Świt Czarnego Słońca - Celia Friedman, Dziwaczne - wampiry, sci-fi itp - 123
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
C.S. Friedman
ŚWIT
CZARNEGO
SŁOŃCA
Przełożył:
Zbigniew W. Królicki
Tytuł oryginału:
Black Sun Rising
Copyright © 1991 by C. S. Friedman
By arrangement with DAW Books, Inc., New York
Copyright for the Polish translation
© 1999 by Wydawnictwo MAG
Redakcja:
Urszula Okrzeja
Korekta:
Urszula Okrzeja
Ilustracja na okładce:
© Michael Whelan /via Thomas Schlück GmbH
Redaktor serii:
Andrzej Miszkurka
Opracowanie graficzne:
Tomek Kreczmar
Skład własny
Druk i oprawa:
Drukarnia Delta - Wrocław
0-601 26 99 53
Wydanie I
ISBN 83-87968-65-X
Wydawca: Wydawnictwo MAG
ul. Cypryjska 54, 02-761 Warszawa
tel./fax (0-22) 642-45-45 lub (0-22) 642-82-85
e-mail: kurz@mag.com.pl
Tę książkę dedykuję kilku szczególnie drogim mi czytelnikom:
Rickowi Umbaughowi, dzięki któremu powstała;
Kellie Owens, Lindzie Gilbert, Lori Cook,
Davidowi McDonaldowi oraz
Joemu i Reginie Harleyom,
którzy umożliwili jej dokończenie;
Betsy Wollheim, której uwagi są,
jak zawsze, bezcenne.
Autorka pragnie także podziękować następującym osobom za ich rady, inspirację, jak również emocjonalne wsparcie podczas pisania niniejszej powieści: Jeanne Boyle, Adamowi Breslawowi, Christianowi Cameronowi, Tomowi Deitzowi, Nancy Friedman, Bobowi Greenowi, Johnowi Happowi, Delosowi Wheelerowi, Karen Martakos, Robinowi Mitchellowi, Steve'owi Rappaportowi, Yicki Sharp, Mike'owi Stevensowi, Sarah Strickland, Markowi Sunderlinowi i Glennowi Zienowiczowi.
PROLOG
Nie wiedziała, dlaczego się boi wrócić do domu.
Miała już zamek w zasięgu wzroku, więc jego bliskość powinna ją uspokoić. Kochała tę staroświecką budowlę, którą zaprojektował jej mąż, i wszystkich, którzy tu mieszkali. Siedziba neohrabiów Merenthy była wspaniałym, alabastrowym pomnikiem marzeń Odnowiciela: wszystkie elementy strzelistego gotyku, które gdzie indziej - na przykład w królewskim pałacu - sprawiały tak przytłaczające wrażenie, tutaj zostały połączone z nieomylnym wyczuciem piękna, będącym dominującą cechą charakteru jej męża. Powstała budowla będąca jednocześnie niebotyczną kaskadą kamiennych łuków i zwieńczeń oraz bardzo przytulnym, wygodnym domem.
Ściągnęła wodze, na moment powstrzymując niekonia i usiłując zgłębić przyczynę swego niepokoju. Jak zawsze, ten trud okazał się bezowocny. Żałowała, że w przeciwieństwie do męża, nie umie nazywać i analizować takich uczuć. On tylko spojrzałby na budynek i rzekł: „Tam, widzisz? Demoniaki wcześnie dziś wyleciały i wyczuwasz ich obecność”. Albo: „Wieczorem zmieniają się prądy, dlatego jesteś niespokojna”. A może podałby jakieś inne wyjaśnienie, również wynikające z jego szczególnego daru - potrafił ująć przyczynę niepokoju w krótkie, proste słowa, które wystarczyło zrozumieć i zapomnieć.
Popatrzyła na zachód słońca. Może to zapadający zmierzch był powodem jej zdenerwowania? Zniknęła prażąca biała tarcza, która zsyłała na ziemię rozsądek, a Rdzeń powędrował za nią do jej grobu na zachodzie. Pozostało tylko kilka gwiazd, a wkrótce i te połknie ciemność. Teraz nastanie czas rzeczy, które kryły się przed światłem dziennym, upiornych ludzkich lęków żyjących własnym życiem i przemierzających noc w poszukiwaniu żeru. Spojrzała w niebo i zadrżała. Zniknęły nawet księżyce Erny - dwa już zaszły, a jeden, ten najmniejszy, jeszcze nie wzeszedł. Wkrótce zapadnie najczarniejsza noc, jaką kiedykolwiek widział ten ziemiopodobny świat. Głęboka noc, jak mówił jej mąż. Bardzo rzadkie, niezwykłe zjawisko w świecie leżącym w pobliżu serca galaktyki.
Noc ciemnych mocy.
Łagodnie ponagliła konia, lekko dźgając go piętami w bok, i spróbowała skupić się na rozmyślaniach o rodzinie. Chciała opanować niepokój, który narastał w niej już od prawie godziny, odkąd opuściła domostwo Bellamych. Jej córeczka Alix, zaledwie pięcioletnia, już opanowała podstawy konnej jazdy i z zapałem jeździła na oklep na miniaturowych zamkowych niekoniach, ilekroć pozwalali jej na to rodzice. Dziewięcioletni Tory najwidoczniej odziedziczył po ojcu nienasyconą ciekawość, wiec w każdej chwili mógł się znaleźć w miejscu, w którym go być nie powinno, robiąc coś niezbyt dozwolonego. Eric, najstarszy z nich, dumny z doświadczenia, jakie zdobył w czasie jedenastu lat życia, wypróbowywał swoje umiejętności na zamkowej służbie. Tylko on przejmie je po ojcu, co bardzo mu się przyda, kiedy odziedziczy po nim ziemie i tytuł. Neohrabia samą siłą swojej osobowości odbierał chęć do walki wielu wrogom.
Wracając do jej męża, neohrabiego... Kochała go uczuciem czasem bliskim bólu i podziwiała nie mniej niż ludzie, którymi władał. Był idealistą, który porwał ją i zachwycił swymi marzeniami o Odnowie, a potem usadowił u swego boku, podczas gdy król i Kościół prześcigali się w obsypywaniu go zaszczytami. To ten młody geniusz zmienił wojny Gannonna w zwycięstwa, które pozwoliły zjednoczyć wszystkie krainy ludzi. Z miejscowych zwierząt wyhodował wierzchowce, które prawie niczym nie różniły się od ziemskich koni. Naginał ich ewolucję do swej woli z siłą i konsekwencją, o jakiej inni mogli tylko marzyć. Również jego niekoty uganiały się za miejscowymi gryzoniami z niemal kocim zapałem, ignorując mniej szkodliwe owady, będące ulubionym pożywieniem ich przodków. Obiecywał, że po następnych dwóch generacjach ich futro też będzie wyglądało lepiej, tak samo jak ich zachowanie na polowaniu.
Prawdę mówiąc, uważała, że jeśli do czegoś się zabrał, nie było rzeczy, której nie zdołałby dokonać... I może właśnie to ją przerażało.
Zamkowy dziedziniec był pusty, kiedy nań wjechała, i to było bardzo niepokojące. Zazwyczaj wracała do domu przed zachodem słońca, a dzieci zawsze ją wtedy witały. Wypadały z domu jak stadko podnieconych kociąt, zasypując ją tysiącem pytań i próśb. Słyszała „spójrz” i „widzisz”, zanim zdążyła zsiąść z konia. Dzisiaj ich nie było - niepokojąca zmiana - więc, rzucając wodze koniuszemu, z udawaną nonszalancją zapytała, gdzie są dzieci.
- Z ojcem, wasza wysokość. - Przytrzymał niekonia, gdy zsiadała. - Zdaje się, że w podziemiach.
Podziemia. Idąc przez wieczorne cienie do drzwi kasztelu, usiłowała nie okazać, jak bardzo zmroziło ją to słowo. Podziemia... Powtarzała sobie, że tam jest przecież biblioteka męża, kolekcja zabytkowych przedmiotów z Ziemi oraz pracownia, w której studiował swoje zbiory. Nic więcej. A jeśli dzieci są z nim... To dziwne, ale możliwe. W końcu kiedyś odziedziczą zamek i wszystko, co w nim jest. Czy nie powinny zapoznać się z pracą ojca?
Jednak, wchodząc w zimne mury kasztelu, była zmrożona do szpiku kości i tylko świadomość, że ten chłód płynie z jej ściśniętego strachem serca, sprawiła, że oddała płaszcz oraz opończę czekającej w środku służebnej.
- Jest dla pani wiadomość - powiedziała służąca. Wręczyła jej kopertę z grubego welinu, zaadresowaną równym, eleganckim pismem neohrabiego. - Jego wysokość kazał ją pani doręczyć, gdy tylko pani wróci.
Lekko drżącą ręką wzięła od służki kopertę i podziękowała. Nie będę czytać tutaj, postanowiła. W pobliżu był przedsionek, który wydal się jej bardziej odosobnionym miejscem. Dopiero kiedy weszła do środka i starannie zamknęła za sobą grube drzwi z różodębu, wyjęła list i przeczytała skreślone przez męża słowa.
„ Proszę, przyjdź do mnie - pisał - jak najszybciej. Do pracowni”. Nic więcej: tylko wytłoczony na górze herb, a pod spodem zakrętas inicjałów, lecz czytając ten list, wiedziała, że wiele kryje się za tymi słowami... a ona nie potrafi tego pojąć i musi zejść na dół, niczego nie rozumiejąc.
Zerknęła w ogromne kryształowe lustro, przytłaczająco wielkie w komnacie o niskim sklepieniu. Przez chwilę się zastanawiała, czy powinna się przebrać. Jej suknia, o kroju zgodnym ze stylem Odnowy, przez cały dzień zbierała kurz, więc kremowy materiał nabrał lekko rdzawej barwy i był powalany ciemnoczerwoną gliną, ale pobrudził się tylko brzeg sukni, ponieważ jej miękkie wełniane fałdy osłoniła gruba opończa. Almea wyjęła z włosów kilka wsuwek, pozwalając miedzianozłotym lokom opaść na ramiona i piersi. Mąż uwielbiał jej włosy i taki krój sukien; kochał ją, powiedziała sobie, i nigdy nie pozwoliłby, żeby stała się jej krzywda. W końcu poprzestała na przeczesaniu włosów i wilgotnym ręcznikiem wytarła kurz z czoła i twarzy. To wystarczy. Musi wystarczyć, skoro chciał, żeby przyszła do niego natychmiast.
Pełna złych przeczuć zeszła krętymi schodami do podziemi.
W bibliotece nie było nikogo i paliła się tylko jedna świeca. Zapalono ją już dawno temu, pomyślała, widząc ilość stopionego wosku; widocznie hrabia spędził tu większość dnia. Wszystkie cztery ściany były zajęte przez półki z księgami opisującymi historię ludzkości od czasów Pierwszej Ofiary do obecnych. Zapisane drobnymi literami przez osadników, wydrukowane gęstym tuszem w pierwszych drukarniach na Ernie albo mozolnie skopiowane ze świętych tekstów. Kształt liter i styl ilustracji świadczyły, że wywodziły się z prawie zapomnianych okresów dziejów ojczystej planety. Zauważyła skórzane oprawy jego własnego dwunastotomowego traktatu o sztuce wojennej i mniej znane poradniki z dziedziny magii. Tylko...
„Nie nazywaj tego magią” powiedziałby. „Nie jest nią. Fae jest dla tego świata czymś równie naturalnym, jak woda i powietrze na planecie naszych przodków, a dopiero gdy wyzbędziemy się wrodzonych uprzedzeń, nauczymy się ją rozumieć i kontrolować”.
A obok tych ksiąg kościelne rękopisy. Wszystko przez nich, pomyślała. To oni do tego doprowadzili, odrzucając go. Przeklęci hipokryci! Ich wiara opierała się w znacznym stopniu na jego filozofii, a siła jego uporządkowanego umysłu nadała kształt ich religijnym marzeniom, przekształcając Kościół dogmatów w coś, co mogło przetrwać - i przewodzić - wieki. Coś, co mogło w końcu ujarzmić fae i przynieść pokój planecie, która rzadko zaznawała czegoś lepszego niż chaos. Jednak jego i ich marzenia znacząco się różniły i ostatnio niewiele brakowało, a otwarcie zostałby wyklęty. Po tym, jak go wykorzystali, aby za nich walczył! - pomyślała gniewnie. Umocnił rolę Kościoła we wszystkich krainach ludzi i utrwalił ich władzę w królestwie ludzkiej wyobraźni... Zatrzęsła się ze złości. To oni go zmienili, powoli, lecz nieuchronnie, to oni zasiali w nim pierwsze ziarna ciemności, jednocześnie odziewając we władzę i zaszczyty. Rycerz Królestwa. Premier Porządku Złotego Plamienia. Prorok Prawa.
I wyklęty czarownik, myślała z goryczą. Skazany na ognie piekielne - prawie - ponieważ chce opanować te siłę, której przez wszystkie te lata nie mogliśmy pokonać. Siłę, która kosztowała nas nasze dziedzictwo, która zabiła naszych przodków... Czy to grzech, wy nadęci dranie? Taki grzech, że musicie wyprzeć się jednego z waszych proroków?
Nabrała tchu w piersi i próbowała ochłonąć. Teraz musi mieć siłę za nich oboje. Siłę, aby pomóc mu wyrwać się z kręgu piekielnych lęków, jeśli go opadną. Mógłby żyć długie lata, nawet narzekając na nową doktrynę Kościoła, ale za to w spokoju. Mógłby tak żyć, gdyby pewnej wiosennej nocy nie zawiodło go jego własne ciało, rozciągając się bezwładnie na ziemi, podczas gdy niewidzialne stalowe kleszcze wyciskały dech z jego płuc, a strudzone serce z trudem usiłowało przetrwać. Później, z wymuszonym spokojem powiedział: „Ono było przyczyną, to dziedziczna wada. Jeszcze nie umiem jej usunąć, wykorzystując moją Sztukę, ale znajdę sposób”. Jednak Almea wiedziała, że zło już się stało. W wieku dwudziestu dziewięciu lat ujrzał oblicze śmierci, a to zmieniło go na zawsze. Taki obiecujący młody człowiek, żyjący w cieniu własnej śmiertelności...
Drzwi otworzyły się, zanim ich dotknęła. Zobaczyła męża stojącego na tle rzucanego przez lampę blasku. Miał na sobie długą szatę z granatowego jedwabiu, z rozcięciami na bokach ukazującymi szare spodnie i buty z miękkiej skóry. Jego twarz jak zwykle była spokojna i piękna. Szlachetne, delikatne rysy u innego człowieka sugerowałyby zniewieściałość. Wiedziała, że to uroda jego matki, nadająca mężczyźnie niemal nieziemskie piękno, emanująca spokojem, który zaprzeczał wszelkim burzom uczuć, jakie mogły szaleć w jego duszy. Pocałował ją delikatnie, jak oddany mąż, ale wyczuła w nim jakiś chłód, a kiedy odsunął się na bok, żeby ją przepuścić, spojrzała mu w oczy i nagle dostrzegła w nich to, czego najbardziej się obawiała. Teraz nie można mu już było pomóc. Ujrzała coś, czego z pewnością bałaby się dotknąć, obwarowane zrodzonymi z lęku murami, na które nie wedrze się żadna kobieta.
- Dzieci - szepnęła. Mrok panujący w komnacie skłaniał do mówienia szeptem. - Gdzie są dzieci?
- Zaprowadzę cię tam - obiecał. W jego oczach zamigotało coś, co mogło być zarówno bólem, jak i miłością, lecz zaraz zniknęło, pozostawiając tylko chłód. Wziął stojącą na brzegu biurka lampę i skinął na żonę. - Chodź.
Poszła. Przez drzwi znajdujące się na końcu komnaty i wiodące do pracowni. Światło lampy wydobywało z mroku zabytkowe przedmioty z czasów Lądowania, migoczące jak gwiazdy uwięzione w szklanych gablotach. Kawałki nieznanych substancji, służących niegdyś do jakichś tajemniczych celów... Miękki srebrny krążek, który zgodnie z przekazami był książką, chociaż ten fakt oraz sposób jej czytania pozostawały zagadką, jakiej neohrabia jeszcze nie zdołał rozwiązać. Kawałki folii, największy ledwie szerokości jej dłoni, na których po...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]