Śmierć Jacka Hamiltona, Książki, Stephen King

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Wszystko jest wzglêdne - Œmieræ Jacka Hamiltona
Stephen King
Œmieræ
Jacka Hamiltona
Na pocz¹tek muszê wam powiedzieæ jedno: nie było na œwiecie nikogo, kto by nie lubił
mojego kumpla Johnniego Dillingera, poza Melvinem Purvisem z FBI. Purvis był praw¹ rêk¹
J. Edgara Hoovera i nienawidził Johnniego jak zarazy. A inni... wiecie, Johnnie po prostu
działał na ludzi tak, ¿e zaczynali patrzeæ na œwiat tak jak on. Umiał te¿ ludzi rozœmieszaæ.
Bóg zawsze w koñcu robi porz¹dek, mawiał. Jak nie lubiæ goœcia, który wyznaje tak¹
filozofiê?
Ale ludzie nie mieli ochoty daæ umrzeæ takiemu człowiekowi. Zdziwilibyœcie siê, ilu ci¹gle
twierdzi, ¿e 22 lipca 1934 roku pod Biograph Theather w Chicago federalni wcale nie stuknêli
Johnniego. W koñcu poœcigiem dowodził Melvin Purvis, kawał drania, który jednak był te¿
cholernie głupi (nale¿ał do takich, którzy próbuj¹ wywaliæ okno, zamiast wczeœniej
sprawdziæ, czy jest otwarte). Ode mnie te¿ nie usłyszycie o nim dobrego słowa. Jak ja
nienawidziłem tej wymuskanej cioty! Wszyscyœmy go nienawidzili!
Po strzelaninie w Little Bohemia w Wisconsin uciekliœmy Purvisowi i federalnym - wszyscy!
Zagadka roku brzmiała: jakim cudem tego pedała nie wyrzucili z pracy. Johnnie powiedział
kiedyœ: "Pewnie ¿adna kobitka nie umie tak dobrze obci¹gn¹æ J. Edgarowi". Aleœmy siê
œmiali! Jasne, w koñcu Purvis dopadł Johnniego, ale musiał urz¹dziæ zasadzkê pod Biograph i
strzeliæ mu w plecy, gdy Johnnie biegł boczn¹ alej¹. Upadł wtedy w błoto i kocie gówna,
powiedział: "I co wy na to", a potem umarł.
A jednak ludzie nie chc¹ w to uwierzyæ. Mówi¹, ¿e Johnnie był przystojny, wygl¹dał prawie
jak gwiazda filmowa. Facet, którego pod Biograph zastrzelili federalni, miał twarz tłuœciocha,
spuchniêt¹ jak gotowana parówka. Johnnie skoñczył wtedy niedawno trzydzieœci jeden lat, a
frajer zastrzelony przez gliniarzy wygl¹dał spokojnie na czterdziestkê! Poza tym (tu zni¿ali
głos do szeptu) wszyscy wiedz¹, ¿e John Dillinger miał zaganiacza wielkoœci kija
baseballowego marki Louisville Slugger. Facet, na którego Purvis zastawił pułapkê pod
Biograph, miał najwy¿ej standardowe szeœæ cali. I jeszcze ta blizna na górnej wardze. Widaæ
j¹ jak na dłoni na zdjêciach z kostnicy (takim jak to, na którym jakiœ półgłówek unosi głowê
mojego kumpla z powa¿n¹ min¹, jakby chciał oznajmiæ całemu œwiatu, ¿e Zbrodnia Nie
Popłaca). Blizna przecina na pół w¹s Johnniego. Wszyscy wiedz¹, ¿e John Dillinger nigdy nie
miał takiej blizny; wystarczy popatrzeæ na inne fotografie, mówi¹. Na pewno było ich doœæ.
Jest nawet ksi¹¿ka, według której Johnnie nie umarł - ¿e prze¿ył wszystkich towarzyszy,
którzy uciekali razem z nim, trafił do Meksyku, zamieszkał na hacjendzie i swoim
nadzwyczajnych rozmiarów dr¹galem zadowolił mnóstwo se-oras i se-oritas. W ksi¹¿ce jest
mowa, ¿e mój kumpel umarł 20 listopada 1963 roku - dwa dni przed Kennedym - w
dojrzałym wieku szeœædziesiêciu lat i wcale nie poło¿yła go kula federalnych, tylko zwykły,
poczciwy zawał. Podobno John Dillinger umarł we własnym łó¿ku.
¯adna historia, ale zupełnie nieprawdziwa.
Na ostatnich zdjêciach twarz Johnniego wydawała siê za du¿a, bo naprawdê przybyło mu parê
funtów. Nale¿ał do tych, którzy jedz¹ z nerwów i kiedy w Aurorze w stanie Illinois umarł
Jack Hamilton, Johnnie czuł, ¿e to on bêdzie nastêpny. Tak mówił na tamtym ¿wirowisku, do
którego zabraliœmy biednego Jacka.
A jego wielki dr¹gal - có¿, znałem Johnniego długo, poznaliœmy siê w Zakładzie Poprawczym
Pendleton w Indianie. Widziałem go w ubraniu i bez. Homer Van Meter mo¿e wam
powiedzieæ, ¿e miał niezłego, ale nieszczególnie wielkiego. (Jeœli chcecie, powiem wam, kto
miał naprawdê wielkiego: Dock Barker - maminsynek! Ha!).
Teraz sprawa blizny, tej, która biegnie w poprzek jego w¹sów na zdjêciach z chłodni. Na
innych fotografiach nie widaæ jej dlatego, ¿e pojawiła siê na twarzy Johnniego niedługo przed
œmierci¹. Stało siê to w Aurorze, podczas gdy Jack (Red) Hamilton le¿ał na ło¿u œmierci. O
tym właœnie chcê wam opowiedzieæ: sk¹d wziêła siê blizna na górnej wardze Johnniego
Dillingera.
Ja, Johnnie i Red Hamilton wycofaliœmy siê ze strzelaniny w Little Bohemia przez okna
kuchenne z tyłu i uciekliœmy brzegiem jeziora, tymczasem Purvis i jego banda idiotów ci¹gle
zasypywali ołowiem front hotelu. Psiakrew, mam nadziejê, ¿e ten Szwab, właœciciel, był
ubezpieczony! Pierwszy samochód, jaki znaleŸliœmy, nale¿ał do s¹siadów, starszego
mał¿eñstwa, i nie chciał zapaliæ. Wiêcej szczêœcia mieliœmy z nastêpnym - fordem coupe,
którego właœcicielem był stolarz mieszkaj¹cy zaraz obok. Johnnie wskoczył za kierownicê i
www.StephenKing.one.pl
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Wszystko jest wzglêdne - Œmieræ Jacka Hamiltona
wywiózł nas spory kawałek w stronê Saint Paul. Potem poprosiliœmy go, ¿eby oddał kółko -
co zrobił doœæ ochoczo - i ja zaj¹łem jego miejsce.
Przekroczyliœmy Missisipi jakieœ dwadzieœcia mil od Saint Paul i chocia¿ cała miejscowa
policja szukała Gangu Dillingera, jak nas nazywano, chyba nic by siê nam nie stało, gdyby
Jack Hamilton nie zgubił kapelusza podczas ucieczki. Pocił siê jak mysz - jak zawsze, gdy był
zdenerwowany - kiedy wiêc znalazł na tylnym siedzeniu jak¹œ szmatê, skrêcił j¹ w cienki
sznurek i zawi¹zał na głowie jak Indianiec. Właœnie to przyci¹gnêło uwagê gliniarzy, którzy
parkowali za Spiral Bridge, po stronie Wisconsin, i gdy ich mijaliœmy, ruszyli za nami, ¿eby
lepiej siê przyjrzeæ.
Ju¿ tam mógł nas spotkaæ koniec, ale Johnnie zawsze miał diabelnego farta - w ka¿dym razie
do czasu zasadzki pod Biograph. Miêdzy nami a radiowozem znalazła siê ciê¿arówka z
bydłem, której gliniarze nie mogli wymin¹æ.
- Gazu, Homer! - krzyczy do mnie Johnnie. Siedział z tyłu i s¹dz¹c po głosie, był w œwietnym
humorze. - Do dechy!
Posłuchałem i zostawiliœmy wóz z bydłem w kurzu, a za nim gliny. Na razie, mamo, napiszê,
jak dostanê pracê. Ha!
Kiedy ju¿ siê wydawało, ¿e zagrzebaliœmy ich na dobre, Jack mówi:
- Zwolnij, durniu, nie ma sensu, ¿eby nas zatrzymali za przekroczenie prêdkoœci.
Zwolniłem wiêc do trzydziestu piêciu i przez kwadrans wszystko szło œwietnie.
Rozmawialiœmy o Little Bohemia, o tym, czy Lesterowi (którego zawsze nazywali
Chłopaczkiem) udało siê uciec, gdy nagle rozległ siê trzask karabinów i pistoletów i zaczêły
gwizdaæ kule odbijaj¹ce siê od jezdni. To byli tamci gliniarze z mostu. Dogonili nas, pokonali
niepostrze¿enie ostatnie sto czy dziewiêædziesi¹t jardów i zbli¿yli siê na tyle, ¿eby strzelaæ
nam w opony - pewnie nie byli jeszcze pewni, czy to Dillinger.
Ale zaraz pozbyli siê w¹tpliwoœci. Johnnie wybił tyln¹ szybê forda kolb¹ pistoletu i zacz¹ł
strzelaæ. Znowu wdusiłem pedał gazu i wycisn¹łem z forda piêædziesi¹t mil na godzinê, co w
tamtych czasach było zawrotn¹ prêdkoœci¹. Nie było za du¿ego ruchu, ale wszystkie
samochody mijałem jak siê dało - z lewej, z prawej, rowem. Dwa razy poczułem, jak koła po
stronie kierowcy trac¹ kontakt z drog¹, ale siê nie wywróciliœmy. Nie ma to jak ford, kiedy
trzeba wiaæ. Kiedyœ Johnnie napisał do samego Henry'ego Forda. "Kiedy jadê fordem, mogê
sypn¹æ ka¿demu kurzem w maskê", oœwiadczył, i tego dnia sypaliœmy, ile wlezie.
Jednak przyszło nam za to zapłaciæ. Usłyszałem nagle ping! ping! ping!, przednia szyba pêkła
i prosto na desce rozdzielczej wyl¹dował pocisk - byłem pewien, ¿e z czterdziestkipi¹tki.
Wygl¹dał jak du¿y czarny chrz¹szcz.
Jack Hamilton siedział na miejscu pasa¿era. Chwycił swój półautomat le¿¹cy na podłodze i
chyba sprawdzał magazynek, gotowy wychyliæ siê przez okno, kiedy rozległo siê nastêpne
ping! Jack mówi:
- Och, gnojek! Dostałem!
Kula musiała wpaœæ przez rozbite tylne okno, cudem ominêła Johnniego i trafiła Jacka.
- Nic ci nie jest? - krzykn¹łem. Wisiałem na kierownicy jak małpa i krêciłem ni¹ pewnie z
podobn¹ zrêcznoœci¹. Wyprzedziłem ciê¿arówkê Coulee Dairy, tr¹bi¹c i wrzeszcz¹c na
skurwiela mleczarza w białym fartuchu, ¿eby zjechał mi z drogi. - Jack, nic ci nie jest?
- Nic, wszystko w porz¹dku - mówi i wysuwa siê z okna prawie do pasa z automatem w rêce.
Tylko ¿e na pocz¹tku nie mógł strzelaæ, bo przeszkadzała mu ciê¿arówka z mleczarni.
Widziałem w lusterku kierowcê, który gapił siê na nas spod swojej czapeczki. A kiedy
spojrzałem na Jacka wychylonego przez okno, zobaczyłem na œrodku płaszcza dziurê, okr¹gł¹
i równiutk¹, jakby była narysowana ołówkiem. Nie było krwi, tylko ta czarna dziurka.
- Daj spokój Jackowi, skup siê na pieprzonym fordzie! - krzykn¹ł do mnie Johnnie.
Skupiłem siê. Oddaliliœmy siê od ciê¿arówki mo¿e o pół mili, a gliniarze utknêli za ni¹, bo z
jednej strony drogi mieli barierê, a z drugiej sznur samochodów, który leniwie toczył siê w
przeciwnym kierunku. Pokonaliœmy ostry zakrêt i przez chwilê ciê¿arówka z mleczarni i wóz
policyjny zniknêły nam z oczu. Nagle z prawej pojawiła siê zaroœniêta chwastami ¿wirowa
droga.
- Tutaj! - dyszy Jack, opadaj¹c na fotel, ale ja ju¿ skrêcałem.
To był stary podjazd. Przejechałem mniej wiêcej siedemdziesi¹t jardów, wspinaj¹c siê na
małe wzniesienie i zje¿d¿aj¹c po drugiej stronie. Zatrzymałem siê pod domem na farmie,
który wygl¹dał na dawno opuszczony. Zgasiłem silnik, wysiedliœmy i stanêliœmy za
samochodem.
- Jak przyjad¹, poka¿emy im - rzekł Jack. - Nie zamierzam skoñczyæ na krzeœle elektrycznym
jak Harry Pierpont.
Ale nikt siê nie zjawił, wiêc po dziesiêciu minutach wsiedliœmy i wróciliœmy na główn¹
drogê, powoli i ostro¿nie. Wtedy zobaczyłem coœ, co bardzo mi siê nie spodobało.
- Jack - odzywam siê. - Krew leci ci z ust. Uwa¿aj, zaraz pobrudzisz sobie koszulê.
www.StephenKing.one.pl
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Wszystko jest wzglêdne - Œmieræ Jacka Hamiltona
Jack otarł usta palcem prawej rêki, popatrzył na krew i uœmiechn¹ł siê do mnie tak, ¿e do dziœ
widzê w snach ten uœmiech: szeroki i œmiertelnie przera¿aj¹cy.
- Przygryzłem sobie policzek - rzuca. - Nic mi nie jest.
- Na pewno? - pyta Johnnie. - Trochê œmiesznie mówisz.
- Nie mogê jeszcze złapaæ tchu - mówi Jack. Jeszcze raz otarł usta palcem, na którym tym
razem było mniej krwi, co go widocznie uspokoiło. - Spierdalajmy st¹d.
- Skrêæ z powrotem na Spiral Bridge, Homer - prosi Johnnie i zrobiłem, co mi kazał. Nie
wszystkie opowieœci o Johnniem Dillingerze s¹ prawdziwe, ale to fakt, ¿e zawsze umiał
odnaleŸæ drogê do domu, nawet gdy ju¿ nie miał domu; i zawsze mu ufałem.
Znów toczyliœmy siê trzydzieœci mil na godzinê jak stateczny pastor na niedzielnej
przeja¿d¿ce, gdy Johnnie dostrzegł stacjê Texaco i kazał mi skrêciæ w prawo. Wjechaliœmy na
¿wirowe wiejskie drogi, Johnnie co chwilê wołał, ¿eby skrêciæ w lewo czy w prawo, chocia¿
moim zdaniem wszystkie drogi wygl¹dały tak samo: identyczne koleiny miêdzy polami
klapniêtej kukurydzy. Były błotniste, a na niektórych polach le¿ały jeszcze resztki œniegu. Od
czasu do czasu mijaliœmy wsiowego dzieciaka, który siê nam przygl¹dał. Jack zachowywał
siê coraz ciszej. Zapytałem, jak siê czuje, a on odparł:
- Nic mi nie jest.
- Ktoœ powinien ciê obejrzeæ, jak siê to trochê uspokoi - powiedział Johnnie. - Trzeba te¿
naprawiæ płaszcz. Z t¹ dziur¹ wygl¹da, jakby ktoœ do ciebie strzelał! - Rozeœmiał siê, a ja
razem z nim. Nawet Jack siê œmiał. Johnnie zawsze nas umiał rozweseliæ.
- Chyba nie weszła za głêboko - rzekł Jack, kiedy wyjechaliœmy na drogê 43. - Ju¿ mi nie leci
krew z ust, patrzcie. - Odwrócił siê i pokazał Johnniemu palec, na którym został tylko
brunatny œlad. Jednak gdy opadł z powrotem na siedzenie, krew pociekła mu ustami i nosem.
- Chyba jednak weszła głêboko - oznajmił Johnnie. - Zajmiemy siê tym. Je¿eli mo¿esz jeszcze
mówiæ, pewnie nic ci nie bêdzie.
- Jasne - zgodził siê Jack. - Nic mi nie jest. - Mówił bardzo cicho, jak nigdy.
- Œwietnie siê trzymasz, jak na swoje lata, skurczybyku - rzuciłem.
- Zamknijcie siê, palanty - odrzekł i wszyscy wybuchnêliœmy œmiechem. Obœmiali siê ze
mnie. Było wesoło jak diabli.
Piêæ minut póŸniej, kiedy wyjechaliœmy na główn¹ drogê, Jack zemdlał. Oparł siê bezwładnie
o okno, a z k¹cika ust wypłynêła mu stru¿ka krwi, rozmazuj¹c siê na szybie. Wygl¹dało to
tak, jakby ktoœ rozgniótł komara, który był ju¿ po obiedzie - wszêdzie bordowe ciapy. Jack
ci¹gle miał na głowie zawi¹zan¹ szmatê, ale zd¹¿yła siê ju¿ przekrzywiæ. Johnnie zdj¹ł j¹ i
starł mu krew z twarzy. Jack mrukn¹ł coœ, unosz¹c rêce, jakby chciał odepchn¹æ Johnniego,
ale bezsilnie opadły mu na kolana.
- Gliny pewnie zawiadomiły przez radio innych - odzywa siê Johnnie. - Jak pojedziemy do
Saint Paul, koniec z nami. Tak myœlê. A ty, Homer?
- Tak samo. Co nam zostaje? Chicago?
- No. Tylko najpierw musimy siê pozbyæ gabloty. Znaj¹ ju¿ numery. A nawet jak nie znaj¹,
przyniesie nam pecha.
- Co z Jackiem? - pytam.
- Nic mu nie bêdzie - mówi i od razu wiem, ¿e lepiej bêdzie, jak nie poruszê wiêcej tego
tematu.
Zatrzymaliœmy siê przy drodze milê dalej i Johnnie przestrzelił przedni¹ oponê pechowego
forda. Jack oparł siê o maskê, niezdrowo blady.
Je¿eli potrzebowaliœmy wozu, zawsze do mnie nale¿ało zatrzymanie jakiegoœ samochodu.
- Kiedy nam siê nie udaje kogoœ zastopowaæ, tobie siê udaje - powiedział kiedyœ Johnnie. -
Ciekawe dlaczego?
Odpowiedział mu Harry Pierpont. Było to w czasach, gdy nie nazywaliœmy siê jeszcze gang
Dillingera, tylko gang Pierponta.
- Bo wygl¹da jak Homer - powiedział. - Nikt nigdy bardziej nie przypominał Homera ni¿
Homer Van Meter.
Œmialiœmy siê z tego i oto znów stan¹łem na poboczu, lecz teraz moje zadanie było naprawdê
wa¿ne. Mo¿na powiedzieæ, sprawa ¿ycia i œmierci.
Przejechały trzy czy cztery auta, podczas gdy ja udawałem, ¿e majstrujê przy oponie. Potem
zjawiła siê ciê¿arówka, ale jechała za wolno i za bardzo ni¹ trzêsło. Poza tym z tyłu siedzieli
jacyœ goœcie. Kierowca zwolnił i mówi:
- Potrzebujesz pomocy, amigo?
- Nie, dziêki. Chcê nabraæ apetytu przed lunchem. JedŸcie dalej.
Facet œmieje siê i rusza. Goœcie z tyłu machaj¹ do mnie.
Nastêpny był inny ford, zupełnie sam. Zacz¹łem wymachiwaæ rêkami, ¿eby siê zatrzymali,
stałem w takim miejscu, ¿e musieli zauwa¿yæ przebit¹ oponê. Szczerzyłem do nich zêby w
uœmiechu, który mówił, ¿e jestem tylko niegroŸnym Homerem stoj¹cym na poboczu.
www.StephenKing.one.pl
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Wszystko jest wzglêdne - Œmieræ Jacka Hamiltona
Zadziałało. Ford stan¹ł. W œrodku siedziały trzy osoby, mê¿czyzna, młoda kobieta i tłuste
dziecko. Rodzina.
- Chyba złapał pan gumê - odzywa siê mê¿czyzna. Miał na sobie garnitur i płaszcz, czyste, ale
nie pierwszego gatunku.
- No, nie wiem, czy jest a¿ tak Ÿle - mówiê na to. - Powietrza nie ma tylko na dole.
Jeszcze siê œmiał, jakbym opowiedział jakiœ nowy wspaniały ¿art, gdy spomiêdzy drzew
wyszli Johnnie i Jack z gnatami.
- Spokojnie - odzywa siê Jack. - Nikt nie chce wam zrobiæ krzywdy.
Człowiek popatrzył na Jacka, popatrzył na Johnniego, potem znów na Jacka. PóŸniej jego
oczy zatrzymały siê na Johnniem i otworzył usta. Widziałem to ju¿ tysi¹ce razy, ale zawsze
mnie bawiło.
- Jesteœ Dillinger - dyszy facet i momentalnie podnosi rêce.
- Miło mi pana poznaæ - Johnnie na to i łapie go za rêkê. - Opuœæ te graby, dobrze?
Kiedy człowiek opuœcił rêce, minêło nas kilka samochodów - wieœniacy jechali do miasta,
siedz¹c sztywno jak kije w swoich starych, zabłoconych sedanach. Wygl¹daliœmy jak paru
goœci na poboczu, którzy szykuj¹ siê do wymiany opony.
Tymczasem Jack podszedł do forda od strony kierowcy, wył¹czył silnik i wyj¹ł kluczyki.
Niebo tego dnia było białe, jakby miał padaæ deszcz albo œnieg, ale twarz Jacka była jeszcze
bielsza.
- Jak siê pani nazywa? - pyta Jack kobietê. Miała na sobie długi szary płaszcz i œliczn¹ czapkê
marynarsk¹.
- Deelie Francis. - Jej oczy były wielkie i ciemne jak œliwki. - A to mój m¹¿, Roy. Chcecie nas
zabiæ?
Johnnie spojrzał na ni¹ surowo.
- Jesteœmy gangiem Dillingera, pani Francis, i nigdy nikogo nie zabiliœmy. - Johnnie zawsze
to podkreœlał. Harry Pierpont czêsto siê z niego œmiał i pytał, po co sobie strzêpi jêzyk, ale
wydaje mi siê, ¿e Johnnie robił słusznie. Dlatego miêdzy innymi bêd¹ o nim pamiêtaæ jeszcze
długo po tym, jak zapomn¹ tego pedzia w słomkowym kapeluszu.
- Zgadza siê - wtr¹ca Jack. - Okradamy tylko banki, i to wcale nie tak czêsto, jak mówi¹. A
kim jest ten szlachetny mały człowiek? - Połaskotał dzieciaka pod brod¹. Mały był naprawdê
gruby; wygl¹dał jak W. C. Fields.
- To Buster - wyjaœnia Deelie Francis.
- Prawdziwy z niego wielkolud, co? - Jack uœmiechn¹ł siê. Miał krew na zêbach. - Ile ma lat?
Pewnie ze trzy?
- Prawie dwa i pół - informuje z dum¹ pani Francis.
- Naprawdê?
- Tak, ale jest du¿y jak na swój wiek. Proszê pana, dobrze siê pan czuje? Jest pan okropnie
blady. I ma pan krew na...
Wtedy odzywa siê Johnnie:
- Jack, mo¿esz schowaæ ten wóz miêdzy drzewami? - Pokazał na starego forda stolarza.
- Jasne - zgadza siê Jack.
- Dasz sobie radê, z kapciem i tak dalej?
- Mowa. Tylko... strasznie chce mi siê piæ. Pani... Francis, ma pani coœ do picia?
Kobieta odwróciła siê i pochyliła - nie było jej łatwo z tym słoniowatym dzieckiem na rêkach
- i wyci¹gnêła z tyłu termos.
Przejechało obok nas kilka nastêpnych aut. Ludzie w œrodku machali do nas, wiêc te¿
pomachaliœmy w odpowiedzi. Ci¹gle uœmiechałem siê od ucha do ucha, staraj¹c siê wygl¹daæ
tak homerowato, jak tylko mógł wygl¹daæ Homer. Bałem siê o Jacka i nie wiedziałem, jak w
ogóle mo¿e siê utrzymaæ na nogach, nie mówi¹c o przechyleniu termosu i połkniêciu jego
zawartoœci. Kobieta powiedziała mu, ¿e to mro¿ona herbata, ale chyba nie słyszał. Kiedy
oddał jej termos, po policzkach płynêły mu łzy. Podziêkował, a ona znowu zapytała, czy
dobrze siê czuje.
- Teraz tak - mówi Jack. Wsiadł do pechowego forda i wjechał w krzaki. Wóz podskakiwał na
dziurawej oponie, któr¹ przestrzelił Johnnie.
- Czemuœ nie przedziurawił tylnej, bałwanie? - Jack mówił z gniewem, zdyszanym głosem.
Potem wtoczył auto miêdzy drzewa i na chwilê znikn¹ł nam z oczu, ale po chwili wyszedł
wolnym krokiem, patrz¹c pod nogi jak starzec id¹cy po lodzie.
- Dobra - odzywa siê Johnnie. Na kółku z kluczykami odkrył koniczynkê i bawił siê ni¹ w
taki sposób, ¿e wiedziałem na pewno, ¿e pan Francis nigdy ju¿ nie zobaczy swojego forda. -
Skoro jesteœmy przyjaciółmi, pojedziemy razem na mał¹ przeja¿d¿kê.
Johnnie prowadził. Jack siedział na miejscu pasa¿era. Ja wcisn¹łem siê do tyłu razem z
Francisami i usiłowałem wywołaæ uœmiech na twarzy prosiaka.
www.StephenKing.one.pl
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Wszystko jest wzglêdne - Œmieræ Jacka Hamiltona
- Kiedy dojedziemy do nastêpnego miasteczka - informuje Johnnie Francisów - wysadzimy
was i damy pieni¹dze na autobus, tyle, ¿eby starczyło na bilet tam, dok¹d chcieliœcie jechaæ.
Samochód zabierzemy. Nie uszkodzimy go i je¿eli nikt go nie ostrzela, bêdzie jak nowy, gdy
dostaniecie go z powrotem. Jeden z nas zadzwoni do was i powie, gdzie bêdzie wóz.
- Nie mamy jeszcze telefonu - odzywa siê Deelie. Właœciwie szlochała. Sprawiała wra¿enie
kobiety, której raz na dwa tygodnie trzeba przetrzepaæ skórê, ¿eby cycki jej nie opadały. -
Jesteœmy na liœcie oczekuj¹cych, ale ci ludzie od telefonów grzebi¹ siê jak muchy w smole.
- Wobec tego - ci¹gn¹ł dobrodusznie Johnnie, w ogóle niezbity z tropu - zadzwonimy na
policjê, a oni dadz¹ wam znaæ. Ale jeœli bêdziecie jêczeæ, nie zobaczycie wiêcej swojego
wozu na chodzie.
Pan Francis kiwał głow¹, jak gdyby wierzył w ka¿de słowo. I pewnie wierzył. W koñcu miał
do czynienia z gangiem Dillingera.
Johnnie wjechał na stacjê Texaco, zatankował do pełna i kupił wszystkim napoje gazowane.
Jack wypił butelkê oran¿ady winogronowej jak człowiek umieraj¹cy z pragnienia na pustyni,
ale kobieta nie chciała daæ napoju Paniczowi Prosiakowi. Ani łyczka. Dzieciak wyci¹gał rêce
i ryczał.
- Nie mo¿e piæ przed lunchem - wyjaœnia Johnniemu. - Co panu jest?
Jack opierał głowê o szybê z boku i miał zamkniête oczy. Pomyœlałem, ¿e znowu zemdlał, ale
siê odezwał:
- Niech pani ka¿e bachorowi siê zamkn¹æ albo ja to zrobiê.
- Chyba pan zapomniał, czyj to samochód - mówi pani Francis z godnoœci¹.
- Daj mu tej oran¿ady, dziwko - Johnnie na to. Ci¹gle siê uœmiechał, tylko zupełnie inaczej.
Spojrzała na niego i zaraz znikn¹ł jej z twarzy rumieniec. I tak Panicz Prosiak dostał swoj¹
butelkê Nehi przed lunchem. Dwadzieœcia mil dalej wysadziliœmy ich w jakimœ miasteczku i
popruliœmy w stronê Chicago.
- Facet, który ¿eni siê z tak¹ kobiet¹, zasługuje na wszystko, co go potem spotyka - zauwa¿ył
Johnnie. - A spotyka go sporo.
- Ona zadzwoni na policjê - odzywa siê Jack, nie otwieraj¹c oczu.
- Nie zadzwoni - odpowiada Johnnie jak zawsze pewny siebie. - Bêdzie jej ¿al piêciu centów.
I miał racjê. Przed Chicago widzieliœmy tylko dwa radiowozy, obydwa jechały w przeciwnym
kierunku i ¿aden nie zwolnił, ¿eby siê nam przyjrzeæ. Znowu fart Johnniego. A Jack -
wystarczyło na niego spojrzeæ, ¿eby wiedzieæ, ¿e jego fart szybko siê koñczy. Zanim
dojechaliœmy do centrum Chicago, zacz¹ł majaczyæ i rozmawiał ze swoj¹ matk¹.
- Homer! - odzywa siê Johnnie z takim błyskiem w oku, który zawsze mnie bawił. Popatrzył
na mnie jak flirtuj¹ca dziewczyna.
- Co? - odpowiadam, czêstuj¹c go takim samym spojrzeniem.
- Nie mamy dok¹d jechaæ. Jest gorzej ni¿ w Saint Paul.
- JedŸmy do Murphy'ego - mówi Jack, nie otwieraj¹c oczu. - Chcê zimnego piwa. Chce mi siê
piæ.
- Do Murphy'ego - zgadza siê Johnnie. - Wiesz co, to całkiem niezły pomysł.
Murphy to był irlandzki bar w South Side. Trociny na podłodze, podgrzewacz do ¿arcia,
dwóch barmanów, trzech wykidajłów, sympatyczne dziewczyny przy barze i pokój na górze,
do którego mo¿na je było zabraæ. Na zapleczu było wiêcej pokoi, gdzie czasem spotykali siê
ludzie, ¿eby zaczekaæ, a¿ siê wokół nich uspokoi. Znaliœmy cztery takie miejsca w Saint Paul,
ale w Chicago tylko dwa. Zaparkowałem forda Francisów w bocznej alei. Johnnie siedział z
tyłu z naszym majacz¹cym przyjacielem - jeszcze nie byliœmy gotowi nazywaæ go naszym
umieraj¹cym przyjacielem - który opierał głowê o jego ramiê.
- WejdŸ i przyprowadŸ mi Briana Mooneya - prosi Johnnie.
- A jak go nie bêdzie?
- To nie wiem - mówi Johnnie.
- Harry! - krzyczy Jack, prawdopodobnie zwracaj¹c siê do Harry'ego Pierponta. - Ta kurwa,
co mi j¹ zafundowałeœ, sprzedała mi francê!
- IdŸ - mówi do mnie Johnnie, łagodnie gładz¹c Jacka po głowie jak matka.
Okazało siê, ¿e Brian Mooney był w barze - znowu fart Johnniego - i dostaliœmy na noc
pokój, chocia¿ kosztował dwieœcie dolarów, czyli doœæ du¿o, zwłaszcza ¿e z okna
widzieliœmy tylko boczn¹ alejê, a toaleta znajdowała siê na koñcu korytarza.
- Chłopaki, jesteœcie ugotowani na amen - informuje nas Brian. - Mickey McClure wyrzuciłby
was na ulicê. W gazetach i radiu nie mówi¹ o niczym innym tylko o Little Bohemia.
Jack usiadł na łó¿ku w rogu, z piwem i papierosem. Zimne piwo cudownie przywracało mu
siły; był ju¿ prawie przytomny.
- Lesterowi udało siê uciec? - zapytał Mooneya. Popatrzyłem na niego, kiedy siê odezwał, i
zobaczyłem coœ strasznego. Kiedy Jack zaci¹gał siê lucky strikiem, z dziury z tyłu płaszcza
wylatywał obłoczek dymu jak indiañski sygnał.
www.StephenKing.one.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • katek.htw.pl