§ Erskine Barbara - Dom ech, Kuciapka123

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
BARBARA ERSKINE
DOM ECH
przełożył
Mieczysław Dutkiewicz
Prószyński i S-ka
Warszawa 1997
Tytuł oryginału: House ofEchos
Copyright ©1996 by BarbaraErskine
Ilustracja na okładce. KevmTweddelI/Artistpartners
Redaktor prowadzący serie: Ewelina Osińska
Opracowanie meryt0ryczne. Ewa Rojewska-01ejarczuk '
Opracowanie techniC2n Barbara Wójcik
Korekta: Jadwiga Przeczek
Skład i łamanie: Tomasz Mędliński
ISBN 83-7180-047-9
„Seria z diamentem" Wydanie I
Wydawca: PRÓSZYŃSKI I S-KA sa
02-651 Warszawa, ul o
Garażowa 7
Druk:
Łódzka Drukarnia Dział ebwaS.A. Łodz, ul. Rewolucji l9os r nr 45
Akc.
19—
Prolog
■^Cimny promień słońca wdziera się do wnętrza przez otwór po sęku w drewnianej
okiennicy i muska zakurzoną podłogę, niczym światło laserowe sunie w bok, na lewo, aż
wreszcie napotyka kwiat. Pod wpływem światła płatki rozchylają się jeden po drugim, ich
delikatną kremową biel mącą już brązowe cienie na obwódkach.
Za to promień sunący po podłodze nie mąci ciszy; szepty przeszłości są bezgłośne.
Natrętne echa nie znajdują w tym domu wdzięcznego słuchacza, zachowują więc ciszę.
Drzewo genealogiczne Joss Grant:
Sarah Rushbrook ur. 1861 zm. 1884
Julia Mary ur. 1862 zm. 1862
William Percival zm. 1866
Mary Sarah ur. 1864 zm. 1920
Henry John Lydia Sarah ur. 1900 ur. 1902
zm. 1903 zm. 1925
John Bennet
ur. 15 lutego 1863
zaginął w 1903
Samuel Manners lady Sarah ur. 1882 zm. 1926
John Duncan
Samuel John Robert Laura ur. 1920 ur. 1921 ur. 1922 ur. 1924 zm. 1921 zm. 1925 zm.
1936 zm. 1989
Samuel John ur. 1946 zm. 1953
George Philip ur. 1954 zm. 1962
Joss ur. 1964
Philip Duncan ur. 1920 zm. 1963
Lukę Grant ur. 1962
Tom ur. 1992
Ned ur. 1994
Katherine ur. 1995
Rozdział 7
C^zyżby naprawdę wolała nie wiedzieć?
Joss wcisnęła pedał gazu i zwiększyła prędkość wchodząc w zakręt.
A może lęka się prawdy?
- Na pewno nie chcesz, żebym pojechał z tobą? - Zanim ruszyła sprzed domu, Lukę wsunął
rękę przez otwarte okno i nakrył nią jej dłoń, spoczywającą na kierownicy. Obok niej na
siedzeniu leżały atlas samochodowy ze skorowidzem miejscowości oraz tekturowa teczka, a
w niej odpisy aktów urodzenia i adopcji, a także kartka z adresem. Belheddon Hall. Podniosła
wzrok na męża i potrząsnęła głową.
- Muszę zrobić to sama, Lukę. Ten pierwszy raz muszę to zrobić sama.
* * * Z drewnianej furtki, skrytej za cisami i wawrzynami, na-pęczniałej już od wilgoci i
śliskiej od porostów, nie korzystano pewnie od dawna. Pchnięta energicznie, uchyliła się
tylko trochę i zatrzymała na nie wystrzyżonej trawie. Joss weszła na zarośniętą dróżkę, która -
jak się niebawem okazało - wiodła w las. Z rękoma głęboko w kieszeniach, niemal z
wyrzutami sumienia, Joss kroczyła ostrożnie i czujnie. Ożywiała się jedynie chwilami, kiedy
wiatr nawiewał jej włosy do oczu. Drzewa wokół niej pachniały gnijącymi liśćmi i
żołędziami, w powietrzu czuło się ostrą i gorzką woń wczesnej jesieni.
фот ech
8 «-Ł^sssffC^S^S
nv krzyk bażanta i Jos no bije jej serce Г drzewa-
ZU *^g%£* i P-^n^fawŁ beztroski ptak wynurzył się г S4 dsza. Um1^ n n
*> do lasu ^fj^sw dalszym aąg^dić iakikol-
szum lisa w gone. ^tawiała ucha, ** z la widze-
w^yst^.^^^scie^dflręc^^ Ł lśniły wiek dźwręk. Przed j wów. ich błyszą niemal
Taz^Sok ^S^SS^ ^-ent kolędy Ostrokrzew rodzi owoc etovrame tragm . dneJ
Parnie podsunąa M дагок „ draaA *^1 i Joss na ™ment u*vn marsza.Foą
ода
Іт torf J*J stronie.obse^nH^.
ie г gaczu P° ''"la oddech i powoli Obro p0.
К-** ГЛеЙ ona i lis -ГХїіо!піе; P° ^'e
W nieco lePSZJ0^y wiatru, które-Cp ostrokrze-Była to stara, posr drielonycb taWJ
a
W Niemal na Pa"*. „esamowty, тЙ>У si и да
„adawaly otaom o* ss атеп* ^ ^
я1е przez krotką CI1W J ie; się ukradkiem- nięte ku
S* **І'ЗЙЙЛЦ - ГГЛ Sną dr-
^И6ІЄ wcho y
T)om ec/i
9
wami alejkę, ginącą gdzieś dalej i dochodzącą zapewne do bramy głównej. Starannie
położona niegdyś warstwa żwiru ginęła teraz pod wysokimi do kolan ostami i oleandrami.
Wezbrały w niej nagle emocje, których istnienia u siebie nawet nie podejrzewała: były to
poczucie poniesionej straty, przygnębienie, osamotnienie, rozczarowanie, nawet gniew.
Gwałtownie odwróciła się plecami do domu i popatrzyła w dal, ocierając sobie oczy
wierzchem dłoni.
Długo błądziła po zapuszczonym ogrodzie i trawniku, obejrzała też jezioro zarośnięte
sitowiem, podwórze przed stajnią i wozownię. Kuląc się przed wichurą usiłowała otworzyć
najpierw drzwi frontowe, potem tylne, ale bez przekonania, domyślała się bowiem, że będą
zamknięte. Wreszcie weszła na taras z tyłu domu, skąd roztaczał się widok na jezioro. Był to
wspaniały dom: dziki, opuszczony, zamknięty w swojej przeszłości. Joss westchnęła,
odwróciła się i spojrzała na ślepe, zamknięte okna. Kiedyś był to jej dom, chociaż jedynie
przez parę miesięcy. Zapewne jakieś nieszczęście sprawiło, że matka postanowiła ją oddać.
To właśnie tkwiło w niej, dręcząc ją od dawna.
* * *
Robię to wszystko dla Toma, uświadomiła sobie jadąc przez północny Essex, pocięty gęstą
siecią cichych dróg. Dla mojego synka. Tak, tylko dla niego. Dopóki nie spojrzała na drobną,
pomarszczoną i czerwoną twarzyczkę, tak bardzo podobną do twarzy jego ojca, była
zadowolona, że jej pochodzenie osnuwa mrok tajemnicy.
Przybrani rodzice dali jej poczucie szczęścia i bezpieczeństwa. Była przecież dla nich kimś
specjalnym: dzieckiem wybranym. W chwilach, kiedy zastanawiała się nad prawdziwymi
rodzicami, myśli te ograniczały się do dość mglistych i stereotypowych wyobrażeń; według
nich matka była raz księżniczką, kiedy indziej służącą, potem z kolei poetką, artystką, a nawet
prostytutką. Możliwości wydawały się nieograniczone i dawały okazję do niewinnej zabawy.
Nie ulegało wątpliwości, że któregoś dnia trzeba będzie zacząć poszukiwać prawdy, ale Joss
wiedziała w głębi duszy, że zwleka z tym, ponieważ lęka się, iż prawda okaże się
10
T)om ech
zbyt prozaiczna. Dopiero gdy spojrzała na twarzyczkę Toma, kiedy zrozumiała, jakie to
uczucie trzymać w ramionach własne dziecko, pojęła, że musi odkryć nie tylko, kto jest jej
biologiczną matką, ale również, jak i dlaczego owa kobieta zdecydowała się oddać własną
córkę obcym ludziom. I nagle, w jednej chwili, tamta dość niesprecyzowa-na ciekawość
przerodziła się w dręczącą obsesję.
Początkowo sprawa wydawała się łatwa, nawet zbyt prosta. Jej matka, jak wynikało z akt,
nazywała się Laura Ca-therine Duncan, z domu Manners, jej ojcem był Philip George Henry
Duncan. Zmarł na siedem miesięcy przed jej narodzinami. A ona przyszła na świat w
Belheddon Hall, w Essex, 21 czerwca 1964 roku.
Jej przybrani rodzice, Alice i Joe, od dawna już przygotowani na tę chwilę, radzili udać się do
jednej z agencji, które specjalizują się w odszukiwaniu rodzin dzieci oddanych do adopcji, ale
Joss nie chciała nawet o tym słyszeć; tę sprawę chciała załatwić sama. Nawet gdyby się miało
okazać, że matka nie mieszka już w Belheddon Hall, zamierzała przekonać się o tym na
własne oczy, zwiedzić miejscowość, gdzie przyszła na świat; upewnić się, czy zdoła wyczuć
własne korzenie.
Na mapie Belheddon figurowało jako mała mieścina na wybrzeżu wschodniej Anglii,
pomiędzy Suffolk a Essex, zaskakująco daleko na północy po drugiej stronie rozległego
obszaru wodnego, tam gdzie Stour wpada do Morza Północnego, jakieś pięć mil od
niewielkiego miasteczka Manningtree.
Joss spodziewała się ujrzeć miejsce bardziej romantyczne niż Essex, coś w rodzaju Szkocji,
postanowiła jednak nie kierować się żadnymi uprzedzeniami, lecz zaakceptować wszystko, z
czymkolwiek się zetknie.
Kiedy wyjeżdżała do Belheddon, z wrażenia zaschło jej w gardle. Zatrzymała się przed
niedużym sklepem o oknach oklejonych na krawędziach pożółkłym celofanem. Poczta w
Belheddon i sklep. Zamknęła oczy, zaciągnęła ręczny hamulec i zgasiła silnik. Zaskoczona
spostrzegła, jak mocno drżą jej ręce.
Gwałtowne porywy wiatru gnały w stronę auta kupki zeschłych liści, tarmosiły na wszystkie
strony tabliczką nad
'Dom ecH
11
wejściem do sklepu. Joss wysiadła z samochodu prostując się z trudem. Miała za sobą długą
podróż. Jeśli wyobrażała sobie do tej pory cały Essex jako coś w rodzaju przedmieść
północno-wschodniego Londynu, to teraz zrozumiała, iż była w błędzie. Odkąd wyjechała z
Kensington, gdzie mieszkała z Lukiem, upłynęły już dwie i pół godziny, a przynajmniej przez
ostatnią godzinę krajobraz, jaki mijała, nie miał nic wspólnego z miastem.
Ulica wyglądała na opustoszałą; ani przechodniów, ani aut. Na tym odcinku biegła pomiędzy
dwoma rzędami ładnych, schludnych domków i dopiero nieco dalej skręcała w stronę ujścia
rzeki. Była to mała mieścina - nie więcej niż tuzin domków, wśród nich parę krytych strzechą,
a dwa lub trzy podparte słupkami, z kołyszącymi się na wietrze malwami w ogródkach. Joss
nie dostrzegła nigdzie kościoła.
Odetchnęła głęboko i pchnęła drzwi sklepu. Ze zdumieniem stwierdziła, iż oferuje on więcej
niż zapowiadał to skromny wygląd z zewnątrz. Po lewej stronie okienko małego urzędu
pocztowego ginęło niemal za stosem kart pocztowych i artykułów piśmienniczych oraz
wyłożonymi na półkach słodyczami, po prawej natomiast znajdował się imponujący i dobrze
zaopatrzony dział delikatesowy. Stojąca za kontuarem ekspedientka była drobną, korpulentną
kobietą w wieku około sześćdziesięciu lat, o siwych wiotkich włosach i szarych,
przenikliwych oczach. Sięgała właśnie dłonią w plastykowej rękawiczce do lady chłodniczej
po kawałek sera, ale podniosła wzrok na Joss i uśmiechnęła się do niej.
- Za chwilę panią obsłużę, złociutka.
Kobieta stojąca w kolejce przed Joss obejrzała się z zainteresowaniem. Była wysoka, ciemne
niesforne włosy wymykały jej się spod chustki zawiązanej na głowie, a ogorzała twarz
zdradzała długie lata obcowania z ostrym wschodnim wiatrem. Uśmiechnęła się przyjaźnie.
- Przepraszam, wygląda to tak, jakbym wykupywała cały sklep. Ale naprawdę już odchodzę.
- Nie szkodzi. - Joss odwzajemniła uśmiech. - Właściwie weszłam tu tylko, aby zapytać o
drogę do Belheddon Hall.
Na twarzach obu kobiet odmalowało się zdumienie.
12
1)om ecH
- To tuż obok kościoła - odparła kupująca i zmrużyła oczy.
- Ale tam nie ma czego szukać. W Hall nie ma teraz nikogo.
Joss zagryzła wargę, starając się ukryć rozczarowanie.
- Czy to znaczy, że nie mieszkają już tam Duncanowie? Kobiety potrząsnęły głowami.
- Już od lat nikt tam nie mieszka. - Ekspedientka wstrząsnęła się ostentacyjnie. - To stary,
nawiedzony dom.
- Owinęła ser w folię i wrzuciła do papierowej torebki, następnie przeniosła wzrok na
klientkę. - Proszę bardzo, złotko. Razem cztery funty i dziesięć pensów. Prowadzimy z
mężem ten sklep od osiemdziesiątego dziewiątego. -Znów uśmiechnęła się do Joss. - Ale
nigdy nie spotkałam nikogo z tamtego domu.
- Ani ja. - Klientka odbierająca swoje zakupy potrząsnęła głową. - Zdaje się, że stara pani
Duncan, która mieszkała przy szkole, była ich krewną. Ale zmarła już dobrych parę lat temu.
Joss wsunęła ręce głęboko do kieszeni. Poczucie zagubienia pogłębiło się.
- I nie ma tu nikogo, kto mógłby powiedzieć, co się*stało z tą rodziną?
Ekspedientka pokręciła głową.
- O ile wiem, oni nigdy nie utrzymywali kontaktów z innymi. Chociaż... może z Mary Sutton.
Ona na pewno coś pamięta. Nieraz tam pracowała. Czasem wygląda na trochę zramolałą, ale
jestem pewna, że od niej uzyskałaby pani jakieś informacje.
- A gdzie ją znajdę?
- Apple Cottage. Za zakrętem, gdzie łąka. Pozna pani to miejsce po niebieskiej furtce.
* * *
Furtka była powykrzywiana, otwierała się z trudem. Joss pchnęła ją energicznie i ruszyła
wąską ścieżką, klucząc pomiędzy ostami. Drzwi wejściowe nie miały dzwonka ani kołatki.
Joss zapukała, ale po pięciu minutach dała za wygraną. Najwidoczniej w domu nie było
nikogo.
Przez chwilę rozglądała się dokoła. Teraz, kiedy oddaliła się nieco od głównej ulicy, dojrzała
zakrytą częściowo przez
T>om ech
13
drzewa wieżyczkę kościoła za łąką. Tam musiał być Belhed-don Hall.
Zostawiła samochód i ruszyła na przełaj przez łąkę. Niebawem stanęła przy krytej daszkiem
bramie cmentarnej i oparła się o nią, popatrując na ścieżkę, która skręcała za kościołem, ginąc
z pola widzenia.
- Cóż, podoba się pani nasz mały kościółek? Pochodzi z trzynastego wieku, wie pani? - Głos,
który rozległ się za nią tak nieoczekiwanie, wyrwał ją z zadumy. Drgnęła gwałtownie.
Za nią stał wysoki, chudy mężczyzna w koloratce; stawiał właśnie pod płotem swój rower.
Widząc jej spojrzenie wzruszył ramionami.
- Mój samochód jest w naprawie. Coś z hamulcami. Na szczęście lubię jeździć rowerem,
zwłaszcza w takie piękne jesienne popołudnie jak dziś. - Zwrócił na nią uwagę już wcześniej,
kiedy skręcił z New Barn Road. Zatrzymał się wtedy i obserwował ją parę minut,
zaintrygowany jej zadumą i spokojem. Dopiero teraz, kiedy odwróciła się do niego i
uśmiechnęła, zorientował się, że ma przed sobą młodą kobietę, dwudziestoparoletnią,
najwyżej tuż po trzydziestce, dość atrakcyjną, przynajmniej w pewnym sensie. Ciemne, gęste
włosy, ostrzyżone były na pazia, z grzywką opadającą na oczy - oczy, które miały w sobie
błękit ślepiów syjamskiego kota. Zerknął na swój rower osuwający się w pokrzywy i z
uśmiechem wzruszył ramionami. - Przyjechałem po książki, które zostawiłem w zakrystii.
Może chciałaby pani wejść i rzucić okiem na kościół, zanim go zamknę?
Kiwnęła głową.
- Właściwie miałam odszukać Hall. Ale chętnie obejrzę także kościół.
- Do Hall można dojść również przez tamtą furtkę, za cisami. - Ruszył przodem wąską
ścieżką. - Ale tam nie ma niestety nikogo. Już od paru lat.
-A może znał pan tamtych ludzi? - Wpatrywała się w niego przenikliwie.
- Niestety nie. Już kiedy objąłem tę parafię, dom był opustoszały. Przydałoby się, aby
zamieszkała tam jakaś rodzina.
14
Т)от ech
- A więc dom jest na sprzedaż? - zawołała skonsternowana.
- Nie. Nie, na tym właśnie polega problem. Dom należy w dalszym ciągu do Duncanów. Jeśli
dobrze słyszałem, pani Duncan mieszka teraz we Francji.
Pani Duncan. Laura Catherine. Jej matka.
- Nie zna pan przypadkiem jej adresu? - Jakby z daleka słyszała swój drżący głos. - Jestem jej
krewną. Dlatego przyjechałam.
- Rozumiem. - Zerknął na nią ukradkiem, kiedy dochodzili do kościoła. Wyjął z kieszeni
klucz, otworzył drzwi i wprowadził ją do środka, wyciągając jednocześnie rękę, aby zapalić
światło. - Niestety nie mam pojęcia, jak brzmi jej dokładny adres, ale może będzie to wiedział
mój poprzednik. Zajmował się tą parafią przez dwadzieścia pięć lat i chyba utrzymywał
kontakt z panią Duncan, kiedy wyjechała. Mogę pani dać jego adres.
- Dziękuję. - Joss rozejrzała się dokoła. Był to piękny mały kościółek, prosty, o pobielonych
ścianach, oknach z trzynastego wieku, łukowych sklepieniach, błyszczących przedmiotach z
miedzi i mosiądzu oraz licznych płytach pamiątkowych. Nawę boczną w południowej części
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • katek.htw.pl