§ Zettler Steve -Ronin, ebooki nieposegregowane
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Steve Zettler
Ronin
TÅ‚um. Iwona Zych
Rozdział 1
Po odejściu, a raczej zniknięciu Sama Ronina, Hunter Black przejął po
nim schedę. Co do tego panowała zgoda - w Firmie był bezsprzecznie na-
jlepszy. Hunter Black zajął miejsce Sama Ronina i szło mu dobrze.
Hunter był pupilkiem Sama. Ronin wyszkolił go w sztuce, jak być ni-
ewidzialnym i jak zadać cichą śmierć, zapoznał z niemal każdym rodzajem
broni od UZI po AK 47, struny fortepianowe i miecze samurajskie. Dzięki
nauczycielowi, Hunter potrafił przyrządzić tłumik z kory dębowej i jesien-
nych liści w taki sposób, żeby pociągnięcie spustu nie wywoływało małe-
go pożaru. Przeszedł przez wszystkie kursy walk wschodnich, jakie Firma
oferowała, zawsze pod okiem Sama, który obserwował uważnie, komento-
wał, w razie czego pokazał, stając z nim do sparingu jak starszy brat.
Uczył go przy tym trików, o których chłopcy z Firmy nie mieli nawet
pojęcia. Szli na piwo i papierosa - wtedy palenie było jeszcze dozwolone -
a Sam tłumaczył:
- Widzisz, Hunter, to jest tak… Jesteś gdzieś, Bóg jeden wie, gdzie, we
Wschodnim Bloku albo w Ameryce Środkowej, czy południowo-wschod-
niej Azji, choćby w pieprzonym Los Angeles. Sukinsyny nigdy nie grają
według zasad, ani moich, ani twoich. Busido to dla nich chińszczyzna. Nie
znają pojęcia honoru. Są uzbrojeni po zęby i niebezpieczni. Masz być od
nich lepiej uzbrojony i o wiele bardziej niebezpieczny. Kiedy wejdziesz do
akcji jako moja obstawa, chcę mieć pewność, że trafisz drania kulką mi-
ędzy oczy, zanim zdąży mrugnąć. Przy okazji nie pobrudzisz mu koszuli!
Hunter uśmiechnął się do swych myśli. Brakowało mu Sama. Przez te
wszystkie lata wspólnie przeprowadzili więcej operacji niż ktokolwiek
inny w Firmie. Najpierw była Kambodża, potem Algieria. W Angoli Firma
zostawiła ich na lodzie, ale poradzili sobie sami z całym oddziałem połud-
niowoafrykańskich najemników, jakby mieli do czynienia z naiwnymi har-
cerzykami. Wykiwali ich, odebrali im broń i przewieźli cały ten interes
rozklekotanym samolotem transportowym do Pretorii. Pili piwo na Pen-
nsylvania Avenue, zanim Firma zdążyła powiadomić rodziny o ich
przedwczesnym zejściu.
Minęło już wiele lat od tamtych czasów.
Hunter stał na Rue Tardif, pod szumiącym starym platanem, wsłuchany
w gruchanie gołębi.
Wcisnął ręce do kieszeni. Złote smugi reflektorów podświetlały stare
mury jednej z najpiękniejszych budowli jedenastowiecznej Europy - ka-
tedry w Bayeux. "Oaza spokoju" - pomyślał, próbując jednocześnie wyob-
razić sobie wielowiekowe krwawe zmagania, które dotknęły ten niewielki
skrawek Normandii. Zaczęło się od rzymskich zdobywców, ich miejsce
zajęli najeźdźcy ze Skandynawii, z czasem pokonani przez Ryszarda Pi-
erwszego, który uległ wreszcie Wilhelmowi Zdobywcy. W 1106 roku,
wraz z Henrykiem Pierwszym, nastał okres paruset lat pokoju, przerwany
wojnÄ… stuletniÄ… i konfliktami religijnymi XVI wieku. W najnowszych dzie-
jach, najazd hitlerowców zakończył się lądowaniem aliantów na poblis-
kich plażach. "Krew - pomyślał Hunter - wsiąkła głęboko w ziemię tego
miasteczka." Każdej wiosny pięknie kwitły wyrosłe na niej jabłonie, obsy-
pane krwistoczerwonym kwieciem.
Stojąc na Rue Tardif, Hunter znów pomyślał o Roninie. Ostatni raz wid-
ział go pięć lat temu.
Firma twierdziła, że Sam przeszedł na emeryturę, ale Hunter wiedział
swoje. Jak ktoś był tak dobry operacyjnie, jak Sam, nie szedł, ot, tak, na
emeryturę. Mógł łudzić się nadzieją, że zostawi wszystko, ukryje się pod
nowym nazwiskiem i kupi mały domek gdzieś nad Pacyfikiem, gdzie będ-
zie prowadzał pieska na spacer i grał w tenisa. Zwykle nie trwało to długo,
przeważnie nim minął rok, delikwent dostawał zawału. Hunter nie miał
złudzeń - sam przyczynił się do trzech takich zawałów.
Firma nie lubi nieskończonych spraw.
Hunter zastanawiał się, czy Sam jeszcze żyje. To znaczy, czy udało mu
się uniknąć zawału.
Mając romantyczne usposobienie, Hunter chciał wierzyć, że Sam unik-
nÄ…Å‚ i tego.
Ale jak długo?
Gdy tak stał na Rue Tardif i podziwiał cienie kładące się na starej ka-
tedrze, rozmyślając, jak Sam oszukał system, w tej właśnie chwili został
namierzony… W Firmie był z pewnością najlepszym agentem operac-
yjnym, ale był ktoś lepszy od niego. Człowiek ten nie miał nazwiska,
zresztą imię też było przypuszczalnie nieprawdziwe. Nazywano go Alex.
Alex wysiadł właśnie z autobusu. Towarzyszyło mu sześciu ludzi, dwaj
z nich byli jego obstawÄ….
Udawali Francuzów, którzy szli do katedry na wieczorny koncert muzy-
ki kameralnej, zawzięcie dyskutując między sobą po francusku o Bachu,
Mahlerze i innych klasycznych kompozytorach.
Kierowali się spacerkiem w kierunku masywnych drewnianych wrót ka-
tedry, nie spuszczając z oka agenta. Hunter nie zwrócił na nich uwagi.
Czekała go banalnie prosta operacja: dwie identyczne dyplomatki, siedem-
set pięćdziesiąt tysięcy dolarów w jednej, duża szara koperta w drugiej -
zwykła zamiana podczas koncertu. Wyjść mieli osobno, każdy innymi
drzwiami. Hunter nie spodziewał się kogoś trzeciego. Jedynym potencj-
alnym zagrożeniem był facet z Paczką. Czy mógł go okantować?
Zawsze możliwe. Należało brać to pod uwagę. Ale gnój pożałuje dnia,
w którym spotkał Huntera Blacka. Alexa rozpoznałby natychmiast, gdyby
tylko spodziewał się go ujrzeć. Oblicze tego typa straszyło z fotografii w
Langley już tak długo, że sekretarki czasem miały wątpliwości, czy to
swój, czy bandyta.
Walizeczka trzymana w lewym ręku obiła mu się ciężko o nogę. Jak
tylko zamienią się teczkami - pomyślał Hunter - ta z Paczką będzie lżejsza
od tej wypchanej siedmiuset pięćdziesięcioma tysiącami zielonych w
banknotach dwudziestodolarowych. Ale ironia - pomyślał jeszcze - na
każdym banknocie widnieje sztych Białego Domu i tam właśnie trafi Pacz-
ka. Dokładnie rzecz biorąc, do Gabinetu Owalnego, gdzie zajmą się nią
odpowiednio.
Podniósł rękę z zegarkiem i spojrzał na cyferblat. Kurek automatyczne-
go pistoletu kalibru 25 mm w kaburze pod lewym ramieniem wbił mu się
nieznośnie w biceps. Za pięć ósma. Już czas. Jeszcze raz sprawdził kodo-
wane zamki teczki - oba nastawione były na 007. Hunter zabawiał się w
ten sposób, gdy zadanie było nudne. Przeszedł na drugą stronę Rue Tardif
i ruszył w kierunku wejścia do katedry.
"Piękne drzwi - przemknęło mu przez myśl - stare drewno i żelazo, ni-
etknięte bombami aliantów." Pomyślał, że alianci starali się oszczędzać
historyczne klejnoty architektury we Francji. Drezno miało mniej
szczęścia - kosztowna różnica między wygraną i przegraną, gdy chodzi o
wojnÄ™.
Wnętrze katedry tonęło w półmroku. Przygaszono elektryczne oświetle-
nie, migotliwy blask świec odbijał się na ołtarzach i rzucał cienie na stare
mury. Muzycy ustawiali instrumenty za przegrodą ołtarzową, przeciągali
smyczkami po strunach, regulowali naciąg. W ławach siedziało około pi-
ęćdziesięciu słuchaczy. Wszyscy miejscowi, ocenił Hunter. W każdym ra-
zie, żadnych Amerykanów w tenisówkach, szortach i dresach, koszulkach
z krzykliwÄ… MyszkÄ… Miki na piersi.
Szedł nawą główną, rozglądając się. Na środku siódmej ławy siedziała
starsza kobieta, otyła, w peruce z farbowanych, czarnych włosów. Hunter
wsunął się w ławę i usiadł za nią. Dostrzegł pot perlący się na twarzy, tuż
pod linią peruki. Pod ławą, przy nodze kobiety, stała brązowa skórzana
dyplomatka, łudząco podobna do tej, w której miał pieniądze.
Postawił teczkę obok tamtej na kamiennej podłodze.
- ZachwycajÄ…ca kiecka, Henri - szepnÄ…Å‚, pochylajÄ…c siÄ™ w stronÄ™ kobi-
ety. -Jest ci w niej do twarzy. Nie gorąco w tych włosach?
Henri zdębiał, zaskoczenie malowało się na jego twarzy.
- Monsieur Black. Mówiono mi, że będzie ktoś inny.
Pot spływał obficie spod peruki, w dłoniach miętosił różaniec.
- Henri, uspokój się. Wszystko w Firmie. Nastawiłeś zamki na 627?
- Oui.
- No to sprawdźmy, co mamy, i spływajmy.
Mężczyźni pochylili się i każdy pociągnął w swoją stronę nie swoją
teczkę. Obaj ustawili zamki na 627, kłapnęły w ciszy klapy. Henri
wstrzymał oddech na widok takiej forsy w używanych banknotach. Hunter
zachował zimną krew. Bez jednego drgnienia, nie spuszczając głowy,
sprawdził, że Paczka jest autentyczna i nienaruszona. Znowu pochylił się
do przodu.
- Zadowolony?
- Oui.
- W porządku… Wiesz co, Henri? Czuję jakieś zło w powietrzu. Coś
dziwnego. Czujesz, Henri?
Czujesz zło w tych starych murach?
- Mais, non… Ależ nie.
- Wierz mi, coś tu nie gra… Jestem przewrażliwiony. Zmienimy, przyj-
acielu, plan. Wychodzisz pierwszy, a ja zostaję do końca koncertu, idź.
Henri obrócił się do niego, osobliwie przerażony.
- Ależ, monsieur…
- Nie radzę - szepnął Hunter lodowato, czym jeszcze bardziej wystraszył
łącznika. - Odwróć się do przodu, Henri, i to już!
Francuz posłuchał. Hunter zastosował chwyt na szyi nieszczęśnika,
który doprowadził go prawie do nieprzytomności.
- Wybieraj, mon ami. Wychodzisz stÄ…d z forsÄ…, zanim zagrajÄ… Sibeliusa
czy co tam jest w programie, albo zostajesz, a ja biorÄ™ wszystko.
Wszystko. Obie teczki. Pamiętaj, że jeśli zostajesz, to na zawsze!
Poczuł, że Francuz sztywnieje, zelżył więc nacisk na szyję, choć wciąż
jeszcze go trzymał.
- Czas ucieka, Henri. Podnieś lewą rękę i podrap się w ucho, jeśli nie
masz ochoty witać się dziś ze Zbawicielem.
Henri podniósł spoconą, drżącą rękę do ucha, po czym opuścił ją na po-
dołek.
- Znakomity wybór. A teraz spieprzaj, zanim się rozmyślę.
Henri wstał. Zlepione włosy przyklejone były do pyzatej twarzy.
Trzymając teczkę w prawej dłoni, bokiem wysuwał się z ławy. Zamarł
na dźwięk głosu Huntera.
- Henri?
- Oui?
- Bon chance, amigo.
Nie oglądając się, Henri pospieszył do wyjścia.
Hunter rozparł się, postanawiając wysłuchać koncertu do końca. Nie był
pewien, kto wyszedł lepiej na tej zamianie. Jego idolami byli Patsy Cline i
Hank Williams - takiego klasycznego brzdąkania nie znosił. Perspektywa
bitych dwóch godzin piłowania skrzypiec to dla niego istna tortura. Nie
mógł doczekać się końca koncertu. Miał za to czas przemyśleć strategię.
Jednego był pewien - coś mu nie grało w tej cholernej katedrze. Wzburze-
nie Henriego zmianą planów dawało wiele do myślenia.
Hunter doszedł do wniosku, że w ciemnych, wąskich uliczkach na zew-
nątrz katedry będzie łatwym celem. Najlepiej będzie zostać wewnątrz.
Pozwoli kościelnemu zamknąć i zobaczy, co dalej.
Może wyśliźnie się niepostrzeżenie z gmachu, nie włączając alarmów,
gdzieś o drugiej lub trzeciej nad ranem, ulice wtedy powinny być puste…
Tak, to jedyne rozsądne wyjście z sytuacji. Jak się nie uda, to poczeka do
rana i zmiesza się z nową partią turystów.
Nagrodziwszy kwartet oklaskami, publiczność zbierała się do wyjścia.
Ludzie wymieniali wrażenia i wszyscy wyglądali na zachwyconych. Kilku
słuchaczy prawiło muzykom komplementy.
Hunter wziął teczkę i ruszył w prawo, w przeciwną stronę od ołtarza.
Odnalazł okrągłe kamienne schody prowadzące na szczyt dzwonnicy. Ro-
zejrzał się i wszedł na nie bezszelestnie. Nawet czujny obserwator rzekłby,
że rozpłynął się w powietrzu. Chwilę przyzwyczajał wzrok. Nie mógł oce-
nić, jak wysoko prowadziły schody. Odkrywał kolejne stopnie, wspinając
się do góry, instynktownie przeczuwając, że najbezpieczniej będzie gdzieś
pośrodku, gdzie usłyszy zbliżające się kroki, czy to z dołu, czy z góry.
"Przecież tu musi być jakaś nisza" - pomyślał. Nie lubił ciemności. Nie
dochodziło tu światło z wnętrza katedry, tylko gdzieś z góry sączył się
nikły blask księżyca.
Pokonawszy kolejnych dziesięć stopni, zatrzymał się. Przełożył teczkę
do prawej ręki. Wstrzymał oddech, skupiając całą uwagę na lewej dłoni,
którą przyłożył do kamiennego muru klatki schodowej.
Ktoś szedł.
Nie usłyszał go, poczuł jedynie wibrację - ostrożnie stawiane kroki na
starożytnym kamieniu. Z góry czy z dołu? Nie umiał odpowiedzieć sobie
na to pytanie. Przerzucił walizeczkę z powrotem do lewej ręki i wyciągnął
[ Pobierz całość w formacie PDF ]