi serca zdumiewając się nad ową surową różnicą dwu egzystencji tego
samego człowieka, stanu młodzieńca i stanu trzydziestokilkuletniego mężczyzny tak odmien-
nych, jak byt gołębia chyżo lecącego pod chmurami odmienny jest od bytu jaja, z którego się
wylągł, a jednocześnie kombinując związek logiczny między bieżącymi zdarzeniami, podróż-
ny nasz stanął przy wagonach. Konduktorowie chodzili z wolna tam i z powrotem, mrucząc
od niechcenia:
– W Morysów, Tarcice, Palenisko...
– A gdzie jest wagon dla niepalących – zapytał grzecznie Raduski pierwszego z brzegu.
– Dla niepalących? Ij... Ano niech pan idzie naprzód. Pierwszy wagon...
4
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • katek.htw.pl