Żelazny Roger - Mroz i Ogien, Ksiazki, -Ż, Żelazny Roger
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ROGER ZELAZNY
Mróz i Ogień
COŚ W RODZAJU EGZORCYZMU
Właśnie zdałem sobie sprawę, że będzie to mój pierwszy zbiór opowiadań, odkąd w roku 1983 opublikowany został „Wariant jednorożca”. Od tamtego czasu przybył mi kot imieniem Amber i czarny pas w aikido, dostałem kolejne dwie nagrody Hugo, wypełniłem książkami jakieś sześć metrów półek, a także nazwano na moją cześć małżoraczka (Sclerocypris zelaznyi - dziękuję, doktorze Martens) i popełniłem ten błąd, że chełpiłem się tym wobec Jacka C. Haldemana II, którego nazwiskiem, jak się okazało, nazwano tasiemca (Hymenapolis haldemanii - zawsze trzeba uważnie dobierać prototypy swoich postaci, jako że Jay jest częściowo Fredem Cassidym). To tyle, żeby odpowiedzieć tym z was, którzy pytali o wydarzenia z mojego życia. I wciąż mieszkam na tym samym wzgórzu w Nowym Meksyku, z tą samą cierpliwą damą, Judy, która teraz jest prawniczką.
Doszło do tego, że z pewną przyjemnością oczekiwałem wybierania opowiadań do nowego zbioru i układania ich w całość, ponieważ w naszych czasach znaczy to, że trzeba napisać wstęp. Jest to praktyka, której kiedyś nienawidziłem, ale która, jak odkryłem, powoduje, że myślę inaczej niż zwykle o pisarstwie, a o swoim - w szczególności. Odkryłem, że zaczyna mi się podobać uczucie mętnego filozofowania na temat tej działalności na przestrzeni kilku stronogodzin co kilka lat.
W przypadku niektórych moich opowiadań postać taka jak Dilvish, Kalifriki, Mari czy Conrad wynurza się z mroku, bierze moją uwagę jako zakładnika i czeka. Okoliczności podsuwają wtedy pomysły, wydarzenia łączą się w całość i opowiadanie posuwa się naprzód jak cień. Zazwyczaj takie historie to dłuższe utwory, nawet powieści. Kiedy już raz zobaczę ich kształty, istnieją dla mnie jako duchy, dopóki nie przyszpilę ich i nie przeniosę na papier.
Innym razem pomysł przychodzi pierwszy i muszę szukać postaci, które będą jego motorem - tak jak to było, powiedzmy, z „Nocnymi królami”, gdy każdy bohater w ciągu mniej więcej pół godziny od pojawienia się pomysłu odpowiadał na moje myślowe ogłoszenie „Potrzebny pracownik”. Takie rzeczy często zdarzają się w wypadku opowiadań.
Jest też wreszcie opowiadanie zapoczątkowane przez poruszający obraz. Ale najpierw pozwólcie mi się zatrzymać i coś wyjaśnić.
Każdego dnia czytam trochę poezji. Myślę, że to ćwiczenie ma dla umiejętności warsztatowych prozaika znaczenie najbliższe temu, jakie codzienne praktykowanie form tai chi ma dla ciała. Dawno temu wolałem w poezji dosłowność i prawie absolutną logiczność. Ustąpiłem w tej sprawie i zdołałem odnaleźć przyjemność w wierszu tylko dzięki jego językowi albo obrazom, gdy natknąłem się na Dylana Thomasa. Jednak na początku działo się to tylko od czasu do czasu i niewielu innych autorów potrafiło wywrzeć na mnie takie wrażenie. Rilke to potrafił. A. R. Ammons potrafił, czasami. Niektóre rzeczy Lorki też to potrafiły. Ale tak naprawdę dopiero kiedy odkryłem dzieła W. S. Merwina, uświadomiłem sobie, że mógłbym być trwale szczęśliwy dzięki samym tylko obrazom, gdyby pochodziły one od kogoś o niezmiernie potężnej wizji i osobowości, kogoś mówiącego o wszystkim tonem, który uważałem za odpowiadający niejako moim upodobaniom, gdyż przypominał mi znowu o czyjejś obserwacji: „Słowo w obrazach, ono właśnie trzyma ucichłych wierzb kotwice w swym poblasku”. I z biegiem lat rzeczy tego rodzaju zrobiły u mnie swoje.
Łatwo daję się nabierać atrakcyjnym obrazom i istnieją opowieści albo fragmenty książek wywodzące się z poruszającego obrazu: robot przebijający się z trzaskiem przez cmentarz światów w „Człowieku, który kochał Faioli”, Kat podążający w górę Missisipi jak Anioł Śmierci, zejście Sama do Piekielnej Studni w „Panu Światła”, zniszczenie Wielkiej Maszyny w Widmowym Jacku, Czas traktowany jako superautostrada w Drogowskazach.
Spośród tych trzech wrót do fikcji literackiej opowiadania, w których ważne są postacie, robią na mnie zwykle najpotężniejsze wrażenie pod wszystkimi względami, chociaż utwory wywodzące się z obrazów są często obdarzone prawie magiczną mocą i ich pisanie daje wiele radości. Również wtedy, gdy poruszający obraz zostaje połączony z opowiadaniem o postaciach albo z opowiadaniem opartym na pomyśle, najczęściej wychodzi z tego coś dobrego.
Najczęściej - ale nie zawsze. O science fiction często mówi się, że jest to „literatura pomysłów”. Nie znaczy to jednak, że każde opowiadanie biorące początek od pomysłu jest automatycznie jednym z doskonałych przykładów swojego gatunku, nawet kiedy u jego podstaw leżą najnowsze poglądy naukowe. Opowiadania oparte na pomyśle mogą się potoczyć w dowolnym kierunku, zależnie od tego, kto lub co odpowie na ogłoszenie o poszukiwaniu pracownika. Tak naprawdę od czasu do czasu mam dziwny i nie podlegający negocjacjom problem z pracownikami: zdarza się, że niewłaściwe postacie pojawiają się i nie chcą odejść, organizują strajk okupacyjny na terenie zakładu, to znaczy na pomyśle. J a wiem, że należą do innego opowiadania i że rujnują to, które próbują przejąć. Czy posłuchają? Nie. To jak coś z Pirandella. Tak zapaskudzają pomysł swoją obecnością, że nikt inny nie pasuje potem do zmienionej sytuacji. Zwykle odchodzę więc z niesmakiem i próbuję zapomnieć o całej sprawie. Jest wiele innych pomysłów tam, skąd ten przyszedł. Komu potrzebne są podobne utrudnienia?
Ale czasami wracają, by narzekać i drażnić...
Mam jeden pomysł, który nie chce odejść, i pomyślałem, że opowiadanie o historii, której nie mogę opowiedzieć, może być nawet zabawniejsze niż samo jej opowiadanie, jeśli za mną nadążacie. Chcę ją zniszczyć, chcę odprawić egzorcyzmy, które wypędzą jej dokuczliwe duchy.
Nie tak dawno temu przeczytałem o nowych mapach wnętrza ziemi tworzonych dzięki wykorzystaniu pewnego rodzaju tomografii sejsmicznej. Mapy te umiejscawiały odwrócone do góry nogami odpowiedniki ukształtowania powierzchni ziemi w jej jądrze - antykontynenty, anty-oceany, antypasma górskie. Gdy to rozważałem, przyszła mi do głowy myśl, że jeśli pasma górskie mogą odcisnąć w jądrze ziemi odwrócone cechy jej powierzchni, to dlaczego sztuczny twór o wystarczających rozmiarach nie miałby zrobić tego samego? Wielkie miasto musi mieć masę równą masie niektórych pasm górskich. Przypuśćmy, że jest tam na dole antyManhattan. Albo antyParyż. Albo antyLondyn. Jak można podejść do takiej sytuacji, by wykorzystać ją w literaturze? Zwróciłem się do „Life Beyond Earth” Geralda Feinberga i Ruperta Shapiro (William Morrow, 1980), zabawnej książki pełnej hipotetycznych gatunków pomyślanych tak, by poradziły sobie w bardzo różnorodnych środowiskach. Napotkałem jeden, który mógłbym zapożyczyć: magmoby, prawdopodobnie żywiące się ciepłem albo wykradające środki niezbędne do przeżycia z obszarów promieniowania. Forma życia, której istnienia nie można by zbyt łatwo uzasadnić - a jednak nacisk byłby na antygeografii jądra, która teraz rodziła wspaniałe obrazy wspierające pomysł.
Stwierdziłem, że mógłbym dać tym wolno poruszającym się, pływającym w magmie stworzeniom proporcjonalnie długie okresy życia, tak by mogły obserwować poruszające się w przyspieszonym (dla nich) tempie elementy antypowierzchni, gdy antyKartagina, antyKonstantynopol, antyLizbona, antyHiroszima mknęłyby obok. A potem...
Ale nie byłem zadowolony z magmobów - co, jak przypuszczam, było niemądre - i wtedy odkryłem, że nie chcą odejść. Dobrze. Miałem pomysł i kilka ładnych obrazów, coś, co widziałem w wyobraźni jako ogniste trylobity, roznosiłoby lawę po całym tym obszarze. (Zgoda, magmę). Chciałem odesłać je gdzieś daleko i zacząć od początku, ale nie zamierzały mi na to pozwolić. Wiem, że zdarzyło się to w środku lipca, gdyż zanotowałem w swoim dzienniku obecność na przedstawieniu „Cosi fan tutte” w operze w Santa Fe 15 lipca, gdzie wpadłem na Suzy McKee Charnas i jej męża Steve’a. Pod wpływem strasznie silnego impulsu chciałem powiedzieć: „Suzy, mam wspaniały pomysł, który możesz mieć za darmo. Nieważne dlaczego”. Ale światła już mrugały i nie było czasu. A później się na nią nie natknąłem, więc postanowiłem zatrzymać ten pomysł, na wypadek gdybym się domyślił, jak pokonać trylobity. Nigdy mi się to nie udało i utwierdzam się w przekonaniu, że prawdopodobnie to też jest dobre rozwiązanie. Wciąż mogę zamknąć oczy i zobaczyć wieżowce antyManhattanu, pod nim ogniste niebo przesuwające się, jakby to był Dzień Gniewu (z melodiami antyGershwina niczym z czarnej mszy na ścieżce dźwiękowej?), a wtedy te płonące, wieloczłonowe skamieniałe typy przepływają obok, wydając głębokie, przypominające chichot dźwięki. A gdyby ta cholerna rzecz była jak wirus komputerowy w twoim edytorze tekstu? Nie zniósłbym, gdybym dał coś takiego dobremu pisarzowi, jakim jest Suzy, która jest też przyjaciółką. Ukazanie tego w ten sposób powinno jednak po prostu to zniszczyć, mam nadzieję.
Tak czy owak, jak mówiłem, istnieją dla mnie opowiadania kładące nacisk na postacie, opowiadania oparte na pomyśle i opowiadania mające u swych podstaw obrazy. Rozróżnienie to dotyczy bram, którymi wchodzą one do mojego wszechświata. Ostateczny produkt, w najlepszym z możliwych światów, powinien zawierać wszystkie trzy elementy. Ale jeśli zawiera dwa, jest już dobrze. A nawet zgodzę się na jeden, gdy mam zły dzień i potrzebuję pieniędzy.
Poza tym, kiedy rzeczy nie całkiem się zazębiają, lubię spędzać czas z duchami, szczególnie podczas porannej przerwy na kawę, gdy przyglądam się górom.
Tyle o moich pisarskich sztuczkach.
Chcę tu dodać kilka słów na inny temat. Ilość poczty, jaką otrzymuję od czytelników, wzrosła ostatnio dość znacznie i po prostu nie ma sposobu, bym mógł odpisywać na listy, a przy tym nadal żyć i pisać, zachowując jednocześnie względną równowagę umysłu. Nie mogę już nawet dłużej próbować odpowiadać na pytania dotyczące mojej pracy, mnie samego, mojego nastawienia do poszczególnych spraw. Chcę po prostu powiedzieć „dziękuję wam”, tu i teraz, wszystkim, którzy znaleźli czas, żeby napisać do mnie kilka zdań. Żałuję też, że nie mam więcej czasu.
Dzięki za waszą ciekawość.
WIECZNA ZMARZLINA
W moim poprzednim zbiorze opowiadań, „Wariant jednorożca”, wspomniałem w słowie wstępnym do tytułowej historii, że utwór powstał podczas alaskijskiego rejsu (w maju 1980 roku); wcześniej wyliczyłem część materiałów i wydarzeń, które doprowadziły do jego napisania. W trakcie pobytu w Zatoce Lodowców (i nieco wcześniej, gdy odwiedziliśmy lodowiec Mendenhall koło Juneau) poczułem pierwsze drgnienie pomysłu na opowiadanie - coś, co byłoby związane z mocą całego tego lodu i zimna. Miesiąc później byłem gościem honorowym na Westercon w Los Angeles, przez następne kilka dni przebywałem z krewnymi Judy w San Diego, a potem pojechałem na południe w głąb Baja California, aż do San Quintin. Prowadziłem wynajęty wóz na benzynę bezołowiową. Zostało mi dokładnie pół baku, kiedy zajechaliśmy na parking hotelu El Presidente w San Q - dużego, kolorowego, imponującego miejsca, w którym byliśmy właściwie jedynymi gośćmi. Coś związanego z poczuciem, że jesteśmy prawie sami w starym hotelu, dało mi następny bodziec do opowiadania i połączyło się z lodowcem, a także z dyskusją dotyczącą sztucznej inteligencji, której przysłuchiwałem się na konwencie. Planowałem jechać jeszcze dalej na południe, ponieważ krajobraz ogromnie mi się podobał, dopóki nie dowiedziałem się, że na południe od Ensenady nie można kupić benzyny bezołowiowej - zacząłem się więc zastanawiać, czy w ogóle uda mi się wrócić na tym, co mi pozostało. (Odpowiedź, żeby rozładować napięcie: jakoś doturlałem się potem do miasta na ostatniej odrobinie). W drodze powrotnej zacząłem też myśleć o kontraście między Baja a Alaską. Mniej więcej w tym samym czasie przeczytałem też Forgotten Peninsula Josepha Wooda Krutcha i Corning into the Country Johna McPhee, aby dotrzymywały tym myślom towarzystwa. Wrażenia te się przenikały, a wtedy, na lotnisku w LA, podsłuchałem okropną kłótnię między jakimś facetem i kobietą, która w pewnym sensie posłużyła jako katalizator wszystkiego powyższego. Gdy leciałem do domu, zrodził się ogólny pomysł na zamieszczone tu opowiadanie i przyszły mi do głowy pierwsze wyobrażenia o głównych postaciach.
Niczego nie przelewałem na papier przez następne kilka lat.
Ludzie, którzy nie piszą, są czasami zaniepokojeni, gdy wspominam o takich rzeczach. Ale, jak już powiedziałem w moim wstępie, żyję z duchami i zwykle ich towarzystwo jest przyjemne. Byłem zbyt zajęty, żeby napisać to opowiadanie, i nie miało to żadnego znaczenia. W każdej chwili mam pewną liczbę postaci i historii gotowych do działania, kiedy tylko będę miał na to czas albo ochotę. Tymczasem dobrze jest mieć je wokół siebie. Gdy opowiadanie jest już napisane, zwykle odchodzą albo, co najwyżej, odwiedzają mnie, ale tylko z rzadka.
Tak więc żyłem z „Wieczną zmarzliną” i jej bohaterami przez kilka lat. I wtedy, pewnego dnia, czas i pragnienie połączyły się i zacząłem pisać. Nim skończyłem, George R. R. Martin zatelefonował do mnie, mówiąc, że jesteśmy zaproszeni, by przeczytać coś w Taos za tydzień czy dwa. Wyglądało to na dobry pomysł, więc podkręciłem tempo i zdołałem skończyć opowiadanie dwa wieczory przed czytaniem - lubię mieć nowy materiał na takich spotkaniach, kiedy to tylko możliwe. Nie miałem okazji, żeby na czas doprowadzić tekst do porządku, zatem dokonywałem poprawek praktycznie w trakcie czytania. Gdy skończyłem, George radośnie powiedział mi, że dostanę za to Hugo. A następnego dnia Ellen Datlow, redaktorka „Omni”, zadzwoniła i powiedziała: „Rozumiem, że wczoraj wieczorem przeczytał pan w Taos opowiadanie pod tytułem „Wieczna zmarzlina”. Chcę je kupić”. Zacząłem się zastanawiać, czy nazwa jej czasopisma nie jest skrótem od „omnibus”, ale okazało się, że tego ranka rozmawiała z George’em o innej sprawie, a on skorzystał z okazji, żeby mnie zareklamować. Mówiąc krótko, sprzedałem Ellen to opowiadanie dla „Omni” (nastąpiło długie techniczne opóźnienie, zanim ukazało się ono w kwietniu 1986 roku), George miał rację co do Hugo (muszę go skłonić, żeby mi powiedział, jak czasami robi takie rzeczy), a ponieważ w następnym roku nie mogłem pojechać na konwent do Anglii, Ellen przyjęła nagrodę w moim imieniu, a Melinda Snodgrass przywiozła mi ją do Nowego Meksyku.
Dzięki, George; dzięki, Ellen; dzięki, Melindo; i dziękuję wam wszystkim, drzewa budżam i foki.
Wysoko na zachodnim zboczu Kilimandżaro leży wyschnięte i zamarznięte ścierwo lamparta. Autor jest zawsze potrzebny, żeby wyjaśnić, co ono tam robiło, ponieważ sztywne lamparty nie mówią zbyt wiele.
MĘŻCZYZNA. Muzyka zdaje się przychodzić i odchodzić według własnej woli. Przynajmniej kręcenie gałką zestawu przy łóżku nie ma wpływu na jej obecność czy nieobecność. Na wpół znajoma, obca, w pewien sposób niepokojąca melodia. Telefon dzwoni, a on go odbiera. Po drugiej stronie nikogo nie ma. Znowu.
Cztery razy w ciągu pół godziny, podczas gdy doprowadzał się do porządku, ubierał i powtarzał swoje argumenty, otrzymał głuche telefony. Kiedy sprawdził na portierni, powiedziano mu, że nikt nie dzwonił. Ale ten cholerny urzędniczy automat na pewno nie działał jak należy - jak wszystko inne w tym miejscu.
Wiatr, i tak już porywisty, wzmaga się, ciskając cząstki lodu o budynek z odgłosem mnóstwa drapiących malutkich pazurów. Wycie stalowych okiennic wracających na swoje miejsce zaskakuje go. Ale najgorsze jest to, że zdaje mu się, iż spojrzawszy odruchowo w najbliższe okno, zobaczył jakąś twarz.
To oczywiście niemożliwe. To jest trzecie piętro. Światło igra z miotanymi płatkami: nerwy.
Tak. Jest nerwowy od ich przyjazdu tego ranka. Był nawet wcześniej...
Przebija się przez rzeczy Dorothy na blacie, znajduje mały pakunek pośród swoich przedmiotów. Odpakowuje płaski, czerwony prostokąt wielkości paznokcia swojego kciuka. Podwija rękaw i wklepuje ten plaster w zgięcie lewego łokcia.
Środek uspokajający natychmiast wnika do jego krwiobiegu. Bierze kilka głębokich wdechów, po czym odrywa plaster i wrzuca go do zestawu na odpady. Opuszcza rękaw, sięga po kurtkę.
Muzyka staje się głośniejsza, jakby rywalizowała z podmuchami wiatru, z grzechotaniem lodowych płatków. W przeciwległym kącie pokoju włącza się sam z siebie wideoekran.
Twarz. Ta sama twarz. Tylko przez chwilę. Jest pewien. A potem poza kanałami statyczne, faliste linie. Śnieg. Śmieje się cicho.
W porządku, róbcie tak dalej, nerwy, myśli. Macie wszelkie powody. Ale teraz dorwie was ukajacz. Lepiej bawcie się szybko. Zaraz zostaniecie powstrzymane.
Wideoekran pokazuje widowisko porno.
Uśmiechając się, kobieta dosiada mężczyzny...
Obraz przeskakuje na bezgłośnego komentatora mówiącego o tym czy o tamtym.
Przeżyje. Zawsze udaje mu się przetrwać. On, Paul Plaige, robił już wcześniej ryzykowne rzeczy i zawsze wychodził z tego cało. Problem tylko w tym, że obecność Dorothy tworzy rodzaj deja vu, które burzy jego spokój. Nieważne.
Ona czeka na niego w barze. Niech czeka. Kilka drinków sprawi, że łatwiej będzie ją przekonać - o ile nie stanie się kąśliwa. To też czasami się zdarza. Tak czy owak musi jej to wybić z głowy.
Cisza. Wiatr zamiera. Drapanie ustaje. Muzyka zamilkła.
Furkotanie. Okiennice otwierają się na puste miasto.
Cisza pod całkowicie zachmurzonym niebem. Góry lodu otaczają to miejsce. Żadnego ruchu. Nawet wideo zamarło.
Wzdraga się, widząc nagły błysk z zespołu na peryferiach, daleko po lewej, na drugim końcu miasta. Laserowy promień uderza w najważniejsze miejsce lodowca i jego czoło odpada.
Kilka chwil później słyszy głuchy, grzmiący odgłos kruszącego się lodu. Sypka burza narasta jak przybrzeżna fala u stóp lodowej góry. Uśmiecha się, myśląc o potędze, wyborze odpowiedniej chwili, prezentacji. Andrew Aldon... zawsze przy pracy, pojedynkuje się z żywiołami, doprowadza do pata samą naturę, nieśmiertelny strażnik Playpoint. Przynajmniej Aldon nigdy się nie psuje.
Znów zapada cisza. Gdy patrzy na to, jak wzniesiony śnieg opada, czuje, że ukajacz zaczyna działać. Dobrze będzie nie musieć się już martwić o pieniądze. Minione dwa lata bardzo go wyczerpały. Widział, jak wszystkie jego inwestycje upadają podczas Wielkiego Krachu - to wtedy jego nerwy zaczęły się odzywać. Był teraz delikatniejszy niż przed stuleciem, gdy jako młody, kościsty najemnik wybierał się, by zdobyć majątek i cieszyć się nim. I udało mu się. Teraz musi to powtórzyć, chociaż tym razem będzie to łatwiejsze - tylko że jest Dorothy.
Myśli o niej. Sto lat młodsza od niego, wciąż jeszcze przed trzydziestką, czasami lekkomyślna, przyzwyczajona do wszystkich dobrych rzeczy w życiu. Jest w Dorothy coś kruchego, czasem tak bardzo się od niego uzależnia, że czuje się dziwnie poruszony. Kiedy indziej po prostu diabelnie go to irytuje. Być może nie stać go teraz na nic bliższego miłości: od czasu do czasu niejasna odpowiedź, gdy jest potrzebny. Ale oczywiście ona jest przy forsie. To rodzi pewien stopień niezbędnej uprzejmości, przynajmniej dopóki nie zrobi znowu własnych pieniędzy. Ale żadna z tych rzeczy nie jest powodem, dla którego musi powstrzymać ją od towarzyszenia sobie w podróży. To coś innego niż miłość czy pieniądze. To walka o przeżycie.
Laser znów błyska, tym razem po prawej. Czeka na łoskot.
POSĄG. To nie jest ładna poza. Leży zmrożona w lodowej jaskini. Wygląda jak jedna z mniej wygodnie ułożonych postaci Rodina, częściowo oparta na lewym boku, z prawym łokciem uniesionym nad głową. Ręka zwisa blisko twarzy, ramiona opierają się o ścianę, lewa noga jest całkowicie zakopana.
Ma na sobie szare futrzane okrycie z kapturem, który - odsunięty do tyłu - ujawnia skręcone pasma ciemnoblond włosów; ma niebieskie spodnie; na widocznej nodze jest czarny but.
Pokrywa ją lód i w wielokrotnie załamanym świetle jaskini to, co można dostrzec z jej rysów, nie jest nieprzyjemne, ale też nie jest uderzająco atrakcyjne. Wygląda na dwadzieścia kilka lat.
Na ścianach i podłodze jaskini widać kilka pęknięć. Na górze niezliczone sople zwisają jak stalaktyty, skrząc się niby klejnoty w po wielekroć odbitym świetle. Do groty prowadzą pochyłe stopnie z posągiem na szczycie, co nadaje temu miejscu wygląd niejako kaplicy.
Niekiedy, gdy powłoka chmur pęka o świcie, czerwonawe światło pada na jej postać.
Tak naprawdę przesunęła się w trakcie stulecia - o kilka cali, z powodu przemieszczania się lodu. Sztuczki światła sprawiają jednak, że zdaje się przesuwać częściej.
Cała ta dramatyczna scena może tworzyć wrażenie, że to po prostu wzruszająca kobieta, która - złapana w pułapkę - zamarzła tu na śmierć, a nie posąg żyjącej bogini stojący w miejscu, gdzie się to wszystko zaczęło.
KOBIETA. Siedzi w barze przy oknie. Patio na zewnątrz jest szare, kanciaste, zasypane śniegiem; kwietniki wypełniają martwe rośliny - sztywne, spłaszczone, zamarznięte. Jej ten widok nie przeszkadza. Daleka jest od tego. Zima to pora śmierci i chłodu, a ona lubi, gdy się jej o tym przypomina. Podoba się jej perspektywa walki z jej oziębłymi i doskonale widocznymi kłami. Nikłe mgnienie światła przelatuje nad patio, a za nim odgłos odległego huku. Pije wolno swojego drinka, oblizuje wargi i słucha łagodnej muzyki, która wypełnia powietrze.
Jest sama. Barman i reszta personelu są z rodzaju mechanicznego. Gdyby ktoś inny niż Paul wszedł do środka, zaczęłaby pewnie krzyczeć. Są jedynymi ludźmi w hotelu w tym długim martwym sezonie. Wyłączywszy śpiących, są jedynymi ludźmi w całym Playpoint.
I Paul... Będzie wkrótce obok, żeby zabrać ją do jadalni. Tam, jeśli zechcą, mogą wezwać holoduchy, które zaludnią inne stoliki. Ona tego nie chce. Lubi być sama z Paulem o takiej porze, tuż przed wielką przygodą.
Przy kawie opowie jej o swoich planach i być może jeszcze tego popołudnia uda się im zdobyć konieczne wyposażenie, by rozpocząć poszukiwania tego, co znów postawiłoby go finansowo na nogi, przywróciło mu szacunek do samego siebie. Oczywiście, będzie to niebezpieczne i bardzo opłacalne. Kończy drinka, wstaje i idzie do baru po następnego.
I Paul... Naprawdę złapała spadającą gwiazdę, zawadiakę, którego opuściło szczęście,...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]