§ Abramow-Newerly Jarosław - Alianci, Kuciapka123

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jarosław Abramow-Newerly
Alianci
Wydawnictwo "Versus", Białystok 1990
Jarosław Abramow-Newerly największą popularność zdobył jako dramatopisarz, twórca takich
głośnych sztuk teatralnych jak "Anioł na dworcu" (1965), "Derby w pałacu" (1966), "Darz Bór"
(1974), czy "Maestro" (1982). Jest też autorem licznych słuchowisk radiowych, z których
"Licytacja" i "Pięć minut sławy" reprezentowały Polskę na Konkursie "Prix Italia" i nadane zostały
przez wiele radiofonii zagranicznych.
"Klik-Kklak" (1972) wystawiony przez dwadzieścia teatrów w Polsce, grany ponad osiem lat
na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego w Warszawie (osiÄ…gajÄ…c rekordowÄ… liczbÄ™ blisko 500
przedstawień) uznano za największy sukces powojennej komedii polskiej. Sukces ten zawdzięczał
autor w dużym stopniu odwadze politycznej, dzięki wprowadzeniu na scenę pułkownika Legionów
i przedwojennego dyplomaty jako równoprawnych partnerów dyskusji z komunistycznym
ministrem.
Jarosław Abramow-Newerly jest współtwórcą Studenckiego Teatru Satyryków "STS" w
Warszawie. Tam debiutował jako autor skeczów i piosenek. Jest kompozytorem wielu popularnych
melodii, w tym słynnych "Okularników" Agnieszki Osieckiej. Utwory pisane dla "STSs-u"
opublikował w tomie "Co pan zgłasza?" ("Czytelnik", 1977). Ostatnio, po dłuższym pobycie w
Kanadzie znów przypomniał się jako satyryk, wydając cykl opowieści "Pan Zdzich w Kanadzie".
Powieść "Alianci" czytana w Radio Wolna Europa w znakomitej interpretacji Andrzeja
Chomińskiego wzbudziła olbrzymie zainteresowanie. Chociaż opisana w niej historia
amerykańskiej załogi superfortecy B-29 w rzeczywistości nie miała miejsca, podobny wypadek
zdarzył się w 1944 roku. "Alianci" mimo że są dziełem literackiej fikcji, ściśle trzymają się faktów
i oparci są na szczegółowej dokumentacji historycznej, w tworzeniu której współuczestniczył
Krzysztof Topolski.
Krzysztofowi Topolskiemu – pomysłodawcy i twórcy dokumentacji historycznej tej książki
Autor
Wstęp
Pomysł napisania tej książki nie jest mój. Powstał w głowie Krzysztofa Topolskiego. Od
dawna był jego marzeniem i obsesją. Szczególnie gdy znalazł się na Zachodzie. Krzysztof, zanim
wyjechał z Polski w 1969 roku, zdążył przesiedzieć rok w więzieniu jako młody student
zamieszany w tak zwane Wypadki Marcowe. Potem wyemigrował do Szwecji, a stamtąd do
Kanady. W Polsce znaliśmy się słabo. Dzieliła nas spora różnica wieku. Co prawda, Krzysztof z
całą pewnością twierdzi, że dał mi kiedyś do oceny swój kabaretowy tekst, a ja skwitowałem go
słowami: – "Zdolny chłopiec, tylko niepotrzebnie się tak wychyla". Absolutnie jednak sobie tego
nie przypominam.
Nasza właściwa znajomość i przyjaźń zaczęła się po moim przyjeździe do Toronto w roku
1985. Moja żona otrzymała propozycję stypendium podoktoranckiego od znanego profesora Johna
Rodera. Badania te prowadzi do dziś w nowoczesnym ośrodku naukowym, w słynnym szpitalu
Mount Sinai Hospital. Wzięliśmy ze sobą naszą małą córeczkę Marysię, która tu zaczęła chodzić
do szkoły. Rodzina więc pracowała, tylko ja jeden nie bardzo wiedziałem co ze sobą robić. Trochę
uczyłem się angielskiego, trochę pracowałem nad przeróbką mojej ostatniej sztuki "Maestro", która
w wersji angielskiej byłaby bardziej zrozumiała dla tutejszej publiczności.
Krzysztof w tym okresie bardzo mi pomógł. Przede wszystkim wciąż przypominał, że
powinienem pisać i nie wpadać w niepotrzebne frustracje z powodu braku konkretnego zajęcia. Dla
otuchy tłumaczył teksty moich piosenek na angielski i próbował je gdzieś uplasować. Sam osiągnął
wysoką pozycję materialną, stał się wziętym biznesmenem, fakt ten jednak (co rzecz rzadka) nie
zabił w nim duszy artysty i skłonności do marzeń. Dalej dysponował chłopięcym zapałem i
niespożytym źródłem entuzjazmu.
W lecie 1986 roku zaproponował mi krótki wypad na wakacje. Ruszyliśmy na północ. Wkrótce
znaleźliśmy się nad pięknym jeziorem "Loon", które w swej melancholijnej krasie przypominało
nieco nasze jeziora augustowskie z dawnej, dziewiczej ery. Nad wysokim urwistym brzegiem
rozbiliśmy namiot. "Loon" to nazwa ptaka zbliżonego do naszego perkoza. Może oznaczać również
głupca, człowieka, który zrobił nagle coś niedorzecznego. Pasowała do nas jak ulał. Była
księżycowa noc, popijaliśmy ostro koniak, przegryzając go chałwą (kto mądry tak robi?) i jak dwaj
lunatycy błądziliśmy w myślach nad tym jeziorem "Loon". Tylko szelest rakunów, czyli szopów
praczy, które nic nie robiąc sobie z naszej obecności, bezczelnie dobierały się do spiżarni,
przywoływał nas czasem do rzeczywistości. Na szczęście chałwę trzymaliśmy przy sobie. I w tej
niezwykłej scenerii Krzysztof zwierzył mi się ze swego pomysłu napisania scenariusza filmowego
na temat stosunków Wschód-Zzachód. Rzecz miała dotyczyć Rosji i Ameryki, dziać się w roku
1945, opierać na historycznej dokumentacji i być tak atrakcyjna, by porwała przeciętnego
amerykańskiego widza. Co ważniejsze, ten prosty film miał ukazać straszliwy mechanizm grozy w
społeczeństwie totalitarnym i przeciwstawić go wielkiej naiwności Zachodu, ujawnić
nieadekwatność tych samych słów, które w obu systemach tak bardzo co innego znaczą. Każdy, kto
poznał na własnej skórze rzeczywistość realnego socjalizmu, zna tę wściekłą bezradność, kiedy
próbuje swoje doświadczenia przekazać komuś z Zachodu, i ten, pełen najlepszej woli, słucha tych
wywodów z uprzejmym uśmiechem, nic absolutnie nie rozumiejąc.
Pomysł uznałem za świetny, tylko nie na moje siły. Krzysztof przekonywał mnie, żebyśmy
spróbowali. Sam zaczął snuć pierwsze zręby fabuły. Wydała mi się interesująca. Zabawa powoli
zaczęła wciągać. W parę dni naszkicowaliśmy pierwszy zarys akcji i wymyślili głównych
bohaterów. Teraz pozostawało to napisać. W pierwotnym zamierzeniu ten scenariusz miał liczyć
około stu stron. Na dowód tego, że wszystko traktuje poważnie, Krzysztof zaproponował mi coś w
rodzaju prywatnego stypendium, które umożliwiłoby mi pracę nad scenariuszem. Jednocześnie
obiecał pomóc we wszystkich sprawach merytorycznych i dostarczyć pełną dokumentację
historyczną. Wszystkie potrzebne realia. Mimo iż z zawodu biznesmen, wiedzę z zakresu
najnowszej historii, szczególnie zaś II wojny światowej miał taką, że z powodzeniem zapewniłaby
mu katedrę na tutejszym Uniwersytecie. Tak więc mając żmudny "research", jak mówią dumnie
Amerykanie, z głowy, przystąpiłem do pracy. Normalnie zbieranie materiałów zajęłoby mi
mnóstwo czasu, mając pod bokiem Krzysztofa, poszło mi dużo szybciej.
Po napisaniu pierwszej sceny, która liczyła sobie piętnaście stron, szybko zorientowaliśmy się,
że temat przerósł zamiary i scenariusz ten nie będzie krótki, ale długi, w ogóle przestanie być
scenariuszem, a zmieni się w powieść-rzekę. W tym miejscu się załamałem i oświadczyłem, że całe
życie pisałem sztuki teatralne, powieści nigdy nie popełniłem, scenariusz, to jeszcze, ale proza to
nie moja specjalność. Krzysztofa jednak perspektywa epopei wcale nie przeraziła i z wrodzonym
entuzjazmem zachęcał mnie dalej: – To będzie powieść. Najpierw powieść, potem film. Co za
różnica? Czym ty się przejmujesz!? Dasz radę. Kto ma dać radę jak nie ty!? Wobec takiego diktum
nie wypadało się wycofać. Podjąłem tę szaloną rękawicę.
Prawdę mówiąc, ta nieoczekiwana praca przyniosła mi uspokojenie. Stawała się swoistego
rodzaju terapią na ostro przeżywany stress emigracyjny. Uciekłem całkowicie w świat swoich
bohaterów. Fakt, że tworzę odważną powieść wyzwolony całkowicie z autocenzury, łagodził moje
nieustające wyrzuty sumienia, że zdradziłem Polskę w trudnej historycznej chwili. Nie mogłem się
pozbyć uczucia szczura uciekającego z tonącego okrętu. To pisanie przywróciło mi własną wartość.
Trzeba od razu szczerze powiedzieć, że pisząc "Aliantów", do głowy nam obu nie przyszło, że
polski tekst będzie się mógł normalnie ukazać w kraju. W planie był przekład angielski i wydanie
książki jako utworu amerykańskiego autora. Taki swoisty bluff. Pisząc więc pierwszą wersję
"Aliantów", traktowałem ją jako pewnego rodzaju surogat. Z żalem rezygnowałem z językowych
smaczków, o których wiedziałem, że w przekładzie muszą zginąć. Po ukończeniu całości, na
jesieni 1987 roku Krzysztof oddał tekst do tłumaczenia, opłacając angielski przekład. Ja jako autor
ukrywałem się wciąż głęboko. Tłumacz – absolwent wydziału slawistycznego University of
Toronto i uczeń profesora Luisa Irribarna (polecony nam przez niego), John Desantis – przystąpił
do pracy z zapałem. Zajęło mu to blisko pół roku. Mimo że z zadania wywiązał się doskonale,
oddaliśmy jeszcze tutejszym zwyczajem książkę do redaktora, który przejrzał ją pod kątem
edytorskim. Redaktor ten zaproponował pewne zmiany i skróty oraz przeróbki konstrukcyjne, które
uatrakcyjniłyby rzecz z punktu widzenia amerykańskiego czytelnika. Greg Ioannou, szef "The
Editorial Centre", był fachowcem wysokiej próby i współpraca z nim dała mi wiele korzyści. Greg
nie znał polskiego i sprawy polityczne naszego obozu mało go obchodziły. To co mnie
pasjonowało, jego często nudziło. Był więc znakomitym przykładem przyszłego czytelnika
amerykańskiego. Wiadomo było, że jak Greg (z pochodzenia Australijczyk, mający w swojej krwi
domieszkę rumuńsko-grecką) jakiegoś fragmentu nie rozumie czy wydaje mu się niedorzeczny, to
tym bardziej podobnie będzie sądził każdy czytelnik amerykański. Greg miał talent w
błyskawicznym wyszukiwaniu angielskich idiomów, które byłyby w stanie zastąpić trudne,
zdawałoby się nieprzetłumaczalne, polskie zwroty. Z upodobaniem też pozostawiał w angielskim
tekście oryginalne rosyjskie słowa, twierdząc słusznie, że swoim egzotyzmem dodają całości
autentyzmu.
Tak minął kolejny rok i kiedy angielska wersja książki była w pełni gotowa, wymyśliłem
dźwięczny pseudonim – Nikolai Gorn oraz tytuł "Flying through the curtain" i zarejestrowaliśmy
rzecz w Gildii Autorów Amerykańskich w Nowym Jorku. I wtedy właśnie w Polsce rozpoczął się
"okrągły stół" i trzęsienie ziemi, które wkrótce doprowadziło do upadku komunizmu w większej
części naszego obozu. Cenzura w Polsce przestała istnieć i książka w obecnym kształcie mogła się
bez przeszkód ukazać. I znów Krzysztof zagrzał mnie swoim entuzjazmem: – Jedź do Polski, siądź
spokojnie nad tekstem, wyszlifuj i przygotuj książkę do druku.
Tak też się stało. Mając do dyspozycji dwie wersje, angielską i polską, jeszcze raz siadłem do
pisania. Upływ czasu sprawił, że pewne niedoróbki i dłużyzny widziałem wyraźniej. Zająłem się
też dokładniejszą indywidualizacją języka moich bohaterów i stylistycznym szlifem. Wiele pomógł
mi swymi uwagami mój przyjaciel, Włodzimierz Odojewski, który prezentując "Aliantów" w
odcinkach na antenie rozgłośni Radia Wolna Europa – w znakomitej interpretacji Andrzeja
Chomińskiego – dokonał skrótów i korekt, z których często korzystałem w wydaniu książkowym.
Wreszcie wiele własnej inwencji wniosła redaktorka "Aliantów", pani Dorota Bielik-Szlajfer,
której tą drogą chciałem serdecznie podziękować. Za pomoc w opracowaniu słów i zwrotów w
jidisz serdecznie dziękuję mecenasowi Anatolowi Wertheimowi.
Okazałbym się wielkim niewdzięcznikiem, gdybym obok Krzysztofa Topolskiego – w jakimś
sensie współautora tej książki – twórcy pełnej dokumentacji historycznej (a nawet szkicu
niektórych specjalistycznych rozdziałów, z którymi nie mogłem sobie poradzić), nie wymienił
jeszcze jednej osoby, która walnie przyczyniła się do powstania "Aliantów". Jest nią pan Nick
Palalas, biznesmen z Toronto, który, podobnie jak Krzysztof Topolski, prowadząc udane interesy,
nie stracił zamiłowania do marzeń. Pomagając sfinansować angielską wersję "Aliantów", wykazał
wiele dobrej woli i prawdziwej fantazji.
Pozostaje pytanie najważniejsze. Na ile przedstawione w "Aliantach" wypadki i postaci są
prawdziwe. Odpowiedź jest prosta. Sam kluczowy dla akcji incydent przymusowego lądowania
amerykańskiej superfortecy na terenie ZSRR w roku 1945 jest wymyślony. Podobnie jak fikcyjni
są główni bohaterowie załogi "Poteen". Natomiast podobny wypadek w rzeczywistości miał
miejsce wcześniej.
W 1944 roku amerykańska superforteca B-29 startująca z lotniska w Chinach przymusowo
lądowała na terenie Rosji. Załoga przetrzymywana była ponad trzy miesiące mimo protestów
amerykańskiego sztabu generalnego, a samego samolotu nigdy nie zwrócono. Jako ciekawostkę
można dodać, że w 1946 roku w Los Angeles aresztowany został szpieg radziecki, który usiłował
zakupić układ hamulcowy do B-29. Przechwycony przez Rosjan samolot takiego układu nie
posiadał. Zniszczony został wraz z podwoziem w czasie lądowania. Kopia superfortecy B-29 pod
firmÄ…
radzieckiego
konstruktora
Tupolewa
zademonstrowana
została
na
defiladzie
pierwszomajowej przed Stalinem w Moskwie w 1948 roku.
Mimo więc fikcyjnej osi akcji sama chronologia wypadków historycznych rozgrywających się
ówcześnie na arenie międzynarodowej, szkolenie załóg w Wendover i na Kubie, plany budowy i
zrzucenia bomby atomowej, jak i penetracja "Project Manhattan", przez wywiad radziecki, oparte
są na faktach. Zamieszczone na końcu książki przypisy dotyczące postaci i najważniejszych
wydarzeń wyraźnie starają się oddzielić fikcję od rzeczywistości. Podział ten w zasadzie jest nieco
sztuczny. Wiadomo, że w literaturze liczy się przede wszystkim prawda artystyczna. Ona bowiem
najsilniej przemawia do wyobraźni czytelnika. Aby ją osiągnąć, trzeba rzecz nasycić realiami z
życia. I to starałem się robić.
Z tego przydługiego wstępu dość jasno wynika, że do napisania tak prostej wydawałoby się
powieści z gatunku przygodowo-sensacyjnych potrzebowałem sporo czasu i wsparcia wielu osób.
Rozpoczynając pracę przed czterema laty w Toronto, nie przypuszczałem, że książka ukaże się w
Polsce. I to w takim tempie. Iście amerykańskim. Tu ukłon w stronę pana Dariusza Boguskiego i
jego nowych prężnych Zakładów Wydawniczych "Versus".
Okazuje się więc, że warto marzyć. Miał rację Doktór Janusz Korczak, kiedy pisał w swej
książce "Sława": "Dzieci. Miejcie dumne marzenia. Zawsze coś z tego potem w życiu zostanie".
Krzysztof Topolski zaraził mnie swoim marzeniem. Spróbowałem. Czy coś z tego wyszło? Nie
mnie sądzić. Już jednak prywatne dzieje tej książki, które próbowałem tu przedstawić, są
wystarczającą przygodą i dowodem na to, że marzyć warto. Nawet nad jeziorem "Loon".
Jarosław Abramow-Newerly
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • katek.htw.pl