§ Dailey Janet - Grać żeby żyć, Kuciapka123
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Janet Dailey
GRAĆ, ŻEBY ŻYĆ
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
- P
anie i panowie! - Spotęgowany przez megafon głos spikera zabrzmiał ponad niezbyt gęsto
zapełnionymi trybunami i dotarł do rozproszonych na boisku konnych zawodników. - Pragnę powitać
was na finałowym meczu o Memoriał Jacoba L. Kincaida, rozgrywanym tutaj, w Palm Beach Polo Club.
Któż nie znał Jacoba Kincaida, dla wielu z nas po prostu Jake’a, znakomitego gracza i człowieka, który
przez całe swe życie z zapałem patronował grze w polo. Był nie tylko wybitnym zawodnikiem, ale też
prawdziwym ambasadorem tego sportu. Zawsze będzie nam go brakowało. - Spiker przerwał na chwilę, a
potem kontynuował już nieco mniej poważnym tonem. - Chciałem zwrócić uwagę państwa na lożę
honorową, w której zgromadził się klan Kincaidów.
- Nie cały klan, George - głośno sprostowała elegancka, szczupła kobieta siedząca w loży. Jej jasne
włosy obronił przed słońcem Florydy biały słomkowy kapelusz. Chociaż musiała niemalże krzyczeć, by
usłyszał ją spiker stojący na odległym podwyższeniu, jej głos miał w sobie coś wytwornego i
zniewalającego jak znakomite wytrawne bordeaux. - Gdyby nasza rodzina przyszła tu w komplecie,
zapełnilibyśmy połowę trybun.
Widzowie znający Kincaidów roześmiali się. Nikt nie mógł zaprzeczyć, że stanowią oni bardzo liczną
rodzinę. Sześcioro dzieci, trzy dziewczynki i trzech chłopców, tworzyło zawsze niesforną, pełną życia
gromadę. Byli oczywiście rozpieszczeni, ale obdarzeni ujmującym urokiem, w dodatku rosnącym wraz z
wiekiem. Niestety, czas uszczuplił ich grono. Najstarszy Andrew zginął tragicznie w Wietnamie, kiedy
jego helikopter wylądował na polu minowym, a Helen przed dwoma laty poniosła śmierć w wypadku
samochodowym spowodowanym przez pijanego kierowcę. Oboje zostawili swoim rodzicom do
wychowania kilkoro dzieci, które dołączyły do licznej już gromady wnucząt.
Swoboda zachowania była cechą tej licznej familii, dobrze więc, że zbyt podniosły ton uroczystości
został przerwany przez kogoś z Kincaidów. W końcu polo, pomimo swej oficjalnej oprawy, jest sportem
nieformalnym, uprawianym przez wąską elitę, która uważa się za jedną wielką, pasjonującą się tą
rozrywką rodzinę.
- Trzeba było przyprowadzić ich ze sobą. Luz. Wreszcie mielibyśmy komplet widzów - odpowiedział
spiker.
- Następnym razem - odrzekła wesoło elegancka kobieta.
Luz Kincaid Thomas miała na imię Leslie, lecz od dawna nikt nie zwracał się do niej w ten sposób.
Wyglądała na trzydzieści lat. Ktoś nieżyczliwy mógłby jej dać najwyżej trzydzieści siedem. Nieznajomi
zawsze byli zaskoczeni, kiedy informowała ich, że ma czterdzieści dwa. Jej cera miała świeżą
młodzieńczą barwę lekko stonowaną słońcem Florydy, dawkowanym na tyle ostrożnie, by nie stała się
zbyt ciemna. Przyjaciółki, chociaż nieraz dyskretnie przyglądały się Luz, nie mogły znaleźć na jej twarzy
blizn zdradzających przebyte operacje plastyczne.
Kiedy była młodą dziewczyną, rysy miała zbyt wyraziste, ale potem wyrosła na piękną kobietę. Wiek
złagodził mocno zarysowaną szczękę Kincaidów, a modne ostatnio gęste brwi podkreślały piękno
brązowych oczu, największej ozdoby Luz.
Jej długie do ramion włosy, przewiązane jedwabną apaszką w geometryczne wzory, miał nieokreślony
odcień, coś pomiędzy jasnym brązem o kolorem blond. Jeśli fryzjer stosował specjalne mieszanki by je
rozjaśnić i zamaskować ewentualne pasma musiał to robić iście po mistrzowsku.
Przez lata Luz Kincaid Thomas wypracował swój własny styl i sposób bycia. Los obdarzył ją szczodrze
nie tylko urodą i pozycją, ale i niezależnością, liczną rodziną, trwałym mai i dwójką dorastających dzieci.
Spotykały ją drobne kłopoty, miewała niekiedy przypływy humoru, lecz w zasadzie uważała, że jej życie
pozbawione sensu i znaczenia, i uznawała je za satysfakcjonujące.
- Jest tutaj z nami Audra Kincaid, wdowa po Jacobie - kontynuował spiker, zerkając do przygotowanych
wcześniej notatek. - Po zakończeniu meczu on wręczy zwycięzcom puchar ufundowany dla pamięci jej
męża. Cieszę się, Audro, że jesteś dzisiaj z nami.
Kątem oka Luz zauważyła, że matka prawdziwie królewskim gestem odpowiedziała na powitanie, co
zebrani nagrodzili krótkotrwałymi oklaskami. Audra Kincaid była powszechnie poważaną matroną, a
przy tym, pomimo sześćdziesięciu dziewięciu lat, ciągle jeszcze bardzo przystojną kobietą. Trzymała się
dobrze. Luz uważała, że swój młodzieńczy wygląd odziedziczyła po niej.
Odwróciła się dyskretnie, by lepiej przyjrzeć się matce siedzącej obok na ogrodowym krześle. Zawsze
ubrana odpowiednio do okoliczności, tym razem Audra Kincaid miała na sobie zieloną letnią suknię z
krótkimi rękawami ozdobioną białą lamówką, oraz świetnie dobrany żakiet. Strój był dostosowany do jej
wieku, pasował też na tę okazję, był jednak na tyle sportowy, że inne panie, ubrane w spodnie lub szorty,
mogły czuć się swobodnie w jej towarzystwie. Zieleń, barwa bujnej roślinności, sugerowała, że życie
toczy się dalej, nie zatrzymało się nawet dla kobiety opłakującej męża zmarłego przed trzema
miesiącami.
Czy Audra istotnie go opłakuje? Luz pomyślała o tym i natychmiast poczuła się winna z powodu
trapiących ją wątpliwości. Nikt nie mógł oskarżać Audry, że była złą żoną czy matką, ale Luz nie
przypominała sobie, kiedy ostatni raz zwróciła się do niej słowem „mamo”. Pamiętała, jak Audra płakała
w jej ramionach, gdy lekarz oznajmił, że Jacob Kincaid nie przeżył ostatniego ataku apopleksji, ale czy
nie były to łzy ulgi? Ktoś powiedział, że powinny dziękować Bogu, iż ojciec zmarł, a nie wegetuje,
wymagając stałej opieki. Luz nie patrzyła na to w ten sposób. Czy jednak Audra nie cieszyła się, że mąż
odszedł i wreszcie uwolnił ją od ciągłego udawania? Chyba niemożliwe, aby jeszcze mogła go kochać.
Jacob Kincaid był najlepszym ojcem, jakiego Luz mogła sobie wymarzyć. Matka często karciła córkę,
natomiast ojciec rozpieszczał ją i obrzucał podarkami. Kochał Luz tak samo, jak żył - zawsze szczodrze.
Uwielbiał władzę, polo i kobiety - niekoniecznie w takiej właśnie kolejności. Jego licznych romansów
nigdy nie udało się długo utrzymać w tajemnicy. Nazwisko Kincaidów zbyt dobrze było znane, zbyt
wiele znaczyło. Jeśli nawet jakieś zdarzenie z jego prywatnego życia nie znalazło się w rubryce
towarzyskiej lokalnych gazet, na pewno wiadomość o nim rozeszła się szybko w formie plotki.
Kiedy Luz miała jedenaście lat, poznała, co znaczy być członkiem znanej rodziny, a wkrótce potem zro-
zumiała, jaki ból i upokorzenie przeżywała jej matka. Od tej pory znienawidziła ojca za wszystko, co
zrobił Audrze, a potem również i ją, za to, że nie potrafiła temu zapobiec. A może była też zła, że matka
zbytnio go obwiniała?
Zapamiętała radę, jakiej udzieliła jej matka ślubem z Drewem Thomasem: „Małżeństwo opiera na
zaufaniu. Mężczyźni mają swoje grzeszki, i Drew będzie je miał, ale musisz wierzyć, że zawsze do ciebie
wróci”.
Chociaż w końcu Luz zrozumiała postawę Audry, często zastanawiała się, co matka naprawdę odczuwa,
zwłaszcza teraz, kiedy mąż umarł. Nie mogła jej o to zapytać. Zakazana była jakakolwiek wzmianka o
niewierności ojca i jego śmierć nic tu nie zmieniła. Nie rozmawiano o tym, kiedy żył, więc tym bardziej
teraz, gdy umarł.
- ...a teraz pragnę przedstawić graczy, którzy w finałowym spotkaniu wystąpią w drużynie Czarnych
Dębów.
Głos spikera przerwał rozmyślania Luz. Skierowała uwagę na rozległe, porośnięte gęstą murawą pole
czterokrotnie większe od boiska do piłki nożnej. Jej wzrok prześlizgnął się po sylwetkach jeźdźców
ubranych w czarne koszulki, białe bryczesy i kaski, po czym spoczął na ich czterech przeciwnikach w
niebieskich koszulkach. Poczuła przypływ dumy, kiedy spostrzegła szczupłego jeźdźca z numerem jeden
na plecach. Długie jasne włosy, tym samym co jej kolorze, zwijały mu się w pukle. Siedział
wyprostowany, trzymając wysoko kij do gry w polo.
- Gdzie jest Drew? - pytanie zadane przez Audrę odwróciło uwagę Luz od boiska. - Wygląda na to, że
nie zdąży na rozpoczęcie meczu.
- Czeka przed wejściem na Phila Eberly i jeszcze na kogoś z biura. Na pewno się spóźnią. - Luz
spojrzała w stronę wejścia, ale nie dostrzegła tam charakterystycznej, przyprószonej siwizną czupryny
męża. - Nawet jeśli zaraz nie przyjdą, to jestem pewna, że zdążą zobaczyć pierwszego gola.
- Prawdopodobnie czeka na Billa Thorndyke’a. On uwielbia polo.
- Co takiego? - Uwaga Luz znów skoncentrowana była na boisku w oczekiwaniu na prezentację
czterech następnych graczy stojących przed trybunami. Znaczenie słów Audry dotarło więc do niej z
pewnym opóźnieniem. - Nie. Bill Thorndyke nie przyjdzie. Podobno zjawi się jakaś nowo zatrudniona
prawniczka. Pamiętam, ile Drew miał kłopotów z Organizacją Równych Szans, traktuje ją więc niemal po
królewsku.
Informacje te nie były zbyt dokładne, podobnie jak i cała wiedza Luz o działalności prawniczej firmy
Thomas, Thorndyke and Wall. Czasami tylko oczekiwano od niej towarzyskiego zabawiania klienta. Jeśli
wchodził w grę ktoś ważny, z powszechnie znanej rodziny, zazwyczaj już wcześniej miała okazję go
poznać.
Luz miała opinię kobiety inteligentnej, ale w żadnym razie nie można jej było nazwać intelektualistką.
Ukończyła co prawda uniwersytet w Wirginii, lecz sama zdawała sobie sprawę, że zdobyła tylko
powierzchowną wiedzę. Chciała, żeby mąż był od niej mądrzejszy. Drew spełniał ten warunek.
- ...a teraz zespół przeciwników. Tak się szczęśliwie składa, że o zwycięstwo w Memoriale Jacoba
Kincaida ubiegać się będzie jego stara drużyna - Błękitne Smoki. Podtrzymując tradycje rodziny, z
numerem jeden wystąpi w niej wnuk Jake’a, Rob Kincaid Thomas...
Trybuny odpowiedziały oklaskami. Szczególnie żywy aplauz dobiegał z loży Kincaidów, gdzie wśród
wesołych okrzyków najgłośniej brzmiał głos Luz, wpatrzonej w syna. Kiedy z ust spikera padło jego
nazwisko, wyprostowany na stalowosiwym koniu Rob wysunął się nieco do przodu. Reakcja widzów
prawie całkowicie zagłuszyła dalszy ciąg zapowiedzi.
- ...dosiadając siwego wałacha, którego wielu z was pamięta jako najwspanialszego rumaka Jake’a, o
imieniu Stonewall. Przyjrzyjcie się temu chłopcu. Ma dopiero osiemnaście lat, a już jest zawodnikiem z
dwupunktowym handicapem.
Audra skrzywiła usta w wyrazie dezaprobaty, który Luz dobrze pamiętała z dzieciństwa.
- Powinien zostawić tego wałacha na koniec gry. Jake zawsze tak robił.
- To ja zaproponowałam, żeby siwy wystąpił na początku meczu - stwierdziła Luz. Twarz jej rozjaśniał
uśmiech wywołany widokiem syna. - Jest to bardzo spokojny koń, a to pomoże Robowi opanować
zdenerwowanie i ułatwi mu wejście w rytm gry.
- Zobaczymy - odrzekła Audra, co zabrzmiało jak: Ja i tak wiem lepiej.
- Poza tym, zanim rozpocznie się szósta runda meczu, siwek wystarczająco odpocznie, aby Rob, jeśli
zechce, mógł go ponownie dosiąść.
Chociaż Luz wierzyła w słuszność tej decyzji, czuwała potrzebę przekonania Audry o swojej racji.
Wyraźnie była to pozostałość dawnej relacji rodzice-dziecko.
Jej starsza o dwa lata siostra. Mary Carpentier pochyliła się ku nim.
- Łatwo można się zorientować, który zespół jest tu faworytem. Posłuchajcie, w jaki sposób widzowie
oklaskują naszą drużynę.
Luz skinęła potakująco i odwróciła nieco głowę ku siostrze, nie odrywając jednak wzroku od boiska, na
którym jeźdźcy ustawili się już do rozpoczęcia gry.
- Gdyby udało ci się zebrać wszystkie swoje dzieci w jednym miejscu i posadzić je na koniach,
mięlibyśmy własną drużynę polo.
Był to stały temat rodzinnych żartów. Mary miała ze swym mężem, maklerem giełdowym, dwanaścioro
dzieci. „Równy tuzin i ani jednego więcej” - powiedziała po urodzeniu ostatniego. Tylko troje mieszkało
jeszcze w domu. Pozostałe były w szkołach lub założyły własne rodziny.
Zapamiętanie tego, gdzie które przebywa, było pewnym problemem, a śledzenie ich poczynań mogło
zmienić życie rodziny w koszmar. Luz często podziwiała zdolności siostry do radzenia sobie z tym
wszystkim. Mary potrafiła znaleźć przy tym czas na udział w takich imprezach jak dzisiejsza.
Oczywiście, była to okazja szczególna - hołd składany ojcu.
Mary odziedziczyła po nim dużą kościstą sylwetkę. Nigdy nie uważano jej za ładną, ale przystojną,
podobnie jak matkę. W tak licznej rodzinie miała tyle obowiązków, że była szczupła pomimo licznych
porodów. Bez wątpienia siostra była dla Luz osobą bliższą niż najstarszy brat Frank czy beniaminek
rodziny Michael. Szczęście promieniowało z oblicza Mary i w tym tkwiło źródło jej urody. Niekiedy Luz
zazdrościła jej tego.
- Daj mi spokój z końmi do polo. Mamy już trzy konie, dwie owce, cztery psy i mnóstwo kotów. Nie
lubię, jak dzieci opuszczają dom, ale skoro już to robią, to dobrze byłoby, żeby zabierały ze sobą swoje
ukochane zwierzęta, a nie zostawiały je pod moją opieką - stwierdziła Mary z udanym rozżaleniem, po
czym, odchyliwszy się na oparcie krzesła, obserwowała boisko, na którym jeden z dwóch sędziów zajął
właśnie miejsce w centrum i przygotowywał się do wykonania rzutu rozpoczynającego grę.
Na kimś, kto patrzy z boku, pierwsze chwile meczu polo zawsze sprawiają wrażenie niebywałego
chaosu. Ośmiu graczy, po czterech z każdej drużyny, stoi stłoczonych po obydwu stronach linii
środkowej boiska, w mniej lub bardziej nachylonych pozycjach, by lepiej widzieć twarz sędziego i lepiej
zapanować nad zdenerwowanymi, stającymi dęba końmi. W wąską przestrzeń pomiędzy dwoma
rywalizującymi zespołami sędzia wrzuca białą piłkę mającą zgodnie z przepisami średnicę ośmiu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]