§ George Elizabeth - Thomas Lynley 01 - Wielkie wybawienie, Kuciapka123
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
George Elizabeth
Thomas Lynley 01
Wielkie wybawienie
Grubą, brzydka Robertę Teys, wystrojoną w najlepszą sukienkę,
znaleziono w owczarni na farmie. Siedziała obok pozbawionych
głowy zwłok ojca. „To ja zrobiłam. I nie żałuję” – oświadczyła
dziewczyna, odmawiając wszelkich wyjaśnień. Miejscowy proboszcz,
przekonany o niewinności Roberty, zawiadamia Scotland Yard. Do
akcji wkracza inspektor Lynley, by wraz z sierżantem Barbarą
Havers wyjaśnić zagadkę okrutnego morderstwa. Odkrywają
mroczny labirynt skrywanych skandali i zbrodni, które burzą
pozornie sielski obraz spokojnej angielskiej wioski...
1
Była to gafa z rodzaju niewybaczalnych. Kichnął głośno, potężnie, prosto w twarz
kobiety. Powstrzymywał kichnięcie przez trzy kwadranse, zmagając się z nim
dzielnie, jakby miał do czynienia z przednią strażą Henryka Tudora podczas bitwy
pod Bosworth. Ale w końcu uległ. I natychmiast, pogarszając jeszcze swoją sy-
tuację, zaczął pociągać nosem.
Kobieta nie spuszczała z niego wzroku. Należała do tego rodzaju osób, w których
obecności zawsze czuł się nieswojo. Mierzyła nie mniej niż metr osiemdziesiąt,
ubrana zaś była z cudowną nonszalancją, typową dla przedstawicielek brytyjskich
wyższych sfer. Spoglądała na niego świdrującymi niebieskimi oczami, które z
pewnością już czterdzieści lat temu niejedną pokojówkę doprowadziły do łez.
Musiała mieć dobrze po sześćdziesiątce, może nawet była bliżej osiemdziesiątki,
trudno powiedzieć. Siedziała wyprostowana, jakby połknęła kij, z rękami
splecionymi na kolanach niczym pensjonarka, choć poza ta była pewnie okropnie
niewygodna.
I nie odrywała od niego oczu. Najpierw wpatrywała się w jego koloratkę, a potem -
w zakatarzony nos.
„Wybacz, kochanie. Po tysiąckroć przepraszam. Nie pozwólmy, by takie drobne
faux pas
jak kichnięcie zniszczyło naszą przyjaźń". Potrafił być niezwykle
elokwentny podczas tych prowadzonych w duchu dialogów. Dopiero gdy zaczynał
mówić na głos, język mu się plątał i brakowało słów.
Znów pociągnął nosem. Ponownie zmierzyła go wzrokiem. Czemu, na Boga,
podróżuje drugą klasą? Majestatycznie wkroczyła do jego przedziału na stacji w
Doncaster, niczym dumna Salome, tylko spowita chyba w więcej niż siedem
welonów, i przez całą podróż albo popijała obrzydliwą, letnią kawę, serwowaną w
pociągach, albo
spoglądała na niego z dezaprobatą wiernej córy Kościoła anglikańskiego.
I wtedy kichnął. Nienaganne zachowanie od Doncaster do Londynu może jakoś
usprawiedliwiłoby w jej oczach jego rzymskokatolickie wyznanie. Ale to kichnięcie
pogrążyło go na zawsze.
- Ja... och... to jest... najmocniej przepraszam... - Wszystko na nic. Chusteczkę miał
głęboko w kieszeni. Żeby po nią sięgnąć, musiałby zrezygnować z kurczowego
ściskania zniszczonej aktówki, którą trzymał na kolanach, a to było nie do
pomyślenia. Będzie go musiała zrozumieć. „Madam, tu nie chodzi o naruszenie
zasad dobrego wychowania. Tu chodzi o MORDERSTWO". Na myśl o tym głośno
pociągnął nosem, czując się w pełni usprawiedliwiony.
Słysząc to, kobieta jeszcze bardziej się wyprężyła, całą swą osobą starając się
wyrazić dezaprobatę. Jej spojrzenie mówiło wszystko. Zdradzało każdą myśl, mógł
z jej oczu czytać jak z książki: „Nędzny człowieczek. Żałosny. Ma bez wątpienia
siedemdziesiąt pięć lat i dokładnie na tyle wygląda. Jest właśnie taki, jak typowy
katolicki ksiądz - na policzkach ślady trzech zacięć żyletką podczas golenia; w
kąciku ust przylepiony okruszek porannej grzanki; wyświechtany czarny garnitur z
cerami na łokciach i mankietach; zakurzony, zmięty kapelusz. I ta okropna teczka na
kolanach!" Od samego Doncaster zachowuje się tak, jakby wsiadła do pociągu z
zamiarem wyrwania mu jej i wyskoczenia przez okno. Dobry Boże!
Kobieta westchnęła i odwróciła wzrok, jakby szukała wybawienia. Ale daremnie.
Ciekło mu z nosa przez całą drogę. W końcu pociąg zaczął zwalniać, co oznaczało,
że wreszcie dotarli do celu podróży.
Wstała i po raz ostatni obrzuciła Harta pogardliwym spojrzeniem.
- Wiem teraz, co wy, katolicy, rozumiecie przez czyściec - wysyczała i skierowała
się do wyjścia.
- O mój Boże - wymamrotał wielebny ksiądz Hart. - O mój Boże, chyba naprawdę...
- Ale już zniknęła. Pociąg znieruchomiał pod wysokim sklepieniem londyńskiego
dworca. Nadszedł czas, by Hart zrobił to, po co przyjechał do tego miasta.
Rozejrzał się, żeby się upewnić, czy niczego nie zapomniał, co było absolutnie
pozbawione sensu, ponieważ nie wziął z sobą z Yorkshire nic poza aktówką, której
ani na sekundę nie wypuścił z rąk. Wyjrzał przez okno na rozległy dworzec King's
Cross.
Spodziewał się raczej ujrzeć stację w rodzaju Victorii - a przynajmniej Victorii, jaką
pamiętał z lat swej młodości - o starych cegla-
nych murach, wzbudzających zaufanie, z kramami i wędrownymi grajkami (ci
ostatni zawsze stali krok przed policjantami). Ale dworzec King's Cross wyglądał
zupełnie inaczej - długie perony wykładane kafelkami, kuszące reklamy zawieszone
w górze, gazeciarze, kioski z papierosami, stoiska z hamburgerami. I ludzie - było
ich znacznie więcej, niż się spodziewał - stojący w kolejkach po bilety, przełykający
w pośpiechu kanapki, biegnący do pociągu, sprzeczający się, śmiejący i całujący na
pożegnanie. Ludzie różnych ras, o rozmaitym kolorze skóry. Wszystko było takie
inne. Bał się, czy wytrzyma ten hałas i zamieszanie.
- Wysiada ksiądz czy zamierza zostać tu na noc?
Hart drgnął i spojrzał na rumianą twarz konduktora, który rano, kiedy pociąg
opuszczał stację w Yorku, pomógł mu znaleźć miejsce. Była to sympatyczna twarz
mieszkańca North Country, na której odcisnęły swój ślad wiatry z wrzosowisk, a
setki popękanych żyłek tworzyły gęstą siateczkę.
Oczy mężczyzna miał szaroniebieskie, bystre i spostrzegawcze. Patrzył nimi
przyjaźnie, lecz pytająco na księdza i trzymaną przez niego aktówkę. Hart zacisnął
palce na uchwycie i tak napiął wszystkie mięśnie, aż go złapał bolesny skurcz w
lewej łydce. Jęknął z bólu.
- Może nie powinien ksiądz podróżować samotnie - powiedział konduktor wyraźnie
zaniepokojony. - Na pewno nie potrzebuje ksiądz pomocy?
Pewnie, że potrzebował. Ale nikt mu nie mógł pomóc. Nawet on sam.
- Nie, nie. Już wysiadam. Był pan bardzo uprzejmy. Chodzi mi o to miejsce...
Podczas całego tego zamieszania na samym początku podróży.
Konduktor lekceważąco machnął ręką.
- Nie ma o czym mówić. Mnóstwo ludzi nie wie, że na bilecie jest wypisany numer
miejsca. Wszystko w porządku?
- Chyba tak... - Ksiądz Hart nabrał głęboko powietrza.
Korytarzem do wyjścia, znaleźć metro, powiedział sobie w duchu. Nie powinno to
być takie trudne. Szurając nogami, skierował się do drzwi. Teczka, którą ściskał
oburącz przed sobą, przy każdym kroku obijała mu się o brzuch.
- Otworzę księdzu - usłyszał za sobą głos konduktora. Odsunął się, by go przepuścić
w wąskim przejściu. Drugimi drzwiami już wsiadało dwóch gburowatych
sprzątaczy z workami na śmieci,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]