Żeromski. [Ludzie bezdomni].,

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

NR ID   : b00216

Tytuł   : Ludzie bezdomni

Autor   : Stefan Żeromski

 

 

Tom pierwszy, rozdziały 1 - 3

 

Wenus z Milo

 

Tomasz Judym wracał przez Champs Elysées z Lasku Bulońskiego, dokąd jeździł ze

swej dzielnicy koleją obwodową. Szedł wolno, noga za nogą, wyczuwając coraz większy

wskutek upału ciężar własnej marynarki i kapelusza. Istny potop blasku słonecznego

zalewał przestwór. Nad odległym widokiem gmachów rzucających się w oczy od Łuku

Tryumfalnego wisiał różowy pyłek, który już począł wżerać się niby rdza nawę w

śliczne, jasnozielone liście wiosenne, nawet w kwiatuszki paulowni. Ze wszystkich,

zdawało się, stron płynął zapach akacji. Na żwirze, dokoła pniów, pod budynkami: w

rynsztokach leżały jej białe kwiatki z ośrodkiem czerwonawym, jakby skrwawionym od

ukłucia śmierci. Pył bezlitosny zasypywał je niepostrzeżenie.

Zbliżała się godzina spaceru wielkiego świata i pola drgać zaczynały od ruchu karet.

Na drewnianym bruku dudnił jednostajny łoskot jakby oddalona mowa wielkiej fabryki.

Przebiegały piękne, lśniące rumaki, migotała ich uprząż, pudła, sprychy lekkich

pojazdów - i mknęły, mknęły, mknęły bez ustanku wiosenne stroje kobiece o barwach

czystych, rozmaitych i sprawiających rozkoszne wrażenie jakby natury dziewiczej. Kiedy

niekiedy wynurzała się z powodzi osób jadących twarz subtelna, wydelikacona, tak nie

do uwierzenia piękna, że widok jej był pieszczotą dla wzroku i nerwów. Wyrywał z

piersi tęskne westchnienie jak za szczęściem - i ginął unosząc je w mgnieniu oka ze

sobą.

Judym znalazł pad osłoną kasztanów brzeg wolnej ławy i z wielką satysfakcją usiadł

tam w sąsiedztwie starej i wąsatej niańki dwojga dzieci. Zdjął kapelusz i wlepiwszy

wzrok w rzekę pojazdów, walącą środkiem ulicy, z wolna wystygał. Na chodnikach

przybywało coraz więcej osób ubranych wykwintnie - lśniących cylindrów, jasnych

paltotów i staników. W pewnej chwili stare babsko z chytrymi oczami wprowadziło między

strojny tłum młode koźlątko z sierścią jak śnieg bielutką Stado dzieci

postępowało za koziołkiem uwielbiając go gestami, oczyma i tysiącem okrzyków. Kiedy

indziej wielki obdartus czerwony na gębie przeleciał jak fiksat, wywrzaskując głosem

ochrypłym rezultat ostatniego biegu koni. I znowu spokojnie, równo, uroczo płynęła

rzeka ludzka na chodnikach, a środkiem rwał jej nurt bystry, uwieńczony pianą tkanin

przecudnych, lekkich, w oddali niebieskawo zielonych...

Każdy rozpuszczony liść rzucał na biały żwir z okrągłych kamyków wyraźne odbicie

swego kształtu. Cienie te posuwały się z wolna, jak mała wskazówka po białej tarczy

zegara. Na ławkach było już pełno, a tymczasem cień opuścił miejsce zajęte przez

Judyma i ustąpił je roztapiającej kaskadzie słońca. Naokół innego asilum nie było,

więc doktor rad nierad wstał i powlókł się dalej ku placowi Zgody. Z

niecierpliwością wyczekiwał, kiedy można będzie przemknąć się wskroś istnego

odmętu karet, powozów, dorożek, bicyklów i pieszych na zakręcie głównej fali

pędzącej od bulwarów w stronę Pól Elizejskich. Wreszcie stanął pod obeliskiem i

poszedł w głąb ogrodu de Tuileries. Tam było prawie pusto. Tylko nad nudnymi

sadzawkami bawiły się blade dzieci i w głównym szpalerze kilku mężczyzn rozebranych

do koszuli grało w tenisa. Minąwszy ogród Judym zwrócił się ku rzece z zamiarem

wędrowania w cieniu murów na placyk przed kościołem Saint-Germain-l'Auxerrois i

ogarnięcia bez troski miejsca na imperialu. W owej chwili stało w jego myśli puste

kawalerskie mieszkanie aż na Boulevard Voltaire, gdzie od roku nocował, i mierziło go

pustką swych ścian, banalnością sprzętów i nieprzezwyciężoną, cudzoziemską nudą

wiejącą z każdego kąta. Pracować mu się nie chciało, iść do kliniki - za nic na

świecie.

Znalazł się na Quai du Louvre i z uczuciem błogości w karku i plecach zatrzymał pod

cieniem pierwszego kasztana bulwaru. Ospałym wzrokiem mierzył brudną, prawie czarną

wodę Sekwany. Gdy tak sterczał na podobieństwo latarni, zapaliła się w nim myśl,

jakby z zewnątrz wniesiona do wnętrza głowy: "Dlaczegóż, u licha, nie miałbym

pójść do tego Luwru?..."

Skręcił na miejscu i wszedł na wielki dziedziniec. W cieniach przytulonych do grubego

muru, w które zanurzył się niby w głębie wody, dotarł do głównego wejścia i

znalazł się w chłodnych salach pierwszego piętra. Dokoła stały odwieczne posągi

bogów, jedne wielkości niezwykłej, inne naturalnej, a wszystkie prawie z nosami i

rękoma uszkodzonymi w sposób bezbożny. Judym nie zwracał uwagi na tych zdegradowanych

władców świata. Czasami zatrzymywał się przed którym, ale przeważnie wówczas, gdy

go uderzył jakiś zabawny despekt boskich kształtów. Nade wszystko interesowała go

sprawa odpoczynku w doskonałym chłodzie i z dala od wrzawy ulicy paryskiej. Szukał też

nie tyle arcydzieł, ile ławki, na której by mógł usiąść. Zdybał ją po długiej

wędrówce z sali do sali w narożnym zetknięciu się dwu długich galerii, przeznaczonym

na schronienie dla Wenus z wyspy Melos.

W zakątku tworzącym jakby niewielką izbę, oświetloną jednym oknem, stoi na

niewysokim piedestale tors białej Afrodyty. Sznur owinięty czerwonym pluszem nikomu do

niej przystępu nie daje. Judym, widział już był ten cenny posąg, ale nie zwracał

nań uwagi, jak na wszelkie w ogóle dzieła sztuki. Teraz zdobywszy w cieniu pod ścianą

wygodną ławeczkę jął dla zabicia czasu patrzeć w oblicze marmurowej piękności.

Głowa jej zwrócona była w jego stronę i martwe oczy zdawały się patrzeć. Schylone

czoło wynurzało się z mroku i, jakby dla obaczenia czegoś, brwi się zsunęły. Judym

przyglądał się jej nawzajem i wtedy dopiero ujrzał małą, niewidoczną fałdę

między brwiami, która sprawia, że ta głowa, że ta bryła kamienna w istocie - myśli.

Z przenikliwą siłą spogląda w mrok dokoła leżący i rozdziera go jasnymi oczyma.

Zatopiła je w skrytości życia i do czegoś w nim uśmiech swój obraca. Wytężywszy

rozum nieograniczony i czysty, posiadła wiadomość o wszystkim, zobaczyła wieczne dnie

i prace na ziemi, noce i łzy, które w ich mroku płyną. Jeszcze z białego czoła

bogini nie zdążyła odejść mądra o tym zaduma, a już wielka radość dziewicza

pachnie z jej ust rozmarzonych. W uśmiechu ich zamyka się wyraz uwielbienia. Dla

miłości szczęśliwej. Dla uczestnictwa wolnego ducha i wolnego ciała w życiu

bezgrzesznej przyrody. Dla ostrej potęgi zachwytu zmysłów, którego nie stępiły

jeszcze ani praca, ani zgryzota, siostry rodzone, siostry nieszczęsne. Uśmiech bogini

pozdrawia nadchodzącego z daleka. Oto zakochała się w pięknym śmiertelniku

Adonisie... Cudne marzenia pierwszej miłości rozkwitły w łonie jej jako kwiat

siedmioramienny amarylisa. Barki jej wąskie, wysmukłe, okrągłe dźwignęły się do

góry. Dziewicze łono drży od westchnienia... Długi szereg wieków, który odtrącił

jej ręce, który zrabował jej ciało od piersi i zorał prześliczne ramiona szczerbami,

nie zdołał go zniweczyć. Stała tak w półmroku "wynurzająca się",

Anadiomene, niebiańska, która roznieca miłość. Obnażone jej włosy związane były w

piękny węzeł, krobylos. Podłużna, smagła twarz tchnęła nieopisanym urokiem.

Gdy Judym wpatrywał się coraz uważniej w to czoło zamyślone, dopiero zrozumiał, że

ma przed sobą wizerunek bogini. Była to Afrodite, ona sama, która się była poczęła

z piany morskiej. I mimo woli przychodziła na myśl nieskromna legenda o przyczynie onej

piany wód za sprawą Uranosa. A przecież nie była to Pandemos, nie była nawet żona

Hefajstowa ani kochanka Anchizesa tylko jasny i dobry symbol życia, córka nieba i

dnia...

Judym zatonął w myślach i nie zwracał uwagi na osoby, które się obok niego

przesuwały. Było ich zresztą mało. Ocknął się dopiero wówczas, gdy usłyszał w

sąsiedniej sali kilka zdań wyrzeczonych po polsku. Zwrócił głowę z żywą

niechęcią w stronę tego dźwięku, pewny; że zbliża się ktoś "z kolonii"

ktoś, co siądzie przy nim i zabierze na własność minuty rozmyślania o pięknej

Wenus. Zdziwił się mile, zobaczywszy osoby "pozaparyskie". Było ich cztery.

Na przedzie szły dwie panienki - podlotki, z których starsza mogła mieć lat

siedemnaście, a druga była o jakie dwa lata młodsza. Za nimi ciężko toczyła się

dama niemałej wagi, wiekowa, z siwymi włosami i dużą a jeszcze piękną twarzą. Obok

tej matrony szła panna dwudziestokikuletnia, ciemna brunetka z niebieskimi oczami,

prześliczna i zgrabna. Wszystkie stanęły przed posągiem i w milczeniu go

rozpatrywały. Słychać było tylko ciężkie, przytłumione sapanie starej damy, szelest

jedwabiu odzywający się za każdym ruchem podlotków i chrzęst kart Bädeckera, które

przewracała starsza panna.

- Wszystko to pięknie, moje serce - rzekła matrona do ostatniej - ale ja muszę

usiąść. Ani kroku! Zresztą warto popatrzeć na tę imość. Tak... jest tu nawet

ławeczka.

Judym wstał ze swego miejsca i wolno odszedł kilka kroków na bok, jak gdyby dla

obejrzenia biustu z innej strony. Te panie spojrzały sobie w oczy z wyrazem pytania i

przyciszyły rozmowę. Tylko najstarsza z panien, zajęta Bädeckerem, nie widziała

Judyma Otyła babcia energicznie usiadła na ławce, wyciągnęła nogi ile się dało, i

na jakieś szepty młodych towarzyszek odpowiadała również szeptem właściwym starym

paniom, który ma tę własność, że w razie potrzeby może zastąpić telefonowanie na

pewną odległość:

- A, Polak nie Polak, Francuz nie Francuz, Hiszpan czy Turek, to mi jest wszystko jedno.

Niech mu Bóg da zdrowie za to, że stąd wylazł. Nogi mi odjęło z kretesem... A teraz

patrz jedna z drugą na tę, bo to przecie nie byle co. Już ją człowiek raz widział

dawnymi czasy. Jakoś mi się wtedy inna wydała...

- A bo to pewno inna... - rzekła młodsza z turystek.

- Nie myśl no o tym, czy inna, czy nie inna, tylko się przypatrz. Spytają później w

salonie o taką rzecz, a ty ni be, ni me...

Druga panienka bez zachęty obserwowała Wenus w sposób zadziwiający. Była to śniada

blondynka z twarzą o cerze mętnej, smagławej. Czoło miała dość wąskie, nosek

prosty, wargi cienkie i zawarte. Nie można było określić, czy jest ładna, czy

brzydka. Wywierała wrażenie śniącej czy rozmarzonej, bo powieki miała prawie

przymknięte.

Judyma zaciekawiła ta twarz, więc stanął i nie znacznie ją śledził. Patrzała na

marmurowe bóstwo od niechcenia, a jednak z takim wyrazem, jakby go się uczyła na

pamięć, jakby je spod oka wzrokiem chłonęła. Kiedy niekiedy wąskie i płaskie jej

nozdrza rozszerzały się lekko od szybkiego westchnienia. W pewnej chwili Judym

zauważył, że powieki spuszczone z nabożeństwem i dziewiczą skromnością

dźwignęły się ociężale i źrenice dotąd zakryte widzą nie tylko Wenus, ale i jego

samego. Zanim wszakże zdążył zobaczyć barwę tych oczu, już się skryły pod

rzęsami.

Tymczasem najstarsza z panien odczytała cały rozdział o historii posągu i zbliżyła

się do pluszowego sznura. Oparłszy na nim ręce zaczęła przyglądać się rzeźbie z

ciekawością, entuzjazmem i oddaniem się, właściwym tylko niewiastom. Można by

powiedzieć, że w owej chwili przystępowała do zobaczenia Wenus z Milo. Oczy jej nie

były w stanie nic prócz posągu zauważyć, pragnęły i usiłowały zliczyć wszystkie

piękności, wszystkie cechy dłuta Skopasa... o których mówił Bädecker, spamiętać

je i ułożyć w głowie systematycznie jak czystą bieliznę w kufrze podróżnym. Były

to oczy szczere aż do naiwności. Zarówno jak cała twarz odzwierciedlały subtelne

cienie myśli przechodzących, oddawały niby wierne echo każdy dźwięk duszy i wszystko

mówiły bez względu na to, czy kto widzi lub nie ich wyraz.

Judym po kilkuminutowej obserwacji tej twarzy nabrał przekonania, że gdyby piękna panna

pragnęła szczerze zataić otrzymane wrażenie, mowa oczu natychmiast je wyda. Stał w

cieniu i przyglądał się grze uczuć przesuwających się po jasnej twarzy. Oto mało

wiedząca ciekawość... Oto pierwszy promyczek wrażenia sunie się po brwiach, przyciska

rzęsy i zmierza ku wargom, ażeby je zgiąć do miłego uśmiechu. Te same uczucia,

które Judym przed chwilą miał w sobie, widział teraz na licach nieznajomej. Sprawiało

mu to szczerą przyjemność. Rad by był zapytał, czy się nie myli, i usłyszał z

pięknych ust wynurzenie wrażeń. Nigdy jeszcze w życiu nie doświadczał takiej chęci

rozmawiania o sztuce i słuchania z pilnością, co sądzi o ulatujących wrażeniach

drugi człowiek...

Tymczasem ów drugi człowiek, zajęty statuą, na śledztwo ani na badacza żadnej uwagi

nie zwracał.

- Pamiętam - rzekła dama w wieku - inną grupę z marmuru. Była to jakaś scena

mitologiczna. Geniusz czy amorek ze skrzydłami całuje śliczne dziewczątko. Jest to

może cokolwiek niewłaściwe dla was, moje sroki, ale tak piękne, tak urocze, tak agréable,

tak sensible.

Najstarsza z panien podniosła głowę i, wysłuchawszy całego zdania z uwagą, rzekła

przerzucając kartki:

- Coś tu zauważyłam... L'Amour et Psyché... Antoine Canova. Czy to nie to?

- A może i Psyche. Tylko że waham się, czy wam to pokazać - dodała ciszej.

- W Paryżu! Jesteśmy teraz w Paryżu! Musimy umoczyć wargi w pucharze rozpusty... -

szepnęła brunetka do starej damy w sekrecie przed młodszymi towarzyszkami.

- A co mię tam ty obchodzisz! Ty sobie oczy wypatruj na wszelkie Amory malowane i

rzeźbione, ale te oto...

- Babcia myśli, że my rozumiemy cokolwiek...- rzekła z przepyszną miną najmłodsza. -

Nie wiem tylko, po co tyle czasu tracić na oglądanie tych rozmaitych korytarzy z

obrazami, kiedy na ulicach jest tak bosko, taki Paryż!

- Ależ, Wando... - jęknęła brunetka

- No, pani to rozumie, a ja zupełnie nic! Co w tym jest ciekawego? Wszelkie te muzea i

zbiory zawsze mają w sobie coś z trupiarni, tylko że są jeszcze nudniejsze. Na

przykład... Cluny. Jakieś doły, pieczary, kawałki odrapanych murów, cegły, nogi,

ręce, gnaty...

- Cóż ty mówisz?

- No więc nie? Weźmy Carnavalet. Piszczele, paskudne, zakurzone truposze, stare rupiecie

spod kościołów. W dodatku trzeba koło tego chodzić z miną uroczystą, nadętą, obok

każdej rzeczy stać kwadrans, udając, że się patrzy. Albo i tutaj: obrazy, obrazy i

obrazy bez końca. No i te figury...

- Moje dziecko - wtrąciła babka - są to arcydzieła, że tak powiem.

- Wiem, wiem... arcydzieła. Ale przecież wszystkie obrazy są do siebie podobne jak dwie

krople wody: wylakierowane drzewa i gołe panny z takimi tutaj...

- Wando! - krzyknęły wszystkie trzy towarzyszki z przestrachem, oglądając się

dokoła.

Judym nie wiedział, co czynić ze swoją osobą. Rozumiał, że należałoby wyjść, aby

nie słuchać mowy osób, które nie wiedzą, że jest Polakiem, ale żal mu było. Czuł

w sobie nie tylko chęć, ale nawet odwagę wmieszania się do tej rozmowy. Stał

bezradnie, wytrzeszczonymi oczyma patrząc przed siebie.

- No to chodźmy do tego Amora z Psyche... - rzekła stara dama dźwigając się z

ławeczki. - Tylko gdzie to jest - wbij zęby w ścianę...

- Niech babcia nie zapomina, że dziś jeszcze raz miałyśmy być w tamtym prawdziwym

Luwrze.

- Cicho mi bądź! Czekajcie no... Gdzież jest ów Canova? Pamiętam, byliśmy tam z

Januarym... Szło się jakoś... Zaraz...

- Jeżeli panie pozwolą, to wskażę im najbliższą drogę do Amora... to jest...

Antoniego Canovy...- rzekł dr Tomasz zdejmując kapelusz i zbliżając się wśród

ukłonów.

Na dźwięk mowy polskiej w jego ustach wszystkie trzy dziewice odruchowo zbliżyły się

do starej damy, jakby się przed zbójcą chroniły pod jej skrzydła.

- Aa... - odezwała się babka wznosząc głowę i mierząc młodego człowieka okiem

dość niechętnym. - Dziękuję, bardzo dziękuję...

- Panie darują, że gdy się słyszy... W Paryżu tak rzeczywiście... bardzo, bardzo

rzadko plótł Judym tracąc pewność nóg i języka.

- Pan stale w Paryżu? - spytała ostro.

- Tak. Mieszkam tu od roku. Więcej niż od roku, bo jakieś piętnaście miesięcy...

Nazywam się... Judym. Jako lekarz studiuję tutaj pewne... To jest właściwie...

- Więc mówi pan, że jako lekarz?...

- Tak jest - mówił dr Tomasz, oburącz chwytając się wątka rozmowy, pomimo że

wyciągała na wierzch kwestie tyczące się jego osoby, których nie znosił. -

Skończyłem medycynę w Warszawie, a obecnie pracuję tutaj w klinikach, w dziedzinie

chirurgii:

- Miło mi poznać pana doktora... - cedziła dama dość ozięble. - My wojażujemy, jak

pan widzi, we czwórkę, z kąta w kąt. Niewadzka... To moje dwie wnuczki, sieroty,

Orszeńskie, a to ich i moja najmilsza przyjaciółka, panna Joanna Podborska.

Judym kłaniał się jeszcze z wrodzonym plątaniem się nóg, gdy pani Niewadzka rzekła

z akcentem żywego interesu w tonie mowy:

- Znałam, tak nie mylę się, kogoś tego nazwiska, pana Judyma czy pannę Judymównę,

na Wołyniu bodaj... zdaje się, że to tak, na Wołyniu... A pan z jakich okolic?

Dr Tomasz rad by był udawać, że nie słyszy tego pytania. Gdy jednak pani Niewadzka

zwróciła ku niemu wejrzenie, mówił:

- Ja pochodzę z Warszawy, z samej Warszawy. I z bardzo byle jakich Judymów...

- Dlaczegóż to?

- Ojciec mój był szewcem, a w dodatku lichym szewcem na Ciepłej ulicy. Na Ciepłej

ulicy... - powtórzył z kłującą satysfakcją. Uniknął wreszcie chwiejnego gruntu i

grzecznych delikatności, w czym nie był mocny i czego się w przesadny sposób obawiał.

Panie umilkły i posuwały się z wolna, równolegle, szeleszcząc sukniami.

- Bardzo się cieszę, bardzo... - mówiła spokojnie pani Niewadzka - że miałam

sposobność zawarcia tak miłej znajomości. Więc pan zbadał tutaj wszelkie dzieła

sztuki? Zapewne, mieszkając stale, w Paryżu...

Jesteśmy bardzo obowiązane...

- Amor i Psyche będzie chyba w innym gmachu - rzekła panna Podborska.

- Tak, w innym... Wyjdziemy na dziedziniec.

Gdy tam stanęli, pani Niewadzka zwróciła się do Judyma i z imitacją uprzejmości

rzekła:

- Tak ostro pan wymienił zatrudnienie swego ojca, że czuję się prawdziwie upokorzoną.

Zechce mi pan wierzyć, że nie znałam intencji pytaniem o jakieś tam koligacje sprawić

mu przykrości. Po prostu nałóg starej baby, która długo żyła i dużo ludzi na

świecie widziała. Miło jest, to prawda, zetknąć się z człowiekiem, którego osoba

mówi o dawnych rzeczach, ludziach, stosunkach, ale o ileż przyjemniej, o ileż...

przyjemniej...

- Ojciec pana, ten szewc, robił damskie obuwie czy męskie kamasze? - zapytała

przymrużając oczy młodsza z panien Orszeńskich.

- Trzewiki, głównie trzewiki, w dość odległych jedna od drugiej chwilach

przytomności, najczęściej bowiem robił po pijanemu awantury, gdzie się dało.

- No, to już zupełnie w głowie mi się nie mieści, jakim cudem pan został lekarzem, i

do tego - w Paryżu!

Panna Podborska cisnęła na mówiącą spojrzenie pełne rozpaczliwego wstydu.

- W tym, co nam pan o sobie wyznał - rzekła stara jejmość - widzę dużo, dużo

odwagi. Doprawdy, że po raz pierwszy zdarzyło mi się słyszeć taką mowę. Proszę

pana doktora, jestem stara i różnych ludzi widziałam. Ile razy zdarzyło mi się

obcować z... indywiduami nie należącymi do towarzystwa, z osobami... jednym słowem, z

ludźmi pochodzącymi ze stanów zwanych - słusznie czy niesłusznie, w to nie wchodzę -

gminem, to zawsze ci panowie usiłowali starannie ominąć kwestię swego rodowodu.

Znałam co prawda i takich - mówiła jakby z pewnym zadumaniem - którzy w jakimś

okresie życia, zwykle w młodości, przyznawali się z emfazą do swego stanu kmiecego

czy tam do czegoś, a później nie tylko że ta ich demokratycznie-chełpliwa

prawdomówność szła sobie na bory, na lasy, ale prócz tego miejsce jej zajmowały

jakieś herby przylepione do drzwiczek karety, jeśli ją fortuna postawiła przede

drzwiami mieszkania.

Judym uśmiechnął się szyderczo, kilka kroków szedł w milczeniu, a później

zwrócił się do panny Podborskiej z pytaniem:

- Jakież wrażenie zrobiła na pani Wenus z Milo?

- Wenus... - rzekła brunetka, jakby ją bo pytanie zbudziło ze snu przykrego. Twarz jej

oblał rumieniec, wnet znikł i skupił się w prześlicznych ustach, które nieznacznie

drgały.

- Ma caluteńkie plecy poszarpane, jakby ją kto przez cztery dni z rzędu prał

ekonomskim batem... rzekła kategorycznie panna Wanda.

- Prześliczna... - półgłosem wymówiła panna Natalia, zwracając w stronę Judyma swe

matowe oczy. Drugi raz doktor miał możność spojrzeć w te oczy i znowu krótko

gościło we wszystkich władzach jego duszy nieuchwytne zatrwożenie. We wzroku tej

dziewczyny było coś, jakby zimny, niepołyskujący blask księżyca, kiedy nad senną

ziemią tarcza jego we mgłach się kryje.

Panna Podborska ożywiła się i zaraz twarz jej ukazała wewnętrzne wzruszenie.

- Jakaż ona piękna! jakaż prawdziwa! Gdybym w Paryżu mieszkała, przychodziłabym do

niej... no, milion nie milion, ale co tydzień, żeby się napatrzeć. Grecy w ogóle

stworzyli świat bogów tak cudowny... Goethe...

Usłyszawszy wyraz "Goethe" Judym doznał niesmaku, czytał bowiem z tego poety

coś, a nadto niegdyś. Los zdarzył, że stara dama zatrzymała się w przedsionku

prowadzącym do sali "Amora i Psyche" i niemym makiem w dużych bladych oczach

pytała Judyma o drogę. Kiedy się znaleziono w obliczu wygłaskanej grupy, owego

malowidła w białym marmurze, wszyscy umilkli. Judym ze smutkiem myślał, że

właściwie rola jego już się skończyła. Czuł, że wyrwawszy się z wiadomością o

papie z Ciepłej nie może towarzyszyć tym paniom i szukać ich znajomości. Znowu w

umyśle jego przesunął się pokój "na Wolterze" i stara, wstrętna żona

concierge'a ze swymi wiekuistymi pytaniami bez sensu. W chwili kiedy najbardziej nie

wiedział, co czynić, i nie był pewny, w jaki sposób wypada się rozstać, pani

Niewadzka jakby zgadując, o czym myśli, rzekła:

- Wybieramy się do Wersalu. Chciałybyśmy zobaczyć okolice, być po drodze w Sévres, w

Saint-Clolzd... Te wartogłowy pędziłyby z miejsca na miejsce dzień i noc, a ja

formalnie upadam. Czy jeździłeś pan do Wersalu? Jak wygodniej? Koleją? Piszą tu o

jakimś tramwaju pneumatycznym. Czy to co lepszego niż pociąg?

- W Wersalu byłem dwa razy tym właśnie tramwajem, który wydał mi się bardzo dogodny.

Idzie wprawdzie wolno, pewnie dwa razy wolniej niż wagon kolejowy, ale za to daje

możność obserwowania okolicy i Sekwany.

- A więc jedziemy tramwajem! - zawyrokowała panna Wanda.

- O którejże godzinie wychodzi stąd ten czupirak?

- Nie pamiętam, proszę pani, ale to tak łatwo się dowiedzieć. Stacja główna mieści

się tuż obok Luwru. Jeżeli panie pozwolą...

- O! czyliż śmiałybyśmy pana trudzić...

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • katek.htw.pl