!Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic, Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Jerzy Pilch

 

Spis cudzołożnic

 

Pierwsze takty songu sutenera

 

  W połowie lat osiemdziesiątych próbowałem przekonać choć jedną  spośród kilku znajo- mych kobiet, by odrzuciwszy precz skrupuły i rozważywszy na zimno wszystkie za i przeciw

- zdecydowała się na krótkotrwałą poufałość z pewnym szwedzkim humanistą.

 

              Stałem przy automacie telefonicznym, chłodziłem na jego zielonkawym pancerzu rozpa- lone  czoło  i  gorączkowo  przegrzebywałem  kartki  mego  schludnego,  wypełnionego  właści- wym mi, protestanckim pismem kalendarzyka. Zapisane tam żeńskie imiona, panieńskie na- zwiska  i  dziewicze  telefony  przeistaczały  się  w  mityczny  spis  cudzołożnic,  kalendarzyk zmieniał się w zakazaną, ślepo oprawną księgę o porywająco pachnących stronicach, ja zaś wyobrażałem sobie, iż  jestem początkującym pisarzem, gromadzącym emocje do napisania czegoś, co mogłoby nosić tytuł Pieśń stręczyciela. "Gustawa, w dniu, w którym z doktora na-

uk  humanistycznych  miał  się  przeistoczyć  w  alfonsa,  obudził  telefon"  -  tak  brzmiałoby pierwsze zdanie tej bezlitosnej pod każdym względem książki.

  Najczęściej wykręcałem numer Joli Łukasik. Wydawało mi się, że kto jak kto, ale Jola bez oporów, a może nawet z desperackim entuzjazmem odegra przed szwedzkim humanistą rolę natchnionej hochsztaplerki, upadłej Matki Polki: zjawi się w sylwestrowym makijażu, dwu- znacznej kreacji, osaczy złaknionego Szweda klasycznym repertuarem głębokich spojrzeń i ryzykownych gestów. Byłem pewien, że na moje zawołanie zjawi się natychmiast. O tej po- rze z pewnością nie miała zajęć, powinna być w domu. Jedyną istotną przeszkodą mógł być Aleksander, jej syn fatalny i nieślubny.

  Ale przecież - gorączkowo obracałem tarczą - ale przecież - czułem zapach kruszejącej we wnętrznościach aparatu piramidy pięciozłotówek - ale przecież od fatalnej kolacji, na której fatalny Aleksander okazał się istotną przeszkodą nie do przebycia, minęło już parę lat. Mi- nęło parę lat, które w życiu narodu znaczą, być może, niewiele, lecz w życiu dziecka są bez wątpienia znaczące. Fatalny Aleksander z pewnością zostaje już  sam w domu, z pewnością samodzielnie kładzie się do łóżka - kto wie, może nawet chodzi już do szkoły.

  Szwedzki humanista czekał przy stoliku, drobnymi łykami popijał koniak albański i przez panoramiczną szybę gapił się na Polaków przemierzających zanurzoną w błotnej tonacji li- stopadowego wieczoru płytę rynku. Wyglądał niczym kapitan Nemo wpatrujący się w nieru- chawą topiel przez kryształową ścianę Nautiliusa. Od czasu do czasu odwracał swoją twarz

ku mnie. Odkładałem wówczas słuchawkę i nadając rysom twarzy wyraz zakłopotania wyni- kającego z drobnej, nieistotnej i łatwej do pokonania przeszkody, zbliżałem się doń - nie sia- dałem jednak, pochylałem się tylko i cedziłem konfidencjonalnym półgłosem:

  - Beautiful girl, I told you, seems to be busy. But don't worry. If not today, tomorrow you will fuck for sure.

  Szwed uśmiechał się samczo i unosił kieliszek. Ja unosiłem swój i wypijaliśmy. Szwed na siedząco, ja na stojąco. Szwed na siedząco, lecz widać było, iż nurtuje go niejasna chęć po- wstania  z  miejsca.  Rozglądał  się  trwożliwie,  jakby  w  obawie,  czy  nie  łamie  jakiegoś  tu- bylczego obyczaju, który każe tego dnia, o tej godzinie, a zwłaszcza po wzniesionym właśnie

 

 

 

4

 

toaście i wypowiedzeniu magicznej formuły przyrzeczenia, niezwłocznie powstać. Uspoka- jającym, serdecznym, ale też i nie znoszącym sprzeciwu, a zarazem wykluczającym wszelkie celebralne sensy gestem poklepałem go po ramieniu, wierzchem tej samej ręki otarłem kąciki ust, wysupłałem z kieszeni kolejnego amerykańskiego papierosa, zapaliłem i mrugając poro- zumiewawczo oznajmiłem:

- Now I'll call to another one.

  Szwedzki humanista powiedział coś, czego nie zrozumiałem. Był to chyba sprzeciw lub wyraz  rezygnacji,  choć  mogła  to  też  być  uprzejma  zachęta  do  kontynuowania  podjętego dzieła - trudno powiedzieć. Ruszyłem z  powrotem do automatu, minąłem kelnerkę  niosącą kolejne dwa koniaki albańskie (do cieniutkiej bluzki miała doczepioną ogromną wizytówkę z imieniem i nazwiskiem Iwona Goździk), minąłem oszklone drzwi i  kolejny raz jąłem prze- grzebywać kartki kalendarzyka, by znów wykręcić  numer  Joli  Łukasik.  Sygnał  huczał  zło- wróżbnie, jakby obwieszczając, iż jej mieszkanie opustoszało w stopniu o wiele większym, niż można by sądzić.

 

 

 

  Mężczyzna telefonujący do kobiety nie z ustronnego, lecz ludnego miejsca, często z nad- mierną spostrzegawczością zauważa urodę znajdujących się w pobliżu niewiast. Prawdziwo-

ści tej klasycznej reguły doświadczałem na własnej skórze. Odnosiłem nieodparte wrażenie,

iż otaczają mnie tysiące interesujących kobiet.

Za niedalekim kontuarem przechadzały się dwie, znające życie i języki obce recepcjonist-

ki; w jaskrawo oświetlonym, niczym zabytek klasy zero, kiosku Pewexu czuwała jadowicie chuda blondynka; z  salonu fryzjerskiego dobiegał  chichot  graniczący z  ekstatyczną  pieśnią miłosną; nawet gazety sprzedawała zwodniczo pozbawiona wyrazu dziewuszyna  -  zwodni- czo, powiadam, bo nie trzeba było być znawcą, by gołym okiem dostrzec drzemiące w niej możliwości. Nieprzypadkowo użyłem wyrażenia "gołym okiem", albowiem jej oko bynajm- niej gołe nie było, oblekała je niema pretensja - patrzyła na mnie z głuchym wyrzutem, jakby chciała zapytać: jak to się stało, Gustawie, że o nas, kobietach, myślisz tak, jakbyśmy były przedmiotami?

  Przyglądały mi się wszystkie, w ich bolesnych spojrzeniach czytałem rozmaite wat~ianty tego samego pytania: Jak to się stało, Gustawie, że z pary światłych intelektualistów zwie- dzających nasze święte miasto staliście się parą poszukiwaczy tandetnych przygód? - pytały recepcjonistki. - Kiedy, w którym momencie waszej wędrówki, zrozumiałeś, co się święci? - pytała jadowita blondynka z Pewexu. - Przecież nie robisz tego dla pieniędzy? Dlaczego go- dzisz się na to? Dlaczego obiecujesz niestworzone rzeczy? - pytała kusa kosmetyczka w błę- kitnym kitlu, która właśnie wybiegła na korytarz.

  Słyszałem ich głosy, słyszałem sygnał buczący w słuchawce i czułem, iż ogarnia mnie je- den z owych nieumiarkowanych popędów stylistycznych nie do okiełznania. Tym razem brał mnie  w  posiadanie  duch  ekstatycznego  monologu.  Tak,  byłem  gotów  mówić  o  wszystkich kobietach, które mogą  się  zjawić  lada  chwila.  Tak,  obiecywałem  szwedzkiemu  humaniście pełne cielesnego majestatu właścicielki butików; i sklepowe o niepowtarzalnie chłodnej skó- rze; i marzące o pierwszym dniu pracy studentki nauczania początkowego; i działaczki opo- zycji zyskujące na sex appealu w miarę rozpadu komunizmu; i ciebie, pochopna pomocnico

w  błękitnym  kitlu,  obiecywałem;  i  ciebie,  jadowita  blondynko  pachnąca  Pewexem;  i  was, obie recepcjonistki; i, dalej, szpetną czarnulkę, i młodziutkie ewangeliczki w konfirmacyjnej bieliźnie... I byłbym tak obiecywał dalej i dalej, gdyby Jola

Łukasik nie podniosła wreszcie słuchawki i nie zgodziła się na wszystko.

 

 

 

 

 

 

 

5

 

 

 

                                       Perfumy Evasion

 

Pomówmy o pryncypiach.

  Jola  Łukasik  była  kobietą  samotnie  wychowującą  dziecko,  ja  zaś  -  mężczyzną  od  dwu- dziestu lat żonatym  i  obarczonym  niezliczoną  ilością  zadań  intelektualnych.  Ergo:  byliśmy dla siebie stworzeni.

  Nic też dziwnego, że gdy kilka lat temu wybiła godzina, z peryferyjnego osiedla, na któ- rym mieszkam, wyruszył tramwaj numer cztery. Wiózł on moje ciało, spowite w wizytową bieliznę.  Po  mniej  więcej  czterdziestu  minutach  szaleńczej  jazdy  winno  ono  (moje  ciało) przekroczyć próg mieszkania Joli Łukasik, a po kilku godzinach winno znaleźć się w stanie mitycznego upojenia. Niczego wówczas nie byłem tak skończenie pewien jak właśnie tego, iż

z Jolą Łukasik zawrę niebawem - jak powiada Kołakowski - porozumienie erotyczne, na mo-

cy którego uda mi się choć na kwadrans zażegnać fenomen obojętności świata. Moje  ręce, nogi, moja skóra, nawet moja dusza były tego absolutnie pewne.

  Motorniczy  rozpędzał  rozkolebany  wagon  może  nie  szaleńczo,  lecz  na  pewno  wbrew zdrowemu rozsądkowi jakby w pościgu za białawym światłem, raz po raz gasnącym w per- spektywie alei Planu Sześcioletniego. Może wydawało  mu  się,  że  to  białe  światło,  ta  biała iskra  jest  w  rzeczywistości  parującym  końskim  zadem,  galopującym  rumakiem,  na  którym gna i za nic nie da się doścignąć jakiś działacz  "Solidarności"?  Może chciał go dopędzić i wydać, a może, przeciwnie, ostrzec lub poprosić o wstawiennictwo w podziemiu? Może tak,

a może inaczej. Nie dowiem się tego już nigdy, ponieważ, po pierwsze, raz po raz osaczała nas ciemność i nie byłem w stanie odczytać kształtu opcji politycznej, jaką tworzyły na ple- cach motorniczego fałdy tramwajarskiego płaszcza, po drugie zaś, świadomie rezygnując z udziału w dalszym ciągu wydarzeń, wysiadłem przy Rondzie Mogilskim.

  Wysiadłem przy Rondzie Mogilskim, przemierzyłem je i wstąpiłem do restauracji "Euro- pa",  gdzie  zamówiłem  i  wypiłem  kilka  dzielnych  i  niezłomnych  (niczym  cały  ten  maleńki naród) koniaków albańskich. Pijąc je, przyglądałem się - zasługującemu na osobną uwagę - wnętrzu tej knajpy. Naprzeciw mnie siedział pijak o martwej twarzy jasnowidza. Wpatrywał

się w przestrzeń nad moją głową tak intensywnie, jakby tam właśnie, nad moją głową, znaj- dował się czytelny spis moich zamiarów. Te zaś (moje zamiary), nie będę taił, jęły się po ko- niakach albańskich nieco wikłać.

  W chwili słabości, która mnie ogarnęła, zacząłem całkiem na serio rozważać możliwość wprowadzenia pewnej zmiany, pewnej drobnej korektury w starannie zaplanowanym wieczo- rze. Od rzeczy zasadniczej, to znaczy, od zażegnania fenomenu obojętności świata nie zamie- rzałem, naturalnie, odstępować. Zastanawiałem się jedynie, czy aby nie zmienić sposobu, czy mianowicie  nie  zrezygnować  z  zażegnywania  fenomenu  obojętności  świata  przy  pomocy ciała Joli Łukasik na rzecz zażegnywania go przy pomocy kolejnych koniaków albańskich.

  Do  degradacji  moralnych  zawartych  w  pierwszym  sposobie  byłem  od  dawna  przyzwy- czajony, tym razem jednak, po kolejnym koniaku  albańskim, ogarnęła mnie fala przedziw- nych skrupułów i wątpliwości, a nawet, rzekłbym, wzniosłego idealizmu, i już, już byłbym

się w niej pogrążył bez reszty, gdy przyszło opamiętanie. Pomyślałem sobie mianowicie, iż nic nie stoi na przeszkodzie, by odwołując się do tradycji kultywowanej przez pokolenia, oba sposoby zażegnywania fenomenu obojętności świata po prostu ze sobą połączyć. Połączenie takie ma, jak wiadomo, swoje dobre i złe strony. Istotnie wzmacniając oba elementy, równo- cześnie wzajemnie je osłabia. Zdrada małżeńska, dokonana w pijackim zaniedbaniu, jakiemu poddane jest nasze wnętrze, bywa zdradą nie w pełni świadomą. Pozbawiona zaś klasycznej pełni  swych  atrybutów,  nadwerężona  w  swej  tożsamości,  zamącona  pamięciowymi  i  zmy- słowymi  palimpsestami,  ujęta  wreszcie  w  liczne  cudzysłowy  "okoliczności  łagodzących"

 

 

 

6

 

staje się, rzec by można, daleką i niejasną kopią oryginału. Tak daleką i niejasną, iż, rzec by można, zanika między nimi (to znaczy, między zdradą jako taką a zdradą w pijackim zanie- dbaniu) wewnętrzna korespondencja, i to do tego stopnia, iż przestaje być ona (zdrada w sta-

nie zaniedbania) sobą, iż nie jest już zdradą po prostu.

  Tak rzec by można, tak można by fakty upiększać słowami, tymczasem jednak pamiętać trzeba nade wszystko, by kolejne dawki koniaku albańskiego, kryjące w sobie niepoliczalną liczbę  owych  łagodzących  okoliczności,  rozcieńczając  i  zamazując  rzeczywistość,  nie  roz- cieńczyły i nie zamazały jej zupełnie, by nie wyzuły jej z istnienia. Chcąc posiąść ciało Joli Łukasik musiałem dbać o to, by wcześniej świetlisty nurt albańskiego koniaku nie wziął mnie

w  s w o j e  posiadanie.

I to było dobre, jak mówił Pan przypatrując się swoim kolejnym dziełom.

Upijając się, nie mogłem zdradzić w całości; chcąc zdradzić, nie mogłem się upić do koń-

ca - oto paradoks znany każdemu. Żywioł niedosytu toczący wiekuisty bój z sytością - jedna

z zagadek, do których rozwiązania możemy się zaledwie przybliżyć. Zaledwie przybliżyć, nie żywiąc nawet nadziei, iż kiedykolwiek będzie nam dane poznać rozstrzygnięcie.

 

 

 

  Działacz jadący na oklep zniknął z pola widzenia. Umilkło nawet najdalsze echo galopa- dy. Zapewne przemierzył już Rynek, Świętej Anny, Straszewskiego i zanurzył w bezszelest- nej białej trawie Błoń.

  Opuściłem  -  zasługujące  na  osobną  uwagę  -  wnętrze  restauracji  "Europa"  i  ruszyłem  w kierunku  pobliskiego  wieżowca,  który  nad  rozległym  obszarem  ogródków  działkowych wznosił się niczym poszarzała góra lodowa. Wjechałem windą na dziesiąte piętro, zastuka- łem i Jola Łukasik, pachnąca perfumami Evasion i ubrana w letnią kwiecistą spódnicę, otwo- rzyła mi drzwi.

  - Przychodzę - rzekłem - niecały, bom wszędzie po drodze cząstkę mej duszy zostawił! Jedna cząstka pozostała w tramwaju numer cztery i tam docieka, czy motorniczy jest komu- nistą, czy bojownikiem o wolność, i kogo właściwie ściga, i czy robi to, by wydać  w ręce nieprzyjaciół, czy by ochronić i ocalić. Druga cząstka została  w restauracji "Europa" i tam upija się i rozważa odwieczne słabości natury ludzkiej. Trzecia wreszcie... trzecia unosi się nad działkami...

- Nie pierdol - przerwała mi Jola ciepło i wskazała miejsce za stołem, bym spoczął.

  Usiadłem, rozejrzałem się wokół i stwierdziłem, że nie wszystko  jest w porządku. Moja znajomość literatury mówiła mi, że gdy wreszcie znajdę się na miejscu, ponad wszelką wąt- pliwość powinienem zetknąć się z następującymi elementami:

po pierwsze, dyskretny półmrok uzyskany przez wygaszenie świateł i zapalenie świec;

po drugie, zapach kadzidełka;

po trzecie, zmieniona pościel;

po czwarte, co najmniej dwa świeże ręczniki w łazience;

po piąte, ona, sama Jola Łukasik, ubrana i pachnąca nienagannie;

  po szóste, kolacja raczej lekka, raczej symboliczna, bez w każdym razie intensywnych sa- łatek i sosów (nic bardziej kłopotliwego niż płynąca z ust do ust delikatna aura sałatki, dajmy

na to, z porów);

  po siódme i ostatnie, Fatalny Aleksander wykąpany, w pidżamce, grzecznie mówiący do- branoc.

  Tymczasem, jak powiadam, nie wszystko się zgadzało. Niektóre elementy, owszem, wy- stępowały  w  klasycznej  postaci,  innych  jednak,  choć  rozglądałem  się  w  sposób  daleki  od dyskrecji, nie zauważałem wcale.

 

 

 

7

 

Zacznijmy od pozytywów.

Miała na sobie letnią, kwiecistą, półprzejrzystą spódnicę i pachniała perfumami Evasion.

  I to było dobre. I to mogło być rozstrzygające. Albowiem ja, Gustaw, do wielu akcesoriów odczuwałem słabość: otaczałem czcią kostiumy kąpielowe, czarne podkoszulki, czółenka na płaskim obcasie, wzorzyste rajstopy, sukienki na ramiączkach, elastyczne golfy. Zawsze jed- nak - nawet gdybym był nieumiarkowanym epikiem o gargantuicznym temperamencie i bio- rący mnie od czasu do czasu w posiadanie nieumiarkowany popęd stylistyczny posiadł mnie bez reszty, podszeptując fałszywie Wielką Pieśń Fetyszysty, nawet gdyby pod moim ołowia- nym piórem ta skromna litania przeistoczyła się w kilkudziesięciostronicowy indeks istnieją- cych i nie istniejących części garderoby, w historię pończochy, w burzliwą a zarazem szyder- czą  biografię  wynalazcy  kontrafałdy,  w  niekończący  się  wreszcie  spis  gatunków  tkanin  - zawsze  więc,  powiadam,  dzieło  to  lub  też  jego  ustęp  wieńczyłby  traktat  o  barwach,  zapa- chach i fasonach spódnic.

  - Skąd wiesz, Jolu, że tego rodzaju lapsusy klimatyczno-odzieżowe robią na mnie szcze- gólne wrażenie? zapytałem, mając na myśli podniecający rozziew  pomiędzy zimową porą a letnią spódnicą.

Jola uśmiechnęła się, zapaliła carmena i spojrzała na mnie przeciągle.

- Słuchaj, czy ty zawsze jesteś taki?

  - Jaki? - spytałem. I nie czekając na odpowiedź, dodałem: -Prawdę mówiąc, jestem pełen jak najgorszych myśli.

  Istotnie, o zażegnywaniu fenomenu obojętności świata, przynajmniej na razie, nie mogło być mowy. On zaś (fenomen) nacierał tymczasem z coraz większym impetem, a nieopisany bałagan panujący w pokoju jeszcze go potęgował.

  Jola orientując się w czym rzecz, nerwowo chichotała i zagryzała wargi. Wreszcie powie- działa:

- To jest bałagan, który można usunąć w ciągu pięciu minut.

  - Może pomóc? - pozwoliłem sobie na niewinny żart, spojrzawszy na tonącego w powodzi przedmiotów Aleksandra.

  On  również  nie  spełniał  pokładanych  w  nim  nadziei.  Kąpiel?  Pidżamka?  Głęboki  sen dziecka?

  Nie traciłem, oczywiście, nadziei, krzepiąc się jednocześnie klasycznymi walorami ocze- kiwania,  które  jest,  jak  wiadomo,  najprzyjemniejsze.  Fatalny  Aleksander  brnął  tymczasem wśród zalegających podłogę zabawek, wlokąc za sobą ogromnego murzyna z bakelitu. Mani- pulował nim nieprzerwanie: dźwigał go na swych muskularnych ramionkach, szeptał mu coś konfidencjonalnie, przykładał głowę do jego czekoladowego brzucha.

  Murzyn  miał  regularne  europejskie  rysy,  jasno  dowodzące,  iż  jego  projektantom  przy- świecała  idea  wielkiej  rodziny  człowieczej.  Ogromny  ołowiany  ocean  lat  pięćdziesiątych przetaczał się nad nim. Fatalny Aleksander zastygł nagle z przytkniętym doń uchem - zastygł

i znieruchomiał, tak jakby w zakamarkach tej pociemniałej bakelitowej muszli usłyszał sze- lest stalinowskich sukien, garniturów, śpiew na dachu  Łubianki,  pojedyncze  salwy,  grzmot oklasków, skandowane nazwiska, muzykę zachodnich radiostacji.

  - Tak, tak,  Aleksandrze  -  rzekłem  doń  w  duchu  i  z  enigmatyczną  pewnością  siebie  -  to wszystko zasługa twej matki! Taką masz matkę i pamiętaj o tym, chłopcze!

  Pragnąłem w ten aluzyjny sposób dać dziecku do zrozumienia, iż jego matka jest kobietą, która potrafi w nienaruszonym stanie przechować zabawki z własnego dzieciństwa. Bo mu- rzyn, istotnie, wyglądał jak nowy, co zresztą potęgowało wrażenie jego muzealnej martwoty.

  - Tak, tak, Aleksandrze - szepnąłem nostalgicznie na razie jesteś zbyt mały, by zrozumieć, kim... czym... jakim zjawiskiem jest kobieta, która w nienaruszonym stanie przechowuje za

 

 

 

 

8

 

  bawki z własnego dzieciństwa i jak dalekosiężne konsekwencje ma ten fakt dla jej ciała i duszy, dla jej bielizny i zapachu. Na razie, Aleksandrze, jesteś zbyt mały, by to pojąć, lecz kiedyś pojmiesz to z pewnością.

 

 

 

  Siedziałem za stołem, jadłem sałatkę z porów i piłem wódkę czystą zmieszaną z sokiem z czarnej porzeczki. Smakował mi ten koktajl jak nigdy - do tego stopnia, iż w pewnej chwili ogarnęła mnie nawet obawa, czy aby z fazy radosnej delektacji ,nie przejdę niepostrzeżenie w fazę posępnej żarłoczności. Moje wnętrzności, wymoszczone koniakiem albańskim, gorliwie

i ze skwapliwą uległością reagowały na kolejne dawki. Więc tak,  upijałem się, a jednocze- śnie, z żałosnym uporem, kultywowałem w sobie wiarę, iż mimo wszystko zabawki zostaną niebawem  zebrane  z  podłogi,  umundurowany  spiker  zniknie  z  ekranu,  Fatalny  Aleksander uśnie w łóżeczku i szczupłe, trzydziestoparoletnie ciało jego matki znajdzie się wreszcie w zasięgu większości moich zmysłów.

- Słuchaj, Gustawie, dlaczego zdradzasz żonę?

  -  Jolu  -  powiedziałem,  nieco  przesadnie  eksponując  znużenie  głosu  -  nie  będę  ci  w  tej chwili wykładał całej mojej teorii zdrady małżeńskiej (bo, trzeba ci wiedzieć, mam taką teo- rię, a co więcej, noszę się z zamiarem napisania na ten temat niewielkiej broszury). Powiem więc tylko krótko: nie o ukojenie cielesne tu idzie, lecz o zażegnanie fenomenu obojętności

świata.

Jola spojrzała na mnie z pobłażliwością, niewolną jednak od elementów poirytowania.

- Nie jestem kretynką. Wyobraź sobie, że czytałam Kołakowskiego.

  Poczułem, jak Trzeźwość lodowatym palcem trąca kamienną strunę  mego serca, a Furia muska mi włosy ostrzem swojej włóczni.

- Jolu przeklęta - syknąłem jadowicie - jeśli czytałaś Kołakowskiego, to dlaczego to dziec-

ko jeszcze nie śpi? I dramatycznym gestem wyciągnąłem rękę w kierunku Fatalnego Alek- sandra, który dalej na nic nie zważając (nawet na gadzi mój syk) bawił się w najlepsze.

Jola spojrzała na mnie i wzruszyła ramionami.

  Gest ten miał w sobie tyle wyrazu, że w jednej chwili przywiódł  mnie do opamiętania - mógłby się stać początkiem niejednej sentymentalnej historii i w pewnym sensie stał się nim. Albowiem w geście tym, wśród niezliczonych jego sensów, była też rozpacz baśniowej kró- lewny strzeżonej przez złego smoka. Przecież i tak można było widzieć tę sytuację. Jola Łu- kasik  to  piękna  królewna,  Fatalny  Aleksander  -  niedobry  smok,  ja  zaś,  wstaw,  to  rycerz- zdobywca, który chcąc przystąpić do zażegnywania fenomenu obojętności świata musi poko- nać złe moce.

  Toteż chcąc wybawić Jolę Łukasik, lecz nade wszystko zbawić (choćby na kwadrans) sa- mego siebie, musiałem wykrzesać w sobie siły do całej serii nużących zabaw, by w końcu - choć mam wątpliwości, czy brzmi to w polszczyźnie najlepiej - uśpić Fatalnego Aleksandra.

 

 

 

 

Fatalny Aleksander

 

  Poruszałem się na czworakach, ręce i kolana coraz to uginały się pode mną, wtedy (zanim wracały mi siły, aby znowu się unieść) pełzłem na brzuchu. Wybór pierwszej z całej serii nu- żących zabaw - "wio koniku" - był całkowicie nieprzemyślany. Czułem, że jeśli potrwa to tak dalej, siedzący na mych plecach Aleksander (na jego karku siedział z kolei ogromny murzyn

z bakelitu} na pewno nie uśnie, na pewno zaś usnę ja, wyczerpany śmiertelnie. Wzorzysty

 

 

 

 

9

 

dywan sunął pode mną i obawiałem się, że lada chwila jego ziemski i piaszczysty zapach sta- nie się zapachem mitologicznej pościeli. Na szczęście Fatalny Aleksander smagał mnie bole- śnie w kark sporządzonym naprędce bacikiem i smagnięcia te przywracały mi przytomność.

W pewnym sensie byłem mu nawet za nie wdzięczny - tego jeszcze brakowało, bym usnął z masywnym i żywotnym dzieckiem na grzbiecie! Byłem mu wdzięczny, choć, oczywiście, nie mogłem się powstrzymać, by nie lżyć go i nie szydzić zeń w myślach.

  - Życzę ci jak najlepiej, Aleksandrze - szeptałem czując jego razy i pełznąc dookoła po- koju. - Życzę ci jak najlepiej, choć obawiam się, że jak tak dalej pójdzie, nie zostaniesz, gdy dorośniesz, pisarzem. Życzę ci dobrze, Aleksandrze, ale jeśli naprawdę pragniesz zostać pisa- rzem, obawiam się, że będziesz musiał więcej, znacznie więcej niż inni pracować nad sobą!

  Pełzłem dalej, a dalszy ciąg przestrogi wygłaszałem już nie szeptem, lecz półgłosem, jak- bym chciał, aby to, co mówię, i do Joli Łukasik dotarło.

- Nawet jeśli ci się powiedzie, to i tak, Aleksandrze, nie zdobędziesz się nigdy na niezbęd-

ną dozę szczerości.

  Nigdy nie uczynisz w swoich utworach tego, co każdy obdarzony twoją biografią winien uczynić. W swoich bezbarwnych tekstach nie zdołasz, bo nie będziesz miał danych, zmitolo- gizować swojego ojca. Nie będziesz dociekał, kim był twój tatuś; nie będziesz rozważał i opi- sywał, posługując się, płynną retoryką, kolejnych jego wcieleń! - Pełzłem dalej i dalej roz- wijałem rozmaite aspekty skierowanej do Aleksandra przestrogi.

  Raz po raz spoglądałem przy tym na nieruchome, obute w czarne czółenka nogi Joli Łuka- sik, aż w pewnej chwili zauważyłem ich wzbierającą od pięt nerwowość. Łydki Joli jeszcze nie drżały, ale powietrze wokół nich pełne już było misternych napięć. Nie wróżyło to nicze-

go dobrego. Zrozumiałem, że nie najzręczniej brzmi to, co mówię, a poza tym, po prawdzie, żal mi się dziecka półsieroty zrobiło i jąłem go w trakcie następnego okrążenia pocieszać.

  - W końcu niewielkie zmartwienie, Aleksandrze. Nie ty jeden znalazłeś się w takiej sytu- acji, nie ty jeden nie wiesz, kim był twój ojciec. Nie myśl o tym, a raczej myśl, ale w bardziej uniwersalnych kategoriach. Pomyśl, na przykład, o ludzkości, Fatalny Aleksandrze. Przecież ludzkość  na  dobrą  sprawę  także  nie  zna  swojego  początku.  Nie  wie,  skąd  się  wzięła,  a zwłaszcza, jak to się odbyło, w dzień, czy w nocy, na trawie, czy na wersalce. Czy tatuś i mamusia ludzkości byli niczym dwie ogarniające się mgła wice, czy raczej jako ciemność i światło? A może tatuś ludzkości był Słowem, a mamusia Ciałem? I czy mamusia ludzkości coś szeptała, a tatuś postępował jak prawdziwy dżentelmen? Ludzkość, Aleksandrze, nie wie, czy  była  planowana  i  czy  przyszła  na  świat  we  właściwym  czasie,  czy  też  stanowczo  za wcześnie albo, przeciwnie, w ostatnim dosłownie momencie? gdy nikt już tego, nawet sami rodzice, nie brał pod uwagę. Ludzkość nie wie, czy była oczekiwana: czy tatuś i mamusia od pewnego dnia, nie bez dozy rezygnacji, przestali uważać i liczyli się ze wszystkim, czy, prze- ciwnie, starali się, wyliczali, uważali, stosowali i mimo to, nie wiadomo jakim cudem, wpa- dli. I jaka była ich miłość?  Żarłoczna?  Ascetyczna?  Taka sobie?  Pomyśl o tym wszystkim, Aleksandrze!  -  To  mówiąc  rozpocząłem  ostatnie  okrążenie.  A  gdy  je  skończyłem,  powie- działem:  -  A  teraz,  drogi  Aleksandrze,  jeśli  nie  jesteś  znużony,  urządzimy  sobie  tor  prze- szkód.

  "Tor przeszkód albo fiasko zupełne" - tak można by ten epizod zatytułować, lecz raczej należałoby go pominąć, a już na pewno nie eksponować ani graficznie, ani gramatycznie.

  Otóż dałem się ponieść wyrazistej, to prawda, wizji. Wyobraziłem sobie mianowicie Fa- talnego Aleksandra usypiającego pod zwałami książek. Zwidział mi się jego niczym nie zmą- cony sen dziecka pod dywanowym nalotem tomów; zwidział mi się ten nie pozbawiony po- ezji  obraz  i  niczym  szalony  wynalazca  począłem  do  swych  urojeń  naginać  rzeczywistość. Jąłem budować z książek i albumów tor przeszkód, tunel i labirynt. Seria "Nike" posłużyła

do  wzniesienia  całej  sekwencji  filarów.  Ściany  tworzyły  słowniki  i  encyklopedie  oraz

 

 

 

 

10

 

wszystko to, co w bibliotece Joli Łukasik miało nieco większy format: Złota gałąź Frazera,

Cichy Don, dwujęzyczne wydanie wierszy Joyce'a, Listy Tołstoja, Dzieje Rosji Bazylowa.

  Na wierzch kładł budowniczy albumy malarstwa,  szczeliny wypełniał  serią  "Myśli  i  lu- dzie", całość umacniał Biblioteką Klasyków Filozofii. Nim jednak skończył, cały ten wiszący ogród zaczął drżeć w posadach. Fatalny Aleksander nie zdołał nawet dopełznąć do progu la- biryntu, nie zdążył wejść do środka (nie mówiąc o upragnionym zaśnięciu w jednej z zacisz- nych kwater), gdy wszystko runęło zachowując ruchy i proporcje właściwe wielkim katakli- zmom.

  To, co nastąpiło potem, można jedynie nazwać beztroską zabawą cudownie ocalałych. Ja, Gustaw, zdjąłem buty, z wyjętej z kołonotatnika kartki zrobiłem jaskółkę, stanąłem na wer- salce, uniosłem rękę i... poczułem, że ogarnia mnie błogostan wiekuistej powtarzalności. Raz

po raz puszczałem papierowy samolocik, który w powietrzu wypełnionym kurzem biblioteki

i dymem carmenów krążył niespodziewanie długo, Fatalny Aleksander z napiętą uwagą śle- dził jego lot, po czym biegł za nim i przynosił mi go z powrotem-i wszystko to zdawało się zachowywać nienaruszalną kolistość szczegółów. Jola w tym czasie odsłoniła okna, po czym wyszła do kuchni, tak jakby powróciła do wieczornej krzątaniny, i światło dnia, które wyraź- nie wyczuwało się już  na zewnątrz, i w  moim  sercu  rozproszyło  ciemności.  Bo  choć  ostre dotąd kontury pokoju zaczęły się z wolna przede mną zacierać, choć chwilami zdawało mi się, iż sam jestem papierową jaskółką i zaraz ruszę koszącym lotem ponad parkietem, stołem

i książkami, dość jednak miałem sił, aby zauważyć, iż Fatalny Aleksander z coraz mniejszym entuzjazmem przynosi samolocik: nie biega już, lecz chodzi, a wreszcie czyni to z wyraźną niechęcią - i wyglądało na to, że lada moment zrezygnuje.

I pojawiła się Jola. I pomyślałem, że wszystko wreszcie układa się w harmonijną całość,

że  fenomen  obojętności  świata,  późno  bo  późno,  lecz  mimo  wszystko  zażegnany zostanie. Jola bowiem pojawiła się po to, by zabrać dziecko, by zanieść je wreszcie do łóżka: wszak zrobiła coś, co wyglądało na stosowany rutynowo przed snem zabieg higieniczny - posadziła sobie Fatalnego Aleksandra na kolanach, zręcznym ruchem przysunęła stojące, jak się oka- zało, cały czas na stole narzędzia i specyfiki, i z szaleńczą, narastającą w trakcie wykonywa-

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • katek.htw.pl