§ Wilk Mariusz - Dziennik Północny 01 - Dom nad Oniego, Kuciapka123
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
DOM NAD ONIEGO
MARIUSZ WILK
DZIENNIK PÓŁNOCNY
DOM
NAD ONIEGO
NOIR SUR BLANC
Fotografia na pierwszej stronie okładki: Natalia Kuzmina
Fotografia na czwartej stronie okładki: Aleksiej Boczarow
Opracowanie redakcyjne: Roman Wlodek
Konsultacja redakcyjna: Natalia Lasoń
Korekta: Lucyna Dyczkowska
© Les Editions Noir sur Blanc / Mariusz Wilk, 2006
ISBN 83-7392-147-8
Natalii
Czasza
Pochylam się nad Oniego
jak cyzelator nad srebrną czaszą
i czernię je pieczołowicie.
Każdą gałązkę topoli za oknem
chciałbym wyżłobić i niellem wypełnić
i każdy głaz na brzegu wydrążyć
i każdą trzcinę drasnąć rysą
i wody letnią gładź wypolerować
by śladem nura ją zamącić
i kożuch śryżu rozkołysać na jesiennej fali
niczym cielsko szarego suma
i woalem dżdżu na horyzoncie wyspy pozaciągac
i białą ciszę wielkiej plamy obrysować
(nie mówiąc, o czym ona milczy...)
i smugi żywej wody pośród lodu sączyć tak
by światłem mżyły
i grę wiosennej chełbi w drobnych rytach wyciąć
i łodzie rybackie na tej chełbi wyrżnąć.
A na koniec własny cień rzucić w prawym dolnym rogu.
Dom nad Oniego
2003-2005
Jak woda, świat przez ciebie przepływa i na jakiś czas użycza ci swoich kolorów. Potem się cofa i znów cię zostawia samego z tą pustką, którą nosisz w sobie.
Nicolas Bouvier
Konda, 1 września 2003
Po długim okresie milczenia mam wrażenie, jakbym wychynął z głębiny Oniego, pozostawiając w jego zielonkawej po-mroce bezmowne widziadła.
Henryk Elzenberg, jeden z autorów, do których często powracam, zapisał w swoim dzienniku pod datą 5 kwietnia 1936 roku, że rzeczywistość przeżywana w odosobnieniu i nieod-zwierciedlona w czyjejś (zewnętrznej w stosunku do mnie...) świadomości — nie istnieje.
Zali więc pisanie byłoby jednym ze sposobów utrwalenia własnej rzeczywistości?
2 września
Na początek parę słów objaśnienia długiej nieobecności mojego dziennika w „Rzeczpospolitej".
Otóż wiosną ubiegłego roku — ledwie lody jęły tajać — zmieniłem miejsce zamieszkania w Rosji. Po dziesięciu latach życia pod kręgiem polarnym przeniosłem się z Wysp So-łowieckich na Morzu Białym do wsi Konda Biereżnaja nad Jeziorem Onieżskim i osiadłem w starym drewnianym domu, o którym już kiedyś w „Rzepie" pisałem.
Złożyły się na to trzy przyczyny:
po pierwsze — ostatnimi czasy Sołowki stały się zgiełkliwe (turyści, biznes, polityka), a ja kocham ciszę, o której ojciec
13
Ludwik (Thomas Merton) mawiał, że jeśli nie nauczymy się jej słuchać, to nie będziemy mogli powiedzieć niczego, co jest warte powiedzenia;
po wtóre —jako temat Sołowki wyczerpałem, jako miejsce do życia Wyspy wyczerpały się same;
po trzecie zaś — polubiłem Karelię, jej oczy koloru Oniego i głębię w nich ukrytą, i w którymś momencie do mnie doszło, że w dwóch miejscach być nie sposób, w dwóch miejscach można jeno bywać.
Zatem osiadłem w Zaonieżu.
Odtąd w moim życiu sporo się zmieniło:
— widok z okna (teraz co rano zaglądam w Oniego) i wonie z dworu (zapach glonów zastąpiła dzika mięta);
— ryba na stole (zamiast dorsza czy śledzia — łosoś, palia, krasny pstrąg) i goście za stołem (częściej są to tubylcy, rzadziej turyści z Polski);
— stosunek do narzędzi pracy (dobry topór cenię wyżej niż laptopa) i do samej pracy, bo praca — według Aleksandra Błoka — wszędzie jest jednaka, czy to piec budujesz, czy wiersz układasz.
Nie mam tu telewizora!
Nie słucham radia!
Nie czytuję gazet!
Do snu kołysze mnie już nie oddech Oceanu Lodowatego, ale szept topoli i pluskanie Oniego. Drugiego, co do wielkości, jeziora w Europie.
I tak dalej...
Słowem — inaczej tu żyję. Oraz wolniej — nieco.
Bo w obraz za oknem wchodzić należy powoli, aby pojąć grę światła w wodzie w zależności od pory roku, zachmurzenia nieba, czasu dnia. I zapachów z dworu warto się uczyć niespiesznie, by nie bajać o marihuanie tam, gdzie rosną zwyczajne konopie.
Ludzi także pierwej wypada poznać, żeby zrozumieć nie tylko to, o czym mówią, gdy wypiją, lecz także to, o czym milczą, gdy są trzeźwi. A dopiero potem o tym wszystkim można pisać.
Stąd ta przerwa w dzienniku.
14
11 września
Samodyscyplina jest jednym z elementów prawdziwej wolności człowieka.
Thomas Merton
On rana dmie szałonnik (wiatr południowo-zachodni). Oniego staje dęba raz po raz i bieży ku mnie białymi grzywami fal. Lodowata woda zatyka dech... Ciało, mdłe jeszcze od snu i ciepłej pościeli, szybko kostnieje i nawet ostry kraul nie pomaga. Przy wyjściu z wody fala zbija z nóg. Zaiste morze.
Potem długo rozcieram szorstkim ręcznikiem brzuch, uda, plecy i ramiona, by na powrót sprowadzić się do własnego ciała, parę głębszych oddechów, witam słońce i siadam do pisania.
„Ten, kto chce pisać — uczył Zai Yun, słynny kaligraf chiński epoki Chan, autor pierwszego w Podniebiosach traktatu o sztuce pisania — niechaj usiądzie prosto, myśli uspokoi i puści je wolno, nie formułując słów, nie zakłócając oddechu, niechaj osadzi ducha swego głęboko w sobie i wtedy, niewątpliwie, pismo wyjdzie mu znakomite".
Jednakże główną przyczyną mojej długiej nieobecności na famach „Rzeczpospolitej" był brak prądu.
Tak, tak! — we wsi Konda Biereżnaja, gdy się do niej sprowadziłem, nie było elektryczności. A ja bez komputera — ni be, ni me. Odwykłem, niestety, od ręcznego pisania. Należało zatem prąd do Kondy najsamprzód doprowadzić.
To znaczy: postawić sześć słupów wysokiego napięcia od głównej linii do podstacji transformatorowej we wsi i dwa słupy od podstacji do domu, zamontować i uziemić samą podstację, przeciągnąć parę wiorst kabla, rozprowadzić przewody po domu i całość oficjalnie zatwierdzić.
— Ba, łatwo powiedzieć...
Każdy bowiem, kto choć trochę zna ruską głubinkę1, domyśli się, ile z tym było mitręgi w urzędach, bieganiny od jednego
1 Głubinka — odległe rejony, rosyjska prowincja.
15
naczelnika do drugiego — jak od Annasza do Kajfasza — według reguły: im niższy szczebel i dalej od centrum, tym większy lęk przed podjęciem decyzji. Ileż należało przedłożyć próśb do rozpatrzenia, zaświadczeń do podpisu, zezwoleń do ostemplowania. Ile trzeba było dawać w łapę.
Każdy też, kto choć raz miał do czynienia z ruskim mużykiem2, przedstawi sobie, ile z majstrami przyszło się użerać, bo jak nie zapoj (długotrwałe pijaństwo), to sianokosy, by robotę, której się podjęli — zakończyli. Ileż straciliśmy czasu na oczekiwanie, pieniędzy na zaliczki, cierpliwości na niesłow-ność. Ileż wódy trzeba było nalać, wyciągając mużyków z po-chmiela3.
Ale nikt, kto nie żył czas jakiś na wsi w Rosji, nie może mieć pojęcia, jak wygląda obecnie wspólnota wiejska — a raczej to, co się z niej wyrodziło po wielu latach komunistycznych eksperymentów. Niegdyś pospołu mogli cerkiew w trzy dni postawić albo sąsiadowi pogorzelcowi dom odbudować, dzisiaj społem jedynie wypić potrafią, a i to potem się pobiją... Myśl, żeby razem prąd do wsi doprowadzić, nawet pijanemu nie przyszła-by do głowy.
W tym miejscu pozwolę sobie na dygresję. Michaił Priszwin, jeden z mych ulubionych autorów piszących o Karelii, twierdził, że zamiast tracić czas na tak zwane podróżowanie w pełnym tego słowa znaczeniu, to jest na „przemieszczanie się po bezkresnych przestrzeniach", lepiej osiąść w jakimś charakterystycznym zakątku i, z bliska mu się przyjrzawszy, wyrobić sobie zdanie o całym kraju głębsze, aniżeli może dać nam jakakolwiek podróż.
Ja zaś, nauczony doświadczeniem, znajduję, że jeszcze lepiej w tym charakterystycznym zakątku przedsięwziąć coś, co wciągnęłoby miejscowych w dzieło, na przykład: kupić dom i rozpocząć jego remont, spróbować wiejski chram odrestaurować albo prąd do wsi doprowadzić. Bo co innego żyć wśród tuziemców na prawach obcego — wilka samotnika, zbieracza
2 mużyk — chłop, częściej, zwłaszcza na prowincji, swój chłop.
3 Pochmiel — tęgie picie. Wolę to niż niemieckiego „kaca", który powstał ze słowa katzenjammer i czasami bywa przekładany na „kocio-kwik". Czemu obrażać koty?
16
bylin4 czy „dacznika" — z dala od ich problemów i trosk, a co innego wtargnąć w ichnie interesy, zderzyć je ze sobą i poruszyć do żywego. Tak właśnie — na sobie! — najlepiej się poznaje zarówno ludzi, jak i kraj, w którym oni żyją.
Wracając do Kondy Biereżnej, powiem, że awantura z prądem więcej mi powiedziała o bycie i obyczajach Zaonieżan ni-źli dziesiątki wcześniej przeczytanych książek i setki opowieści znajomych, którzy przyjeżdżają tutaj na lato zbierać jagody i byliny. Nauczyłem się — na przykład — nie słuchać ni rad, ni złorzeczeń sąsiadów, lecz patrzyć im na ręce, nie dawać mużykom zaliczek, dopóki nie zakończą roboty, i nie czekać do wiosny, aż leśnicy wyjdą z zimowego zapoju, tylko samemu walić sosnę na słupy elektryczne, póki soki nie zaczęły w drzewach krążyć. Sporo też do mnie doszło z rozważań Błoka o ruskim mużyku, ale o tym kiedy indziej napiszę.
I tak, po wielu miesiącach, prąd do Kondy Biereżnej doprowadziliśmy. Tym samym dokończyliśmy tu dzieło Lenina. Ale komunizmu od tego więcej nie stało. W międzyczasie bowiem władza sowiecka się stąd zmyła.
14 września
Latem gościł u nas Wienia Ślepków, naczelny redaktor gazety „Pietrozawodsk". Przyjechał, aby zrobić ze mną wywiad, a przy okazji odpocząć od miejskiej „sujety" — tak się wyraził — to znaczy: próżnej bieganiny.
— A jak będzie „sujeta" po polsku? — zapytał.
— Marność — odpowiedziałem i zacytowałem Eklezjaste-sa w polskim przekładzie Jakuba Wujka.
— Po słowiańsku brzmi to krócej — zauważył Wienia.
— I mocniej — dorzuciłem.
Wątek języka przewijał się później w naszej rozmowie przez cały wieczór i pół następnego dnia, aż w końcu wyskoczył
4 Bylina — podstawowy gatunek rosyjskiej poezji ludowej, pieśni o charakterze epickim opiewające czyny bohaterów; powstały między XI a XVI wiekiem, zapisywane od wieku XVII.
17
na pierwszej stronie „Pietrozawodska" w postaci zabawnego lapsusu. Ale o tym za chwilę.
Głównym motywem wywiadu była Rosja w oczach cudzoziemca, który w niej żyje — nieprzerwanie — od trzynastu lat. Czy Rosja to Europa, czy jednak coś innego?
— Jeśli Francuz lub Niemiec znajdzie się w Azji i ujrzy ludzi o żółtych twarzach, riksze na ulicach i pałeczki w knajpie, to od razu rozumie, że ma do czynienia z inną cywilizacją, a tym samym z inną skalą wartości, z innym podejściem do świata. Tenże Francuz lub Niemiec, znalazłszy się w Moskwie, widzi mercedesy i audi na ulicy, irlandzkie puby, włoskie piz-zerie i białych ludzi (przeliczających wszystko na Jewro"), więc zdaje mu się, że jest u siebie. Po czym zaczyna narzekać, że demokracją tu się steruje i prawa kobiet łamie, klnie ruch na drogach, że jeżdżą bez kultury, uskarża się na chamską obsługę w sklepach i psioczy, że szaletów nie ma.
— Chcesz powiedzieć, że...
— ...że gdyby Rosjanie mieli zieloną albo fioletową skórę, nikt nie czepiałby się ich o brak demokracji w europejskim tego słowa znaczeniu czy o nadmiar alkoholu we krwi, nikogo nie raziłby u nich niedostatek europejskich manier, to na przykład, że zdejmują buty w gościach, czy też infantylny stosunek do kobiet. Zielony jegomość i Europa, sam pomyśl.
— No, a jak ty, Europejczyk, było nie było, a więc biały człowiek, czułbyś się wśród tych zielonych ludzi?
— Widzisz, Wienia, zbyt długo mieszkam w Rosji, aby was mierzyć europejską miarką. Dlatego wszystko mi jedno, czy jesteś zielony jak sałata, czy czerwony jak barszcz. Kolor twojej skóry nie odgrywa dla mnie dzisiaj żadnej roli. Ale wtedy, trzynaście lat temu, kiedy po raz pierwszy wysiadłem z pociągu na Dworcu Białoruskim w Moskwie, gdybym wtedy ujrzał na ulicy zielonych ludzi, hm... Pewnie nieco mniej bym rezonował, szybciej odrzucił uprzedzenia i prędzej czy później sam pozieleniał, trochę.
______ ¦?
— Bo wielu z nas, cudzoziemców, po dłuższym okresie życia w Rosji zaczyna się czuć w Europie jak w szafie: ciasnota na półkach, jakieś szuflady, szufladki i wszędzie pachnie naftaliną. Tu zaś powała wysoko, sąsiedzi daleko.
18
— Taaak — westchnął Wienia, wyjrzawszy przez okno — przestworu ci tu pozazdrościć... Tutaj w rzeczy samej można się zagłębić i nikt ci w tym nie przeszkodzi. Ani znajomi nie oderwą od pracy, ani telewizja nie popsuje nastroju, ni kino, ni knajpa nie kusi.
— Teraz tu ludno... Konda Biereżnaja latem ożywa, naród z miasta przyjeżdża i w ogrodzie całymi dniami się garbi. Lub nad wodą z wędką sterczy. Albo chodzi po lesie, grzyby i jagody zbierając. Za to zimą pustosz. Jeno wilki wyją.
— Co cię pociągnęło w takie odludzie?
— To odludzie nie zawsze było takie odludne. Nie zapominaj, że Zaonieże, dzięki szungitowym glebom zwanym północnym czarnoziemem, należało do najbogatszych i najgęściej zaludnionych rejonów rosyjskiej Północy. Wspomnij choćby słynne jarmarki w Szuńdze, na które przyjeżdżali kupcy z całej Rosji, i nie tylko. Jak ten Żyd z Warszawy, który przyjechał po zamówione 20 tysięcy sroczych skór, bo damy polskie nosiły wtedy srocze piórka w kapeluszach. Albo spójrz na zdjęcia w niedawno wydanym albumie Zaonieże na starych fotografiach, na te bogate domy, na tych dostatnich ludzi, zauważ, z jaką dumą się nosili. A samo Kiży! Przecież te zabytki nie mają sobie równych na świecie. Nie przypadkiem profesor Orfiński, wybitny znawca Karelii, nazwał Zaonieże fenomenem wiejskiej kultury. To jedna z przyczyn, dla których osiadłem nad Oniego.
— Mnie jednak dziwi, że szukasz prawdy o Rosji na jej obrzeżach. Tam, gdzie rosyjska kultura stykała się i podlegała wpływom innych kultur? Najpierw odsiedziałeś dziesięć lat na Wyspach Sołowieckich, czyli jak u nas mawiają: u czorta na rogach, gdzie szamańskie kamienie Saamów sąsiadują z głazami prawosławnych murów, oplecionych na dodatek drutem kolczastym. Teraz się zapchałeś w wymierające Zaonieże, gdzie uczeni do dziś wyszukują to wepskie wpływy, to karelskie, to ruskie. Być może na jakimś zadupiu centralnej Rosji, gdzieś nad Wołgą lub Oką, znalazłbyś więcej materiału, więcej ruskiego folkloru i czysto ruskich typów.
— Tutaj, nad Jeziorem Onieżskim, doszło do całego szeregu najróżniejszych styków, nie tylko zresztą kulturowych. Ich wyliczankę można zacząć, wedle reguł chronologii, od styku
19
formacji geologicznych, czyli tak zwanej tarczy bałtyckiej z tak zwaną rosyjską płytą (granica między nimi właśnie tutaj przebiega!), a zakończyć na bulwersującym nas wszystkich ostatnio styku dwóch grup interesów, to znaczy tych, którzy chcą tutaj dobywać uran, i tych, którzy twierdzą, że to śmierć dla całego regionu tej części Europy. Co zaś do styków kulturowych, to jestem przeciwnego zdania, uważam bowiem, że styki kultur są bardziej płodne, a zarazem bardziej zachowawcze dla każdej ze stron, aniżeli jedna „monokultura" dla każdej z nich z osobna.
— Daj konkretny przykład.
— Proszę bardzo: ruska bylina. Wszak Zaonieże weszło do światowej folklorystyki pod nazwą Islandii ruskiego eposu. Ileż było ochów i achów, gdy zesłany do Pietrozawodska za wolnomyślność student filologii Paweł Rybników (notabene późniejszy wicegubernator Kalisza!), opublikował w 1861 roku pierwszy tom zebranych tu bylin. Z początku w ogóle nie chcieli mu wierzyć, że w ołonieckiej guberni, pod samym nosem stolicy, jakieś staroruskie eposy się zachowały. Co innego na Syberii, mówili, z dala od cywilizacji, tam, być może, rzeczywiście coś z ruskiej stariny (dawności) się ostało, ale tutaj, nie, to niemożliwe i... oskarżali Rybnikowa o mistyfikację. Później, gdy się przekonali, na rękach go nosili i orderami odznaczali. A sam Paweł Rybników przetrwanie bylin w Za-onieżu tłumaczył właśnie owym stykiem, czyli „ukrainą między Karelami i Czudami", mówiąc jego językiem, na której znaleźli się Ruscy, „bo to ich zmusiło do podtrzymywania swojej narodowej pamięci bylinami o sławnej kijowskiej i nowogrodzkiej przeszłości i tym samym do zachowania narodowej samoistności". Z drugiej zaś strony zachodził analogiczny proces, to znaczy Karelowie również, dla zachowania swej narodowej tożsamości od ruskich wpływów, śpiewali runy, ocalając narodową pamięć. Tak więc, dzięki temu spotkaniu kultur nad Jeziorem Onieżskim, doszły do nas dwa wspaniałe zabytki światowej literatury: zbiór staroruskich bylin i karelo-fiń-ski epos Kalewala.
— Okay, przekonałeś mnie. Wróćmy zatem do fenomenu wiejskiej kultury Zaonieża. Po pierwsze, czy naprawdę uważasz, że coś z niego przetrwało oprócz starych fotografii i za-
20
bytków Kiży? A po drugie, jesteś jedynym cudzoziemcem, którego znam, żyjącym w rosyjskiej wsi. Dlaczego wieś?
— Ty to nazywasz wsią? Ejże...
— A ty jakbyś to nazwał?
— Nie wiem, Wienia, jak nazwać to, co się ostało po Kon-dzie Biereżnej, ale na pewno nie jest to wieś... Przynajmniej w tym znaczeniu, w jakim była ona wsią dawniej. Zresztą, na mapach Kondy Biereżnej albo w ogóle nie ma, albo jest oznaczona jako „nieżyłaja", to znaczy wymarła. Innymi słowy, to raczej jakieś wieświdmo... Złudawieś... Wieśdziadło...
— Tym bardziej nie rozumiem, dlaczego tu osiadłeś?
— Bo uważam, że zagłada wsi była najważniejszym wydarzeniem XX wieku w Rosji. Nie wojny, nie rewolucje, ani nawet „budowa socjalizmu", ale to właśnie zagłada wsi radykalnie zmieniła oblicze Rosji. Ażeby więc dobrze się przyjrzeć temu nowemu rosyjskiemu obliczu, pomyślałem sobie, nie wystarczy pooglądać lica nowych Ruskich, lśniące w pubach na Twerskiej, w kuluarach Białego Domu czy na ekranie telewizora, lecz należy także zajrzeć w twarze tym, którzy przetrwali na miejscu zagłady. Spojrzeć w ich pijane, oszalałe oczy.
— I długo tak zamierzasz spoglądać?
— Może jeszcze rok, może półtora... Znalazłem tu bowiem masę tematów, które zamierzam przerobić własnymi rękami jak glinę dla mojej ruskiej pieczki.
— To metafora?
— Bynajmniej, to doświadczenie... Kiedy się sprowadziłem do tego domu, piece tutaj były rozbite, sklepienia w nich zawalone. Do zimy należało je wyremontować. Zacząłem od poszukiwań zduna. Pierwszy przyszedł, popatrzył i rzecze, że od nowa należy je stawiać, wyliczył parę tysięcy cegieł, które mam znaleźć, i więcej się nie pojawił. Dobrze, że go nie posłuchałem, bo co bym zrobił z taką kupą cegieł? Drugi cały się utytłał, włażąc do pieca, pomedytował, pokręcił nosem, pobrał zaliczkę na piasek i znikł. Trzeci zjawił się znienacka, jakby spadł nam z nieba na traktorze, przywiózł piasek, wziął pieniądze za ten piasek i zleciał z traktora po pijaku, łamiąc sobie szyję... Więcej zdunów nie szukałem, sam zabrałem się za piec. Sąsiad pokazał mi, w jakich proporcjach glinę z piachem mieszać i ile sadzy do
21
ciasta dodać. Dzięki temu wiem dzisiaj o budowie ruskiej piecz-ki więcej niż niejeden nowy Ruski.
— Nie mówiąc o Polakach. Powiedz szczerze, czy rodacy cię jeszcze rozumieją?
— Zapytaj rodaków... Co jakiś czas dochodzą mnie odgłosy, prawie zawsze są to utyskiwania na rusycyzmy. Zrazu się tłumaczyłem, wyjaśniałem, potem dałem spokój, wychodząc z założenia, że kto to przeżył, będzie wiedział, o czym mówię, kto zaś tego nie doświadczył, no cóż... Mój kumpel Helmut P., wieloletni korespondent jednej z niemieckich gazet w Moskwie, powiedział kiedyś, że aby pisać z sensem o Rosji, trzeba tu pożyć co najmniej dziesięć lat. Tylko że wtedy już nie za bardzo chce się pisać.
I tutaj Wieniamin mnie zadziwił. Okazało się bowiem, że przygotowując się do tej rozmowy, przeczytał nie tylko wszystkie moje teksty tłumaczone na rosyjski, lecz odnalazł także stary Prolog, który pisałem od razu po rosyjsku na prośbę ojca Josifa, przeora sołowieckiego monasteru.
— A nie myślałeś, by przejść na ruski? Jak wasz Conrad na angielski?
— Póki co, nie. Aczkolwiek coraz częściej mam wrażenie, że jestem rosyjskim pisarzem piszącym po polsku.
Z ostatnią frazą wyszedł ów zabawny lapsus, o którym wspomniałem na wstępie rozmowy. Otóż Wienia oddał gotowy tekst wywiadu do składania, a sam pojechał na wczasy do Ga-gry nad Morze Czarne. Wywiad ukazał się z moim zdjęciem, podpisanym: „Polski pisarz piszący po rusku". I w rzeczy samej nie wiadomo, kto zacz?
79 września
Babie lato w Zaonieżu —jak u Nikołaja Klujewa — złotem tka wrześniowe dni. Skraj boru zdaje się kruchtą, w której sosny, rozmodlone, sączą żywiczne aromaty. Nocami nad naszą czasownią Mars czerwono się jarzy.
W lesie grzybów istne zatrzęsienie — prawdziwki, koźlarze, opieńki, mleczaje, czarne i białe chruszcze... — najstarsi Za-
22
onieżanie nie pamiętają takiego urodzaju. Zbieramy grzyby całymi łodziami, tak, tak — bo grzyby szczególnie obficie wysypują się na wyspach, a i zwozić je na łodziach lżej, niż w rękach dźwigać. Potem Natalia czyści je, sortuje, suszy, gotuje, marynuje, kisi, soli, dusi. Cały dom przesiąkł zapachem grzybów i zalewy octowej do marynaty. Na śniadanie zupa grzybowa z prawdziwków, na obiad kartofle i koźlarze czerwone w śmietanie, a na kolację opieńki z rusztu.
Starzyła wspominają, że Mars tak się jarzył na wojnę.
21 września
Prowadzenie dziennika to nie tylko forma kontemplacji czasu — która zdaniem Simone Weil Jest kluczem do ludzkiego życia" — lecz także jego buchalteria. Tutaj bowiem, w monotonii nieba, wódy i ziemi, łatwo stracić rachubę dni.
Ot, sąsiad Piętro. Zachodzi z rana, opuchły od gorzały, i pyta, jaki dzisiaj dzień tygodnia — sobota czy niedziela? — bo jak w środę pochowali starego Zacharczenkę, to tak zapili, że w czasie się pogubili — do imentu.
A dzisiaj już wtorek.
22 września
Obecnie, kiedy w Rondzie Biereżnej mamy oświetlenie elektryczne, pora by pomyśleć o dostawie światła duchowego do naszego wieświdma.
Nie opodal mojego domu, na wzgórzu, stoi drewniana cza-sownia Świętego Samsona z połowy XIX wieku. Jej śliczna, wysmukła sylweta w kadrze okna, z pomarańczową banią księżyca nad dzwonnicą, nakłoniła mnie niegdyś, odbijając się w szklanicy z bragą5, do kupienia tego domu.
5 Braga — słaby napój alkoholowy domowego wyrobu ze sfermentowanych jagód, soku brzozowego lub zbóż.
23
Nawiasem mówiąc, nie używam polskiej „kaplicy" dla przekładu rosyjskiej „czasowni" — jak sugeruje Wielki słownik polsko-wsyjski — bo za tymi słowami stoją obiekty sakralne różnych wyznań i o różnym przeznaczeniu.
Historia budowy tej czasowni, krążąca wśród autochtonów, ma wszelkie cechy romantycznej legendy.
Otóż Konda Biereżnaja —jak mówią — nie raz w przeszłości płonęła do cna! Dlatego przy domach sadzi się brzozy, które osłaniają od wiatru, niosącego ogień. Po jednym z takich pożarów w odbudowie Kondy Biereżnej pomagali sąsiedzi, mużyki z Wigowa leżącego po drugiej stronie Wielkiej Zatoki. Był między nimi syn bogatego kupca Karelskiego. Chłopak zakochał się w młodej kondobiereżance, dziewczyna odwzajemniła uczucie i... stary Karelski musiał wyłożyć kasę na budowę czasowni, aby młodzi mieli gdzie się pobrać i — tym samym — zatuszować grzech.
Co w tej historii jest prawdą, a co wymysłem, dziś już nie wiadomo, bo historia ma to do siebie, że przechodząc z ust do ust, zamienia się w fabułę. Jedno jest pewne: czasownia w Kondzie przypominała wigowską, póki wigowskiej na Kiży nie przenieśli. Jakby była jej młodszą siostrą.
Powiadają też, że zachowała się do naszych dni w niezłym stanie dzięki fantazji jednego z przewodniczących sowchozu „Postęp", który pod wpływem mętnego — jak samogon z fuzlem — impulsu wydzielił pieniądze na jej remont. Było to w latach siedemdziesiątych minionego stulecia, sowchoz „Postęp" przeżywał wtedy okres świetności, wiara zaś prawosławna — okres zaniku. Mimo więc, że odnowiono czasownię Świętego Samsona niechlujnie, gubiąc podczas remontu dachu „beczułkę" z cebulastą kopułką (znakowy detal dla raskolni-ków6...), sam fakt restauracji sakralnego zabytku na rachunek sowchozu śmiało można zaliczyć do kategorii cudów.
— A co się stało z ikonostasem czasowni? — zagadnąłem kiedyś miejscowego rybaka Saszę Tichonowa.
— Tratwy z ikon robiliśmy — odpowiedział ze śmiechem — jak to pacany, dla zabawy.
6 Raskolnicy — staroobrzędowcy, starowiercy.
24
Pod tym względem czasowni w Wigowie bardziej się poszczęściło, bo nie tylko część ikon z niej ocalała (weszły do kolekcji muzeum na Kiży), lecz także ja sam krzyż z niej odnalazłem — dacie wiarę? — na strychu wigowskiego domu.
Było to ubiegłą zimą, bodajże w lutym, a może już w marcu? Szukałem wtedy „wiediornego" samowara (to znaczy samowara o pojemności jednego wiadra) i ktoś mi poradził, abym odwiedził starego kłusownika Wasyla Kuzniecowa, który samopas zimuje w Wigowie. Kuzniecow zrazu „zagiął" cenę (może mój akcent go ośmielił, a może ploty o moim bogactwie), lecz kiedy chciałem zrezygnować, dorzucił wilczy potrzask gratis i rzekł, że ma jeszcze krzyż.
Krzyż leżał na strychu, pośród rupieci, zawinięty w brudne szmaty. Wynieśliśmy go na światło dzienne...
— Mój Boże!
Chrystus na nim był naturalnej wielkości, miejscami tylko farba się obłupała i podkład z wapna biało połyskiwał.
— Od dawna leży u ciebie?
— Musiałbyś mać zapytać, ale ona nie żyje.
Ktoś, kto zobaczyłby mnie, jak idę z powrotem do domu, pewnie by się zdziwił: facet na nartach z ogromnym krzyżem na ramieniu, samowar pod pachą i wilczy potrzask u pasa. Sam czułem się nieswojo, widząc swój cień przed sobą.
To właśnie wtedy, w drodze powrotnej z Wigowa — cztery wiorsty z hakiem po lodzie — przyszła mi myśl do głowy, aby ten krzyż, który z trudem dźwigałem, ustawić w naszej czasowni i przywrócić Kondzie jej święto. Słowem: cel życia.
Albowiem dawniej każda czasownia w Zaonieżu raz w roku miała swe święto, a niemal każda wieś w Zaonieżu — swoją czasownię. Wiejska mądrość głosiła: „Cały rok żyjemy dla święta". I rzeczywiście, każda wieś żyła tu myślą o obchodach swojego święta przez okrągły rok. Ba! — pamięć o tych obchodach przetrwała wśród starych Zaonieżan dłużej niźli same święta, zlikwidowane przez władzę sowiecką w okresie jej walk z Panem Bogiem. Jak tylko zamieszkałem w Kondzie, jeden ze starożyłow (rdzennych mieszkańców), Konstantin Fio-dorycz, opowiedział mi o święcie Sdwiżenija, które jakoby tu dawniej obchodzili 27 września.
— Święto Sdwiżenija, pierwsze słyszę.
25
— Niemało czego tu jeszcze po raz pierwszy usłyszysz — odburknął Fiodorycz, nieco skonfundowany.
Pomyślałem wtedy, że kondobiereżanie po prostu przekręcili nazwę, bo na 27 września przypada prawosławne święto Wozdwiżenija Kriesta, czyli Podwyższenia Krzyża Świętego. Widocznie — mędrkowałem —jako dzieci słyszeli od starszych i zapamiętali samo „dwiżenije" (ruch), lecz pomylili przedrostki i zamiast „wozdwignut"', to znaczy „wznieść", symbol wiary chrześcijańskiej w górę, oni go „sdwinuli", to znaczy „przesunęli". Na strych, cha, cha.
Koncept byłby niezły, gdyby... Gdyby nie Sława Agapitow, zaonieżski poeta, malarz, a zarazem jeden z lepszych onoma-stów Zaonieża. Niedawno go spotykam i zapraszam na Wozdwi-żenije do Kondy, a on mnie poprawia, że po zaonieżsku mówi się: Sdwiżenije. Zatem Fiodorycz był praw, jęknąłem w duchu, choć nie potrafił tego wytłumaczyć, a ze mnie lingwista jak z koziej dupy trąba. Ot, i koncept wyszedł.
Tak więc, wracając do Kondy Biereżnej — owe cztery wiorsty z hakiem po lodzie (i z krzyżem na ramieniu) — postanowiłem święto naszej czasowni odrodzić. Bo dlaczego by nie? Należało tylko pogadać z ojcem Nikołąjem z Kiży, aby przyjechał do nas 27 września i ponownie ją poświęcił. Po tym, jak ją bolszewicy zbezcześcili.
O batiuszce Ozolinie warto zapewne książkę napisać. Póki co spróbuję chociaż w paru ustępach jego portret naszkicować. Uprzedzam, że o ludziach, z którymi się przyjaźnię, pisze mi się z trudem, bo w słowach nie sposób przekazać tego, co zachodzi między nami w milczeniu.
Poznaliśmy się 24 czerwca (według starego stylu) na polnej tropie do kiżskiego chramu. Zobaczyłem go z daleka: z przodu ikona świętych Piotra i Pawła, za nimi szara rozwiana riasa7 i czarna kamilawka8. Nieco dalej parę młodziutkich
posłusznie9. Z bliska ujął mnie swoimi oczami oraz słuszną tuszą.
Była pełnia turystycznego sezonu. Właśnie mijała nas grupa z Francji. Ich przewodniczka, wskazując na ojca Nikołaja, rzuciła do pozostałych:
— N'est-il pas beau celui-la?
— Merci! — błysnął zębami w uśmiechu. Dziewuszka spłonęła raka. Skąd mogła wiedzieć, że kiżski
popina urodził się w Paryżu i perfekt zna francuski.
Nasze pierwsze spotkanie — siedzieliśmy na schodkach cerkwi Przemienienia Pańskiego — było krótkie jak ruski toast: „Za długą drogę!". Potem nastąpiły kolejne...
Podczas tych spotkań mimochodem poznawałem szczegóły z jego życia, bez ładu i składu, jakbym książkę (tę, którą warto zapewne napisać) czytał na wyrywki.
Dla przykładu: siedzimy u niego w jadalni przy kominku, czekając na banię10. Ojciec Nikołąj lubi się wyparzyć...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]