Świadectwa cz.2, W obronie zycia

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Skąd płynie moje szczęście

     Poniższe świadectwo dedykujemy szczególnie naukowcom i lekarzom oraz innym osobom odpowiedzialnym za tzw. eliminację ludzkich embrionów z wadami genetycznymi, a także wszystkim zwolennikom cywilizacji śmierci.      Urodziłam się w latach, kiedy nie było jeszcze badań prenatalnych, a nawet USG. Biedne są obecnie te dzieci, które "dla ich dobra", w wyniku takiego badania pozbawiane są życia przed narodzeniem. Rodzice tłumaczą to tym, że "nie będą szczęśliwe" lub "kto się nimi zaopiekuje, gdy nas zabraknie?"... Myślę, że takie tłumaczenie wypływa z wygodnictwa oraz chęci osiągnięcia w życiu sukcesu, a także z błędnego przekonania, że szczęśliwy jest ten, kto więcej posiada. Przykładem są znane osoby i ich życie: aktorzy, piosenkarze, politycy itp. Człowiek szczęśliwy nie zmienia ciągle życiowych partnerów, nie ucieka w narkotyki, czy alkohol. Nikt też nie morduje dziecka, które mając kilka lat ulega wypadkowi i staje się inwalidą. Myślę, że mam szczególne prawo wypowiadać się na ten temat, gdyż jestem dotknięta nieuleczalną jak dotąd chorobą genetyczną, a mimo to jestem szczęśliwa i nie zamieniłabym się z osobą zdrową, która ma na pozór wszystko w swoim życiu, a krzyczy, że jest nieszczęśliwa.

     Nasza rodzinna choroba została zdiagnozowana dopiero 5 lat temu. Pomimo słabego zdrowia, wielu dolegliwości i wczesnej śmierci członków rodziny ze strony taty, lekarze wmawiali mi, że jestem zdrowa. Obecnie znam wiele osób, na które mogę liczyć, również koleżanki i kolegów lekarzy i to dopiero oni mnie zdiagnozowali. Występuje u mnie cały szereg jednostek chorobowych: duże zmiany w układzie kostnym, liczne guzy niezłośliwe na skórze i w głowie, przez co tracę wzrok. Mam wadę wymowy, kłopoty z nerkami, zaburzenia hormonalne, częste infekcje górnych dróg oddechowych, kłopoty z ciśnieniem oraz inne. Moja choroba postępuje, ale nie jest to dla mnie przeszkodą do radości życia. Osoby, które mnie znają bliżej mówią, że jestem duszą towarzystwa i że tam, gdzie ja jestem, nie może być smutno. Nazywają mnie "gwiazdą", pomimo, że moje ciało przypomina raczej rysunek przedszkolaka.

     Skąd płynie moje szczęście? Z codziennej Eucharystii - o ile mi czas pozwala i nie jestem np. w szpitalu lub gdzieś daleko od kościoła, gdyż chodzę raczej na krótkich dystansach. Z modlitwy i trwania przed TYM, który nie stwarza bubli, tylko arcydzieła.

     Wierzę, że jestem odpowiedzią dla wielu, gdzie tkwi źródło szczęścia, i że wystarczy być, a nie trzeba koniecznie mieć. Ciało jest stworzone na obraz i podobieństwo Boga. To w tym chorym i słabym człowieku widać bardziej działanie Boga. Właśnie dlatego, że jestem taka, jaka jestem, ludzie pytają mnie o źródło mojego szczęścia i radości. Dzięki temu mogę bardziej wiarygodnie mówić O TYM, który nadał sens mojemu życiu i może nadać właściwy kierunek - ku szczęściu - każdej ludzkiej istocie.

     Gdy spotkałam Jezusa w wieku 17 lat odkryłam, że On kocha mnie osobiście, taką jaka jestem. Łatwiej mi było wówczas przyjmować postępy choroby i zarazem wmawianie mi przez lekarzy hipochondrii, przez to tylko, że byli niedouczeni.

     Choroba Recklinghausena występuje raz na trzy tysiące osób, jednak lekarze nie potrafią jej zdiagnozować. Na jej siedem punktów diagnostycznych ja mam wszystkie. Nie zazdroszczę jednak osobom zdrowym na ciele, które mają chorą duszę. Ja swój czyściec przechodzę tu, oni przejdą go po drugiej stronie. Wierzę, i mam taką nadzieję, że dzięki mojej modlitwie wielu mi podobnych dostanie się do Nieba i nie przepadną na wieki.

     Są chwile, kiedy chciałabym mieć zdrowe ciało, móc być matką. Ale jednocześnie dziękuję Bogu za to, że nie mając dzieci fizycznie, mogę mieć te duchowe i rodzić dla Jego Królestwa. Moim ciałem nikt się nie zachwyci na wyborach "Miss Polonia", ale jaki to sukces, gdy coś "otrzymuje się z góry"? Chcąc utrzymać w miarę dobrą kondycję, muszę w to włożyć wiele wysiłku, często więcej niż sportowcy. Cieszę się zwykłymi sprawami, których się nie ceni mając zdrowe ciało: tym, że chodzę, czytam gruby druk i żyję jako czwarta osoba ze strony taty (właśnie przekroczyłam 36 rok życia).

     Są ludzie, którzy mnie nie akceptują. Nawet od kapłana usłyszałam, bym nie śpiewała w kościele, bo gdy mnie słyszy, "szlag go trafia" (mam wadę wymowy) . Współczuję takim ludziom i wiem, że są biedniejsi ode mnie. Mając wiele, odrzucają tych, którzy w ich oczach uchodzą za mniej wartych szacunku. Dla mnie jest to dowód, że nie akceptują samych siebie. I na to, że to nie ciało, a dusza człowieka stanowi o jego wartości. Brzydula dla oka może być balsamem dla duszy, a okaz urody i zdolności, małą osóbką okazującą innym swoją wyższość. Dlatego też, szczerze dziękuję Bogu i rodzicom (tato już nie żyje) za łaskę życia. Dodam, że nigdy nie miałam żalu do taty, ani dalszych przodków, że przekazali mi chorobę genetyczną.
 

Hanna Wdowiak

GŁOS DLA ŻYCIA
nr 6 (71) listopad/grudzień 2004

 

 

Chciałam zabić własne dziecko

     Ta historia zaczęła się w maju 2000 roku, kiedy mój lekarz stwierdził, że jestem w ciąży. To było jak grom z jasnego nieba, dla mnie i dla lekarza. Miałam już troje dzieci w wieku 15, 13 i 9 lat. Podczas ostatniego porodu omal nie umarłam wraz z dzieckiem i lekarz powiedział, że nie powinnam już mieć więcej dzieci, bo każdy następny poród będzie zbyt dużym obciążeniem dla mojego organizmu (przy dwu pierwszych porodach miałam krwotoki, trzeci po 25 godzinach odbył się poprzez cesarskie cięcie, a lekarze wiele godzin ledwo utrzymywali mnie przy życiu).

     Założyłam sobie spiralę. Po pięciu latach następną. Na badaniu kontrolnym powiedziałam, że opóźnia mi się miesiączka. Dostałam zastrzyki na jej wywołanie. Nie poskutkowały. Lekarz zrobił mi USG i stwierdził ciążę. Płakałam w gabinecie, a mój lekarz "nie mógł mi spojrzeć w oczy" - jak to sam powiedział i zaproponował mi aborcję gratis, bo przez jego niedopatrzenie byłam w niechcianej ciąży.

     Nasza sytuacja materialna nie była dobra, ciasnota w domu, syn od września miał uczyć się w technikum (co wiązało się z dodatkowymi wydatkami), młodszy kończył przygotowania do I Komunii św. Utrzymywaliśmy się tylko z poborów męża, a tu trzeba będzie kupić wyprawkę, łóżeczko, pieluchy, wózek, no i mleko - bardzo drogie, ja nigdy nie karmiłam dziecka własnym mlekiem, bo nigdy go nie miałam.

     Kiedy usłyszałam propozycję bezpłatnej aborcji, ucieszyłam się i uspokoiłam. Miałam zgłosić się za tydzień do szpitala. W drodze do domu uspokajałam sumienie - będzie dobrze, przecież to dopiero siódmy tydzień, zlepek bezkształtnych komórek. Wieczorem powiedziałam o wszystkim mężowi. Bardzo się zmartwił, a kiedy usłyszał o aborcji stanowczo się temu sprzeciwił. Krzyczałam, że to ja będę "nosiła brzuch" i rodziła w tych okropnych bólach, że mogę umrzeć, że nic go to nie obchodzi, bo cały ciężar wychowywania dzieci spoczywa na mnie, że mam już 36 lat i nie chcę znów powracać do pieluch. Wtedy on spokojnie powiedział: - Zanim wyszłaś za mnie, modliłaś się podczas pielgrzymki na Jasną Górę o syna-księdza, być może to jest ten syn. Ten argument zamknął mi usta. Nie spałam całą noc, tylko myślałam. Nad ranem postanowiłam ciążę usunąć, a mężowi powiedzieć, że poroniłam. Ta myśl mnie uspokoiła.

     Następnego dnia przed pójściem z synem na katechezę przedkomunijną sortowałam rzeczy do prania. W koszu na brudną odzież znalazłam mój medalik. Stwierdziłam, że zdejmując bluzkę dwa dni temu musiałam go oderwać tak, że nawet tego nie zauważyłam, bo sam łańcuszek dalej wisiał na szyi. Na medaliku z jednej strony jest wizerunek Jezusa Miłosiernego z napisem Jezu ufam Tobie, z drugiej - podobizna siostry Faustyny. Poszliśmy z synem na katechezę. W kościele ksiądz zaczął śpiewać pieśń Kiedyś, o Jezu chodził po świecie i przy trzeciej zwrotce Kto by u siebie dziecię przyjmował... doznałam jakby porażenia. Uklękłam i zaczęłam płakać. Przepłakałam całą Mszę św. - Co ja chciałam zrobić - myślałam - Chciałam zabić nasze dziecko, uciszając sumienie złym stanem materialnym, niewygodą, swoim wiekiem. Chciałam zabić dziecko, które ma już i ciało i duszę, tak samo jak to, które za kilka dni przystąpi do I Komunii św. Jak mogłabym "spojrzeć w twarz" Jezusowi. Zgubiłam medalik i od razu "zgubiłam" sumienie.

     Parę tygodni później przeczytałam w "Miłujcie się", że spirala nie zapobiega ciąży, ale jest środkiem poronnym. Tu się zaczął mój koszmar. Cały czas myślałam tylko o tym, ile dzieci już zabiłam i jak silne musi być to, które noszę pod sercem, skoro pokonało tyle "zamachów". Po spowiedzi św. trochę się uspokoiłam, ale w sercu wciąż czułam odrazę do samej siebie. Uderzyła mnie ta prawda o Bogu, że dla Niego wszystko jest możliwe. Obdarował mnie wielkim darem, chociaż ja robiłam wszystko, by go nie przyjąć.

     Od dnia, w którym zdecydowałam, że urodzę to dziecko, codziennie modliłam się na koronce do Miłosierdzia Bożego, prosząc by dziecko urodziło się zdrowe. Mój synek przyszedł na świat w grudniu 2000 roku. Urodził się bez żadnych komplikacji - naturalnie, przy niewielkich bólach - zdrowy i piękny. Przywitałam go łzami, ucałowałam, zrobiłam znak krzyża na czole i szepnęłam: Wybacz mi, synku.

     Mój cudowny skarb skończył już rok. Uwielbiamy go wszyscy i bardzo kochamy. Rozwija się wspaniale, biega po domu, śmieje się głośno i mówi mama, a wtedy serce kurczy mi się z żalu, że mogłam go nie urodzić. Wszystko, co zdarzyło się od chwili, kiedy podjęłam decyzję o narodzinach syna, jest dla mnie cudem od Boga. Choć jest nam ciasno i brakuje pieniędzy, znaleźli się ludzie, którzy najpierw modlili się za nas, a potem ofiarowali nam ubranka, łóżeczko, wózek, nawet zabawki. Cudem jest też to, że wciąż mam pokarm w piersiach i karmię mojego synka bez żadnych przeszkód.

     I myślę sobie, że Jezus wystawił mnie na próbę, zaufałam Mu i jestem szczęśliwa. Uratował moje dziecko, uratował mnie.
 

Anonim

 

 

Moja córka poddała się aborcji...

     Coraz więcej kobiet, nie tylko w Stanach Zjednoczonych przyznaje, że decyzja poddania się przez nie aborcji zmieniła ich życie i wywarła nieodwracalny wpływ na całą rodzinę: na ojca poczętego i następnie zabitego dziecka, rodzeństwo, a nawet dziadków. Publikujemy rzadkie świadectwo babci zabitego dziecka.

Mamo, jestem w ciąży

     "Mamo, jestem w ciąży" - to słowa, których nigdy nie spodziewałam się usłyszeć... A przynajmniej jeszcze nie teraz, nie od mojej nastoletniej córki Karen.

     Była cichą, spokojną i miłą dziewczyną, świetną uczennicą szkoły średniej. Jak mogło do tego dojść? Co zrobiłam nie tak? Jej ojciec powiedziałby, że to był mój błąd! Pojawiało się tyle pytań - i na żadne nie znajdowałam odpowiedzi.

     Aborcja..? Był problem, który musiałyśmy rozwiązać. Chciałyśmy jak najszybciej pozbyć się "kłopotu" i powrócić do normalnego życia. Gdy chodzi o mnie, to postrzegałam tę sytuację podobnie do bólu zęba. Cierpisz na takowy? Idź do dentysty. on się tym zajmie i już wkrótce poczujesz się lepiej.

     Miałam pieniądze, które udało się zaoszczędzić z nadgodzin. Wzięłam wolny dzień, aby zostać z Karen w domu. Razem wybrałyśmy się do kliniki aborcyjnej. Nigdy nie zapomnę smutnych oczu Karen, kiedy z poczekalni dla pacjentów przechodziła do gabinetu zabiegowego. Kilka innych babć, tak jak ja, oczekiwało na poddające się tzw. "zabiegowi" córki. Chciałam krzyczeć. że Karen została zgwałcona, że gdyby nie to, nie zaszłaby w ciążę, że ona jest dobrą dziewczyną! Jednak milczałam.

Jak gdyby wszystko było w porządku...

     Nigdy więcej nie rozmawiałyśmy o tym dniu. Nigdy też nie pow iedziałam o tym jej ojcu. To jest już za nami. Zachowujemy się. jak gdyby wszystko było tak jak dawniej, jak gdyby wszystko było w porządku.

     Karen zaszła w ciążę ponownie. Tym razem wyszła za za ojca dziecka. Pomimo początkowych trudności, nadrobiła szkolne zaległości i znowu była świetną uczennicą. W czerwcu ukończyła szkołę średnią. Moja wnuczka urodziła się w lipcu. Cóż to była za radość!

     Dopiero po kilku latach wystąpiły u Karen koszmary nocne związanezwcześniejsząaborcją. Ja natomiast często odczuwałam dziwną pustkę, a nawet rozpacz. Jeszcze nie zdawałam sobie sprawy z tego, co przeżywa moja córka, gdyż nadal nie rozmawiała ze mną o swoich odczuciach. Ja też o nic nie pytałam.

     Powoli, jak pączek róży, Karen zaczęła się otwierać. Płatki zaczęły się rozchylać, ujawniając potrzebę dzielenia się doświadczeniem aborcji z innymi ludźmi. Kiedy się o tym dowiedziałam, krzyknęłam do samej siebie: "O nie! Tylko nie to! Myślałam, że to już odeszło w przeszłość! Dlaczego ona wyciąga wszystko na światło dzienne? Co pomyślą o mnie ludzie?! Przecież to ja zaprowadziłam ją do kliniki aborcyjnej! Jak ona może mi to robić?!"

     Nie wiedziałam, jaką męczarnię przeżywała Karen. Emocjonalne, duchowe i fizyczne wyczerpanie przygniatało ją. Jednak ja nadal najbardziej martwiłam się o siebie.

     Tymczasem płatki róży wciąż się otwierały... Karen zaczęła udzielać wywiadów w chrześcijańskiej telewizji o "chorobie", która ją dotknęła, wystąpiła nawet w jednym z najbardziej znanych amerykańskich programów "Klub 700". Wygłaszała prelekcje w kościołach i na uniwersytetach, otwierając swoje serce przed ludźmi, którzy przeżywali podobne zranienia.

Syndrom poaborcyjny

     "O nie, ja nie będę tego słuchała!. Jeśli tylko będę unikała towarzystwa ludzi, zajmujących się obroną życia, wszystko będzie w porządku." - myślałam. Jednak któregoś dnia byłam sama w domu, a jedna z chrześcijańskich telewizji ponownie wyemitowała program o syndromie poaborcyjnym. W programie wspomniano o mojej Karen! Siedziałam w fotelu jak sparaliżowana, słuchając o nocnych koszmarach córki, o nadużywaniu przez nią alkoholu i narkotyków, a nawet o jej odczuciach samobójczych. Jakże mogłam być w tym wszystkim aż tak zajęta sobą? Zaczęłam głośno szlochać długo powstrzymywanymi łzami nad stratą własnego wnuka. W końcu w pełni pojęłam rozpacz, jakiej doświadczała moja ukochana córka. Tyle lat oszukiwania samej siebie! Wszystko wcale nie było w porządku! Przeszłość nie odeszła w zapomnienie! Nasze działania wywołują konsekwencje, z którymi musimy się uporać.

Pojednanie

     Karen i ja wybaczyłyśmy sobie wzajemnie. Znowu łączy nas zdrowa i piękna relacja matki z córką. Z czasem wybaczyłam również sobie...

     Mam nadzieję, że "Historia matki Karen" dotrze do wielu osób, którym przyszło się zmagać z problemem niezamężnej, spodziewającej się dziecka córki. Pamiętajcie! MOŻECIE ocalić swojego wnuka! I możecie uniknąć straszliwych konsekwencji śmierci tego maleństwa.
 

za: "American victims of abortion"
tłum. Alicja Babkiewicz

 

 

Ocalony - najbogatszy z ludzi

Najszczęśliwszy dzień mojego życia

     Wychowałem się w domu dziecka, a było to w latach 40-tych minionego stulecia. Nasz dom dziecka był wyjątkowy, bo po brzegi wypełniony obecnością sióstr zakonnych. Jak do tego doszło, że znalazłem się w domu dziecka, wyjaśnię za chwilę. Najpierw chcę wspomnieć o tym co jest ważniejsze, czyli że lata tam spędzone pozwalały mi doświadczać codziennego kontaktu z księżmi i siostrami zakonnymi, co zadecydowało o moich późniejszych losach. Jedna z sióstr, o imieniu Yincenta, wywarła szczególnie duży wpływ na wybór mojej drogi życiowej. To właśnie dzięki niej zostałem ministrantem i codziennie służyłem do odprawianej w domu dziecka Mszy Świętej.

     Pozostawanie w częstym kontakcie z tajemnicą świętości kształtowało moją osobowość i rozwój. Im bardziej dorastałem, tym częściej rozmyślałem nad kapłaństwem. Jednak obserwowanie z bliska, czym jest kapłaństwo i co oznacza bycie księdzem, zdawało się być jednocześnie i błogosławieństwem i przeszkodą. Kiedy myślałem o tym, by służyć Panu Bogu, w moim umyśle pojawiał się szereg pytań i wątpliwości: czy jestem wystarczająco inteligentny...? czy jestem wystarczająco święty...? Efektem tych rozmyślań była rezygnacja z decyzji o kapłaństwie. Zamiast tego w roku 1956 zostałem bratem zakonnym. I dopiero po 25 latach spędzonych we wspólnocie, w której do moich codziennych obowiązków należało m.in. obieranie ziemniaków, mój duchowy kierownik powiedział, że powinienem ponownie zastanowić się nad kapłaństwem. Po głębokim przemodleniu sprawy oraz długotrwałym poście, zdecydowałem się rozpocząć naukę w seminarium duchownym. Po kilku latach, 25 maja 1985 roku otrzymałem święcenia kapłańskie. Był to najszczęśliwszy dzień mojego życia.

Kapłaństwo wielkim darem

     Codziennie dziękuję Jezusowi i Jego Matce - Maryi za tę wielką łaskę. Przez prawie 20 lat, każdego dnia mogłem odprawić Mszę Świętą i radość płynąca z tego, że na ołtarzu mogę nieść Jezusa innym ludziom, nadal, po tylu latach wydaje się cudem! Albo to, że w konfesjonale mam moc odpuszczania grzechów, nawet najcięższym grzesznikom -jest czymś niezwykłym. Myślę też w tym momencie o towarzyszeniu ludziom w ich ostatniej wędrówce, kiedy staję przy łożu umierającego, by udzielić sakramentu namaszczenia chorych. Niesienie pomocy duszom w ich wędrówce do nieba - czy nie jest czymś wielkim? A wszystko - w imię Chrystusa!

     Już sam fakt, że Pan Bóg w swym najgłębszym miłosierdziu raczył powołać właśnie mnie - niegodnego grzesznika, jakim jestem, do kapłaństwa, jest czymś zadziwiającym. Znam wielu ludzi, którzy są z całą pewnością ode mnie mądrzejsi, bardziej utalentowani i bardziej święci.... Ludzi, którzy byliby być może lepszymi kapłanami. Dlaczego ja, Panie? Dziękuję Ci, Jezu! Dziękuję Ci, Boża Matko za to, że poleciłaś mnie swojemu Boskiemu Synowi.

Jak ocalono mi życie

     To Pan Bóg wybiera do kapłaństwa, powołując księży spośród różnych rodzin. Powód, dla którego byłem wychowywany w domu dziecka był prosty: mój tata po prostu nie chciał mieć dzieci. Kiedy mama zaszła w ciążę i nosiła mnie pod sercem, tata zażądał, aby poddała się aborcji... Przerażona, za namową sąsiadki, pod pretekstem złego samopoczucia, próbowała odwlekać wizytę u lekarza - aborcjonisty. W końcu któregoś dnia tata siłą wyciągnął jaz domu i przywiózł do Nowego Jorku, gdzie wcześniej opłacił, nielegalny wówczas, tzw. zabieg. Jak na ironię, ów lekarz nazywał się doktor Sunshine (co polskim oznacza "pogodny"). Po przeprowadzonym badaniu poinformował on ojca, że mama jest już w czwartym miesiącu ciąży i cała procedura na tym etapie zagraża jej życiu. Tak więc - pozwolono mi żyć! Mama była bardzo szczęśliwa. Jednak wkrótce potem ojciec nas porzucił, a ja trafiłem do domu dziecka.

     Cierpiąc ogromną nędzę, mieszkaliśmy z mamą na ubogich peryferiach Nowego Jorku. W tej sytuacji znalezienie się w katolickim domu dziecka odczułem jako swego rodzaju błogosławieństwo. To właśnie tam nauczyłem się modlić, poznałem swoją wiarę i otrzymałem wiele duchowego wsparcia, przede wszystkim ze strony prowadzących dom dziecka naszych świętych sióstr, moich "zastępczych mam". Jednak, jako że było nas tam ponad 500 dzieci, nie brakowało i bolesnych doświadczeń. Pamiętam, nieraz szedłem spać "na głodniaka", bywały też chwile, kiedy zastanawiałem się, czy jestem komukolwiek na świecie potrzebny? Czy ktoś mnie kocha? Teraz myślę, że wszystkie te przeżycia były dobrym przygotowaniem do mojej późniejszej pracy, potrafię bowiem bardziej niż inni wczuć się w położenie dzieci z domów dziecka, rozumiem ich samotność i odrzucenie, zaś w swojej własnej parafii prowadzę od kilku lat kuchnię dla bezdomnych i ubogich, co jest dla mnie źródłem radości.

Dziękujmy za dar życia!

     Czy Pan Bóg nie jest wspaniały? To On pozwolił mi żyć, abym któregoś dnia został księdzem. Na przestrzeni wielu minionych lat dzięki Jego wielkiej łasce, mogę udzielać w konfesjonale rozgrzeszenia matkom, które popełniły wielki grzech zabicia własnego dziecka w aborcji. Czy nie jest czymś niezwykłym, że Pan Bóg używa właśnie mnie, który sam omal nie zginąłem w aborcji, lako narzędzia do udzielania przebaczenia oraz niesienia pomocy kobietom, które poświęciły życie własnych dzieci, jakiekolwiek były powody tych decyzji? Myślę, że jeśli obecnie brakuje w Stanach Zjednoczonych księży, a mówimy o kraju, w którym co roku zabija się legalnie, ponad dwa miliony poczętych dzieci - być może wielu przyszłych kapłanów nigdy się nie urodzi właśnie na skutek dostępności aborcji..?

     Dziękuję Panu Bogu za dar życia, za dar wiary, za dar, jakim jest kapłaństwo. Jestem Jemu wdzięczny za moją mamę, która pragnęła mnie od samego początku i kochała, także podczas tych lat kiedy nie byliśmy razem, bo spędzonych przeze mnie w domu dziecka.

     Jeśli dzięki mojemu świadectwu choć jedna kobieta, spodziewająca się maleństwa, odrzuci decyzję o poddaniu się aborcji uznam, że podzielenie się swoim doświadczeniem spełniło cel. Pragnę zakończyć modlitwą nieznanego autora:

 

Prosiłem Boga o siłę i moc, by dokonywać rzeczy wielkich

On uczynił mnie słabym, bym nauczył się pokory i posłuszeństwa

Prosiłem o zdrowie, bym mógł wykonać wielkie dzieła

On obdarzył mnie chorobą, abym czynił to, co jest cenniejsze

Prosiłem o bogactwo, abym był szczęśliwy

Otrzymałem ubóstwo, abym był mądry

Prosiłem o władzę, by ludzie mnie potrzebowali

Otrzymałem słabość, bym potrzebował innych

Prosiłem o wszystko, by cieszyć się życiem

Otrzymałem życie, by cieszyć się wszystkim

Nie otrzymałem niczego, o co prosiłem

Lecz On dał mi wszystko, czego potrzebowałem

Niejako wbrew mnie samemu

moje nie wypowiedziane modlitwy zostały wysłuchane

A dobry Pan Bóg uczynił mnie najbogatszym z ludzi.


 

o. Francis Butler jest proboszczem
Parafii Matki Bożej Miłosierdzia w USA.
tłum. Alicja Babkiewicz.

 

 

Zawróciłam z drogi do piekła

     Przypadkowo natknęłam się u znajomych na Wasze pismo i czytając wyznania innych ludzi, przeżyłam wstrząs. Nagle uświadomiłam sobie, że moje przeżycia sprzed lat powinny wreszcie ujrzeć światło dzienne - może będą dla kogoś ostrzeżeniem? Nie podpiszę się imieniem i nazwiskiem, wstyd jest zbyt wielki, ale pragnę podzielić się z Wami najboleśniejszą częścią mojego życia.

"Rodzimy czy usuwamy?"

     Jestem już starszą kobietą, przed emeryturą, z niemałym dorobkiem życiowym. Mam szczęśliwą rodzinę: męża, syna, wnuki, dobrą pracę, różne dobra majątkowe. Ale w głębi duszy stale towarzyszy mi wspomnienie tego, co się stało przed laty i dręczy, powracając ciągle na nowo. Moja pierwsza młodzieńcza miłość skończyła się wymuszoną zgodą na współżycie i niezaplanowaną ciążą. Oboje byliśmy na studiach, młodzi, zbuntowani. Co do swojego stanu upewniłam się dopiero w piątym miesiącu, więc za późno było na jakiekolwiek rozważania o aborcji. Poród i towarzyszące mu okoliczności, ludzie i przeżycia były tak straszne, że kiedy pół roku później zaszłam w ciążę po raz drugi, najbardziej ze wszystkiego bałam się powtórki tego, czego doświadczyłam w szpitalu.

     Do tego doszedł wpływ wielu osób, a każda wydawała się na pozór życzliwa i zatroskana. Koleżanki i kuzynki ubolewały nad brakiem mieszkania, pieniędzy i "przerwą w życiorysie". Pani doktor ginekolog mówiła o świadomym macierzyństwie, obciążeniu dla organizmu "ciążą po ciąży", straszono mnie zażywanymi wcześniej lekami i w końcu usłyszałam, także od drugiego ginekologa, do którego poszłam, słowa: "Rodzimy czy usuwamy"? Jakbym miała zdecydować, czy wolę lody śmietankowe czy czekoladowe. Jeszcze miałam wątpliwości, wtedy mówiono mi o "płodzie", "zbitce komórek", możliwości, że drugie dziecko tak szybko po pierwszym będzie uszkodzone... Nie rozumiałam, że to osz...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • katek.htw.pl