[Toroj] Slytherinada 3, HP FanFiction, FF
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Toroj – Slytherinada 3
„Dla każdego gwiazda – czyli opowieść pod choinkę”
(napisała Toroj, jak zawsze obłąkana)
O ile Severus Snape nie znosił Halloween w sposób żywiołowy, uważając je za święto głupawe, barbarzyńskie i zupełnie pozbawione ducha jakiejkolwiek ludzkiej godności, to Boże Narodzenie wprost przeciwnie... Hmmm... Lubił? Za dużo powiedziane. Tolerował..? Kiedy Severus sam zastanawiał się nad swoim stosunkiem do Bożego Narodzenia, znajdował wewnątrz siebie uczucia ambiwalentne do tego stopnia, że to zbijało go z tropu. Powiedzmy sobie szczerze, dawno temu kolejno następujące po sobie Gwiazdki rozczarowywały małego Severka do tego stopnia, że na to święto zwyczajnie się obraził. A kiedy Severek stał się dużym Severusem, ta uraza pozostała gdzieś na dnie jego duszy.
Z jednej strony cenił święta w Hogwarcie za ich spokój. Większość kadry pedagogicznej rozjeżdżała się na ferie do swoich rodzin. Podobnie uczniowie: w szkole zostawało tylko kilku nieszczęśników, którzy z różnych powodów nie mieli się gdzie podziać. (Między innymi Potter, wrrrr...) W tym okresie zamek był wyludniony i cichy, przez co zdawał się nawet jeszcze większy niż zwykle. A to Severusowi bardzo odpowiadało – miał więcej czasu dla siebie i nie musiał interweniować w rozmaitych obłąkanych sprawach, dziejących się zawsze pomiędzy dorastającymi nastolatkami.
Z drugiej strony natomiast, w wigilię już około południa zaczynał odczuwać chandrę, która pogłębiała się w sposób ciągły, by przy kolacji osiągnąć mniej więcej wyrównany poziom czarnej depresji. Każdego roku rozglądał się po świątecznie udekorowanym Wielkim Hallu (taki wysiłek dla tej garstki ludzi), po roześmianych twarzach wokoło choinki i miał ochotę wyć (może kiedyś nawet to zrobi, ku wielkiemu przerażeniu Poppy Pomfrey). Oblicza ludzi, którzy udają, że nie są samotni. Oczy dzieciaków, które pozornie się cieszą, a wyraźnie w nich można wyczytać, że chciałyby być gdzie indziej – ale w tym „gdzie indziej” nie są mile widziane. Może prócz Pottera... Chłopak nie tęsknił za domem. Widać święta u mugoli uważał za mniej atrakcyjne.
Tymczasem jednak był mroźny poranek 22 grudnia, a Severusowa depresja dopiero majaczyła na dalekim horyzoncie. Pogoda była idealna: słońce świeciło, śnieg się skrzył i wszystko wyglądało jak na kiczowatej świątecznej pocztówce, takiej za dziesięć knutów. Snape wraz z innymi Opiekunami stał przed głównym wejściem, obserwując, jak rozradowani uczniowie pakują się do bryczek zaprzężonych w thestrale. Skrzydlate konie potrząsały czarnymi łbami, a ich wypukłe, niesamowite oczy odbijały światło jak ciemne lusterka. Jak zwykle, pomiędzy dzieciakami znalazło się kilkoro, które je widziały i omijały z szacunkiem. Tylko Luna Lovegood jak zawsze głaskała jedwabiste karki, nie przejmując się tym, że dla reszty wygląda to dziwacznie.
Ostatnia grupa z tupotem przebiegła obok nauczycieli, taszcząc kufry. („Do widzenia, do widzenia! Wesołych świąt!”) Snape miał w perspektywie przyjemny wieczór, spędzony przy lekturze i drinku, więc był w stanie ścierpieć nawet Alexę Toran, śpiewającą na całe gardło kolędy po gaelicku (z brytyjskim akcentem). To, że nie miała głosu ani słuchu, zdawało się nie przeszkadzać nikomu, łącznie z nią samą.
W końcu za bramą zniknął ostatni pojazd. Severusowi odechciało się wracać do znajomych lochów. Zawinął się szczelniej w swoją czarną pelerynę i wolnym krokiem ruszył na spacer.
Między oszronionymi gałęziami niskich świerków uwijały się czerwonobrzuche gile. Częściowo zamarznięte jezioro odbijało blady błękit zimowego nieba jak gigantyczne zwierciadło, a jego brzegiem dreptało kilka saren i jeden osamotniony thestral. Severus uznał, że nie zniesie dłużej tego strasznego kiczu i skręcił w łukowate przejście, prowadzące do wewnętrznych ogrodów, opustoszałych o tej porze roku. Gdzieś z dala dobiegały wesołe okrzyki i basowe szczekanie. Na zadeptanym trawniku stały dwa śniegowe bałwany. Jeden -niski i jakby przygarbiony, z gałązkami tui, imitującymi krzaczaste brwi - dzierżył miotłę. Drugi, wyższy i smuklejszy, miał zadzierzysty nos z korzenia pasternaku oraz fryzurę ze starego mopa.
- Norma – mruknął Snape, wbijając bałwanowi różdżkę w brzuch ruchem nożownika. – Relashio!
W ciągu paru minut z figury pozostała kupa mokrej śniegowej kaszy. Podobiznę Filcha Severus zostawił w spokoju. Niech sam załatwia swoje sprawy.
W chwili, gdy Severus przeszedł przez następną bramkę, coś niespodziewanie świsnęło mu nad głową, a w sekundę później straszliwy cios obalił go na ziemię. Palce członka Zakonu Feniksa niemal bez udziału świadomej woli zacisnęły się na różdżce. Jednym błyskawicznym ruchem przekręcił się na plecy, wzrokiem szukając wroga. Zamarł... Tuż nad nim wielka zębata paszcza ziała gorącym smrodem. Z ostrych kłów zwisały cienkie nitki śliny.
- Puszek!! Niedobry pies! Brzydki piesek! Zostaw pana! – rozległ się pełen nagany znajomy bas Hagrida.
Zaambarasowany wykładowca Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami postawił Mistrza Eliksirów jednym szarpnięciem na nogi, a następnie otrzepał ze śniegu z takim zapałem, że Snape omal się znów nie przewrócił. Gigantyczny pies warował obok - z miną, jakby zastanawiał się, czy jest już wystarczająco głodny.
- Cholibka, on chyba myślał, że pan profesur chce mu zabrać kijek – tłumaczył Hagrid z zakłopotaniem.
Snape obejrzał się za siebie. „Kijkiem” nazwano tu bez wątpienia owo grube polano, którym omal nie dostał w głowę. Jednak chyba jakiś święty od Eliksirów miał dziś w niebiosach dyżur i stwierdził, że Severus Snape nie powinien spędzać Bożego Narodzenia w szpitalu. Szczerze mówiąc, Severus nie przepadał za Hagridem. Co prawda gajowy zawsze zwracał się do niego z szacunkiem i nigdy nie dawał do zrozumienia, że jest od Snape’a dwa razy starszy; niemniej sytuacja, w której Severus ze swym niebagatelnym metrem dziewięćdziesiąt trzy musiał patrzeć na rozmówcę z perspektywy dziecka, była dla niego mało komfortowa.
Na domiar złego, świadkami tego żenującego widowiska były dwie osoby, których akurat najmniej sobie życzył: Potter i Lestrange – dwie etatowe sierotki Hogwartu. Po raz drugi Snape widział ich razem i ponownie uderzyło go ich wzajemne podobieństwo. Może to przez te okulary, a może identyczny typ włosów, które bez względu na wysiłki zawsze wyglądały jak ostrzyżone sekatorem...? Z tym, że na twarzy Pottera jak zwykle malowała się rezerwa (w tej chwili również lekka drwina), natomiast Lestrange, zarumieniona od mrozu jak rzodkiewka, aktualnie emanowała życzliwością do całego świata.
- Cześć! Dzień dobry, panie psorze! – zawołała. – Wystraszył się pan?
- Nie – skłamał Severus.
- To czemu pan nie wstał?
- Kiedy ma się do czynienia z tak niebezpieczną bestią, nie wolno wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, żeby jej dodatkowo nie rozdrażnić.
- Acha... okej, zapamiętam – powiedziała Lestrange, patrząc na nauczyciela dziwnym wzrokiem.
Kiedy trzy lata temu Severus zlekceważył pupilka Hagrida, musiał zużyć sporo gojących eliksirów, a blizna na nodze została mu do dziś. Puszek miał za dużo głów, za dużo zębów i ogólnie... było go DUŻO, a jednak określenie „niebezpieczna bestia” zabrzmiało w tej chwili dość nieadekwatnie. Dwie z głów psiska zawładnęły właśnie kawałem drewna i wydzierały go sobie nawzajem, a trzecia łasiła się do Hagrida, obśliniając mu kosmaty płaszcz. Ogon psa wywijał młyńce w powietrzu, aż furczało.
- Chce pan ciastko? – spytała Lestrange, wyciągając w stronę Severusa pudełko. – Hagrid kupił w Hogsmeade dla Puszka.
- Nie jadam psich chrupek – wycedził Snape z urazą. Potter schował twarz w kołnierzu płaszcza, dusząc się od tłumionego śmiechu. Mistrz Eliksirów spojrzał na niego ciężko.
- Potter, nie zapomnij odrobić pracy domowej przez ferie. O ile pamiętam, z dwóch ostatnich dostałeś K.
Jak można się było spodziewać, chłopakowi momentalnie zrzedła mina. „Poziom draństwa: in plus dwa procent” pomyślał Severus zjadliwie „Jestem kompletnym bydlakiem.”
- To nie są żadne psie chrupki – zaprotestowała tymczasem Lestrange z oburzeniem. – Nie częstowałabym przecież pana psimi ciastkami! To są ludzkie ciastka!
- Z ludzi? – spytał Severus ironicznie i dodał: - Proszę pilnować tego psa, profesorze. Zwłaszcza przy dzieciach.
- Jasne, panie profesorze... – Hagrid poklepał psa po grzbiecie wielką łapą. – Puszunio uwielbia dzieciaki.
„Chyba jeść” podsumował Severus w duchu.
- Puszek, Puszek, ciasteczko! – pisnęła Lestrange, wyciągając smakołyk w stronę psa. Bestia momentalnie porzuciła swoją zabawkę, węsząc pożądliwie. Mała zaczęła rzucać ciastka, a trzy głowy wyłapywały je w powietrzu, „wuffając” w podnieceniu i zaglądając sobie wzajemnie w mordy, na wypadek, gdyby sąsiad dostał więcej lub coś lepszego.
Severus uznał, że nic tu po nim. Czekało go zacisze biblioteki i herbata, a potem praca nad ostatecznym wykończeniem kilku eliksirów.
*
- Sev...? Mogę ci zająć kilka minut?
Severus obejrzał się. Przy regale bibliotecznym stała Minerva McGonagall.
- Oczywiście. - Wskazał jej krzesło obok.
- Studiujesz?
- Nie. Postanowiłem poczytać coś lekkiego. W końcu są ferie.
- Hmmm... – Minerva obejrzała z powątpiewaniem leżące na stole „Halucynogeny” i „Mistycyzm luster w aspekcie praktycznym”. – Zdaje się, że wybierasz się jutro do Glasgow?
- Tak. W sprawach Zakonu... i tych innych – odpowiedział Severus bardzo cicho. Biblioteka była pusta, ale nie należało niepotrzebnie ryzykować.
- Podejmę coś u Gringotta, przespaceruję się po sklepach, kupię Dumbledore’owi skarpetki – koniecznie różowe - i przy okazji będę się napawał widokiem pięknych młodych kobiet. To chyba niezły plan na spędzenie dnia w dużym mieście? – dodał głośniej.
McGonagall uśmiechnęła się. Od czasu ostatniego Halloween Severus czasem zdradzał się, że posiada coś takiego jak poczucie humoru.
- Ależ Sev, po Hogwarcie spacerują tabuny młodych kobiet. Wystarczy spojrzeć po szóstym i siódmym roku. Nie musisz w tym celu jeździć aż tak daleko.
- Błąd, pani profesor! – Uniósł palec ostrzegawczo. – To nie są kobiety, to są uczennice.
Profesorka Transmutacji poddała się.
- I właśnie w sprawie uczennicy przychodzę. Sirith Herma Lestrange jest w twoim Domu. Wiadoma ci jest jej sytuacja życiowa?
- Zaiste, wiadoma – odpowiedział Severus obojętnym tonem, zerkając w otwarty tom i łyknął herbaty z filiżanki.
- Towarzystwo Dobroczynne z Fogbell przysłało na moje ręce, jako wicedyrektorki, trzy galeony, z przeznaczeniem na prezent gwiazdkowy dla dziewczynki.
- Uhm...
- Tu są pieniądze. Skoro jutro będziesz w Glasgow, przy okazji załatwisz i tę sprawę. – Profesorka położyła na stole trzy złote monety. – Nie zapomnij pokwitowania.
Snape z wrażenia zachłysnął się herbatą.
- Mi...ner...wo... – wykrztusił. – Żar...tujesz, prawda?
- Ależ skąd. To dziecko jest w Slytherinie, to chyba zupełnie naturalne, że powinien zająć się tą sprawą człowiek, który zna najlepiej jego potrzeby.
- Nie znam jej potrzeb!
- To źle – stwierdziła McGonagall chłodno. – Widać nie sprawdzasz się jako Opiekun.
- Nie wiem co lubią małe dziewczynki! – jęknął Snape, rozdrażniony. – Zamów coś w Hogsmeade.
- Chcesz zrzucić na mnie swoje obowiązki? – zripostowała natychmiast starsza kobieta. – Pracuję na dwóch etatach.
- A ja na trzech! – warknął Severus.
- Dość, Sev. Jak będziesz dalej się opierał, Albus wyda ci polecenie służbowe i obu wam będzie przykro. Do widzenia.
Starsza czarownica wstała i „wypłynęła” za drzwi. Zielona szata falowała za nią stylowo. Za drzwiami oparła się o ścianę i zaczęła śmiać bezgłośnie oraz nieco złośliwie. Syriusz Black, który z natury miał niewyparzony język, wyraził się kiedyś: „Poczciwy Snape to gość, co może zeżreć podkowę, a potem pluć gwoździami”. Black jednak zapewne nigdy nie miał okazji widzieć Severusa w sytuacji, gdy ten był kompletnie zaskoczony i nie wiedział, jak się zachować (co niezwykle rzadko się zdarzało). Minerva McGonagall na własny użytek ukuła określenie „mina dobermana, któremu ktoś nadepnął na łapę” – i to idealnie pasowało do zaszokowanego Seva.
*
Glasgow w przedświątecznej atmosferze nie różniło się zbytnio od innych dużych miast europejskich – ta sama zakupowa gorączka; tłumy przewalające się po trotuarach, witryny sklepowe kuszące towarem, kolorowymi światełkami oraz ozdobami w rodzaju pyzatych aniołków i plastykowych pierniczków (przydadzą się znowu za rok). Pewien koloryt lokalny wprowadzały elfy-pomocnicy Świętego Mikołaja odziane w kraciaste tartany, a także kolędy wygrywane przeraźliwie na dudach.
Jak już wspomniano, przez sklepy przewalały się tłumy klientów (a przez kasy płynęła powódź gotówki), więc wysoki dżentelmen, który wszedł do salonu mody „Belle Divine”, zwrócił na siebie uwagę ekspedienta li jedynie jako jeszcze jedna ofiara „christmas heat”. Mężczyzna stanął przed chudym manekinem, obleczonym w szkarłatną suknię koktajlową i najwyraźniej kontemplował jej fason oraz dodatki. Sprzedawca fachowym okiem zmierzył go od góry do dołu: kapelusz borsalino, włosy opadające na kołnierz płaszcza o nieco konserwatywnym kroju, dłonie w rękawiczkach od Harrodsa założone za plecy, a niżej... buty do konnej jazdy – wszystko w barwie atramentowej czerni. „Umiarkowany ekscentryk” ocenił sprzedawca, a głośno spytał:
- Czym mogę służyć szanownemu panu?
- Sukienką – odpowiedział klient, nadal prezentując plecy.
Ekspedient zerknął na czerwoną kreację, której odcień przyprawiłby o konwulsje zarówno byka, jak i torreadora, po czym westchnął profesjonalnym żalem:
- Obawiam się, że nie mamy pańskiego rozmiaru.
Klient odwrócił się jednym ruchem, jak na naoliwionym trzpieniu...
Później sprzedawca wspominał tę chwilę jako jedną z najgorszych w życiu. Musiał wziąć wolny dzień, gdyż nie mógł pracować w stanie ewidentnego szoku, a to z kolei odbiło się fatalnie na jego świątecznej premii. Kierownik działu jakoś nie mógł uwierzyć, że jego podwładny został napadnięty przez irackiego terrorystę akurat w szczycie największej gorączki handlowej.
*
Severus Snape nie miał przesadnie wybujałej wyobraźni i nawet nie odczuwał nigdy potrzeby posiadania takowej, niemniej prosty ciąg skojarzeniowy: Lestrange – płeć żeńska (podobno) – obszarpane mugolskie portki – braki w garderobie, pojawił się w jego męskim umyśle. Tak więc powziął zamiar nabycia smarkuli jakiegoś przyzwoitego, regulaminowego odzienia, czegoś w guście pań pod wezwaniem Mafaldy Hopkirk. Zrzuciłby z barków nieznośny obowiązek i zająłby się własnymi sprawami. A że wizja samego siebie, przebierającego damskie fatałaszki u Madame Malkin czy gdziekolwiek indziej, powodowała u niego nerwicowe kurcze żołądka, więc zaczął od pierwszego mugolskiego sklepu, który wyglądał w miarę przyzwoicie.
Próba zachowania anonimowości okazała się grubym błędem.
Rozwścieczony Snape skierował się ku „niemugolskim” rejonom miasta, krokiem tak szybkim, że poły płaszcza za nim powiewały.
Mały antykwariat opatrzony porysowaną tabliczką z napisem „Graciarnia”, wtulony między biuro rachunkowe a sklep ze zdrową żywnością, nie tylko nie przyciągał wzroku, ale wręcz starał się go odpychać. Za brudną szybą witryny wystawiono kilka zniszczonych książek, zardzewiałe żelazko na węgiel i lalkę bez rąk. Wewnątrz za ladą siedział niechlujny właściciel, czytając jakiś powycierany tomik. Tylko bardzo bystry obserwator zauważyłby, że jest napisany po arabsku.
Snape w geście powitania dotknął palcami ronda kapelusza.
- Jak zdrowie Agryppy? – spytał.
- Sto lat temu miał lumbago – odrzekł antykwariusz, po czym dodał: - To hasło z zeszłego miesiąca. Od pierwszego grudnia obowiązuje: „Najlepsze żaby są na George Square”.
Snape wzruszył ramionami, przechodząc na zaplecze. Po drodze mijał stosy zakurzonego i bardzo nieatrakcyjnego towaru, specjalnie wybranego pod kątem zniechęcania potencjalnego klienta. Mistrz Eliksirów zdjął płaszcz, przewrócił go na lewą stronę i strzepnął – jego wierzchnie okrycie momentalnie przemieniło się w fałdzistą pelerynę.
Na końcu zagraconego korytarzyka znajdowały się obłażące z farby drzwi z mosiężną kołatką w formie groteskowej maski.
- Najlepsze żaby są na George Square – mruknął zdegustowany Snape, dotykając różdżką nosa kołatki.
- Froche farzo – odrzekła kołatka, sepleniąc z powodu kółka, trzymanego w zębach. Drzwi uchyliły się i Severus wkroczył prosto w zaśnieżoną, bezsensownie radosną, pachnącą pomarańczami i cynamonem atmosferę „drugiego” Glasgow. Tutaj jednak miał przynajmniej pewność, że nie spotka żadnych wyrafinowanych samobójców, ubliżających normalnym, heteroseksualnym czarodziejom.
Przed laty, kiedy świeżo objął posadę wykładowcy Eliksirów – nerwowy, ponury i nieufny dwudziestolatek – niespodzianie został zaproszony, ba! niemal zawleczony siłą do wigilijnego stołu, a potem (ku swemu przerażeniu) obsypany podarunkami. Od tamtej pory zawsze kupował jakieś drobiazgi Opiekunom Domów. Po raz drugi nie miał zamiaru przeżywać podobnego upokorzenia. Severus Snape nie popełniał tych samych błędów dwa razy i nie lubił mieć długów.
Uspokoił się nieco, wybierając dla MacGonagall notatnik oprawny w jaszczurzą skórę i samonotujące pióro dla Flitwicka. Z Dumbledorem sprawa była trudniejsza. Dyrektor co roku powtarzał, że chce dostać pod choinkę skarpetki – i nigdy ich nie otrzymywał, bo nikt nie brał jego życzenia poważnie. Tym razem Severus jednak postanowił złamać jedną ze swoich świętych zasad, mówiącą, że wybiera wyłącznie przedmioty praktyczne i bezosobowe. Nie daj Boże, jeszcze ktoś z kadry nauczycielskiej mógłby pomyśleć, że Severus Snape ma do niego bardziej osobisty stosunek i w ogóle obchodzą go czyjeś prywatne potrzeby!
Sprzedawczyni w sklepie z dzianiną była pucołowatą blondynką, wystrojoną w fiołkowo-żółto-różową szatę i wianek z ostrokrzewu, co sprawiało, że doskonale zlewała się z otoczeniem. Snape zdławionym głosem poprosił o zapakowanie pięciu par samodopasowujących się skarpet męskich „w optymistycznych kolorach”. Miał podejrzenia, graniczące z pewnością, że skarpetkowe gusta Dumbledore’a i tej pani pokrywają się niemal idealnie. Zdążył jeszcze dostrzec parę w psychodeliczne tęczowe paseczki, lądującą w ozdobnym pudełku – potem musiał zamknąć oczy, gdyż w ataku kosmicznego obrzydzenia usiłowały odwrócić się i patrzeć do środka jego czaszki, jak magiczne oko Moody’ego. Uciekł z obłędnie kolorowego wnętrza najszybciej, jak tylko pozwalała mu godność i dobre wychowanie, ale upiornie życzliwa (i jaskrawa) ekspedientka dogoniła go jeszcze na ulicy, wręczając resztę.
*
- To był bardzo dziwny klient – powiedziała ekspedientka, kiedy wróciła.
Właścicielka sklepu wzruszyła ramionami.
- Może miał migrenę..? Polly, mężczyźni przed świętami zawsze zachowują się dziwnie. Zwłaszcza, gdy szukają prezentu dla żony.
- Ten nie wyglądał, jakby miał żonę. Prawdę powiedziawszy, wyglądał jak... – Polly zniżyła głos do szeptu – ...Śmierciożerca.
- Czyś ty na głowę upadła? Śmierciożerca kupujący skarpetki??
- A pani uważa, że oni chodzą bez skarpetek? – odparła dziewczyna rezolutnie. – W dodatku był obcy. Nigdy go nie widziałam ani tu w sklepie, ani w okolicy.
Właścicielka zastanowiła się. W sumie brzmiało to dość rozsądnie.
- Wiesz co, to może szepnij sierżantowi przez kominek, że kręci się tu jakaś podejrzana osoba. Ostrożności nigdy za wiele.
- Pan MacNair ! – rozpromieniła się w dwie sekundy później. – Co za miła niespodzianka. Czym mogę służyć?
*
Przystanek u Gringotta stanowił miły odpoczynek. Lochy pod bankiem były po domowemu chłodne i mroczne, więc Severus odprężył się niemal całkowicie po szoku kolorystycznym. Nadszedł czas, by wypełnić obowiązki zawodowe. W skrytce numer 357 znalazł list z instrukcjami i sakiewkę, w której, sądząc z wagi, było około trzystu galeonów. Nauczył się tekstu na pamięć, po czym spalił papier. W skarbcu zostawił kilkanaście fiolek i kilka większych buteleczek z eliksirami. W skrytce numer 589 pozostawił połowę pieniędzy oraz nową porcję magicznych płynów. W pośpiechu skreślił kilka słów na kartce i dołączył do monet. Dyżurny goblin zamknął drzwi skarbca, przekręcając złoty klucz w zamku. Przez chwilę słychać było chrobotanie zębatek i szczęk rygli, po czym drzwi roztopiły się w ścianie, na której pozostał widoczny tylko numer skrytki. Snape odebrał swój klucz od goblina, myśląc z wisielczym humorem, że gdyby Czarny Lord wiedział, iż pośrednio wspomaga finansowo Zakon Feniksa, powiesiłby swego dostawcę eliksirów za kciuki. I to byłaby dopiero pierwsza z bardzo długiej listy „atrakcji”.
Kiedy wyszedł znowu w rześki mrozik grudniowego południa, nie dane mu było cieszyć się długo jego urokami. Ktoś niespodzianie zasłonił mu od tyłu oczy i słodki głosik zaszczebiotał:
- A kto tio?
Doprawdy, Snape na swojej krótkiej liście znajomych nie miał nikogo, kto mógłby ewentualnie zasłonić mu oczy i pytać „kto tio”. Zanim jego osłupiały ze zdumienia umysł ruszył z miejsca, zareagowało ciało, według głęboko zaszczepionych odruchów. Łokieć Snape’a gwałtownie się cofnął. Sądząc z głuchego „yh”, trafił tamtą osobę w żebra, a dwie sekundy później przygniatał kolanem do trotuaru i wciskał koniec różdżki w podbródek...
- Tonks! – syknął Severus z wściekłością. – Tonks! Ty idiotko. Ty pieprzona kretynko!
Gdyby miał jakieś wątpliwości, do kogo należy ten aktualnie perkaty nos, okrągła twarz i pomarańczowe włosy, rozwiałyby je oczy, których kolor właśnie przechodził z irlandzkiego błękitu do przejrzystej ametystowej barwy.
- Język, proszę pana... – mruknęła przyduszona Nimphadora Tonks.
Ku wściekłości Snape’a, dokoła błyskawicznie zaczął gromadzić się tłumek oburzonych przechodniów, gniewnie komentujących całe zajście. Złapał Tonks za klapy kurtki i czym prędzej aportował się wraz z nią do pobliskiego zaułka, gdzie na szczęście nie było żywego ducha, poza grzebiącym w śmietniku kocurem, który naurągał im w kocim języku za zakłócanie posiłku.
- Co ty sobie w ogóle wyobrażasz?! Dekonspiracja na środku ulicy!! – warczał Severus, pochylając się groźnie nad dziewczyną.
- Buzi? – zaproponowała z anielskim uśmiechem, chuchając mu w nos słodkim zapachem karmelu. Cofnął się jak oparzony, jednocześnie węsząc podejrzliwie.
- Ależ... Merlinie litościwy! Ty jesteś pijana!
- Może odrobinkę – zgodziła się Tonks, wciąż tryskając dobrym humorem. – Remus poszedł szukać dla mnie prezentu i zostawił mnie w miłym towarzystwie karafki z karmelówką. A potem poszłam na spacerek i zobaczyłam znajomego...
- Oficjalnie mnie nie znasz, Nimphadoro – przerwał jej Snape, złośliwie używając imienia, którego nie znosiła. – Naraziłaś nas oboje na niebezpieczeństwo z czystej głupoty.
- Nieoficjalnie też cię prawie nie znam – odcięła się, poprawiając beret i otrzepując się ze śniegu. – Severus Snape, bydlak i ciemiężyciel nastolatków, zdobywca pucharu w konkursie na najpaskudniejszego partyzanta tego stulecia – tyle wiem. Ciekawe, czy choć raz w życiu powiedziałeś kobiecie jakiś komplement, choćby z okazji świąt.
- Ładne spodnie, Tonks – rzekł Snape sucho. – To byłby akurat drugi raz.
W rzeczywistości spodnie Tonks były śliczne, choć bezwstydnie ekstrawaganckie: obcisłe jak rękawiczki, błękitne z misternym wzorem u dołu nogawek, przypominającym szron. Zawartość spodni też była niczego sobie, lecz Severus prędzej by sobie odgryzł język, niż o tym wspomniał.
- Postaram się, żeby Dumbledore cię wykluczył. Najlepiej z małym Obliviate na pożegnanie. Jesteś nieodpowiedzialna i niebezpieczna dla innych – dodał zjadliwie, po czym uchylił kapelusza z szyderczym uśmieszkiem i aportował się ponownie.
Aportacja w zatłoczonym mieście jest średnio dobrym pomysłem. Pojawiający się znienacka człowiek zwykle na kogoś lub coś wpada. Tym razem była to cała rodzina, obładowana paczkami, które rozsypały się po chodniku. Snape obrzucił poszkodowanych morderczym spojrzeniem, pozbierał ich manatki precyzyjnie dobranym zaklęciem, po czym przeprosił głosem, w którym roiło się od widmowych węży i skorpionów. Niewinne ofiary jego nieuwagi zbiły się w gromadkę, zaszokowane i zdumione – zapewne tak samo zachowaliby się mugole, których los zetknąłby z uprzejmym skinem.
Spotkanie z nieznośną Tonks miało jedną, jedyną dobrą stronę: Mistrz Eliksirów zaczął zwracać uwagę, co mają na sobie mijające go dziewczęta i stwierdził w rezultacie, że dziewięćdziesiąt procent z nich nosi, podobnie jak Tonks, obcisłe (bardzo wyzywające) spodnie. A to z kolei przypomniało zdegustowanemu Opiekunowi Slytherinu o planowanym zakupie jakiegoś fatałaszka dla sierotki.
*
To, że sklep z odzieżą nazywał się „Guzik i Pętelka”, nie wzbudziło w Severusie żadnych złych przeczuć – widywał już głupsze nazwy. Natomiast fakt, że sprzedawczyni była krótko ostrzyżona i nosiła kowbojki, dawał nieco do myślenia.
- Proszę coś dla jedenastoletniej dziewczynki. Około półtora metra wzrostu, szczupła, jasne włosy – zaordynował Snape.
- Dla córki?! – zakrzyknęła dziarsko kobieta. – W takim razie spodeńki, proszę pana! Dzieciarnia szaleje za spodeńkami. Najnowszy krzyk mody, coś niesamowitego, a jak dobrze leżą...
- Nie... – odezwał się Severus, ale kobieta tokowała nadal, rozkładając przed nim kolejne pary tych irytujących porteczek we wszystkich kolorach tęczy.
- Blondyneczka, mówi pan? To chyba po mamusi... Szafirowe w takim razie będą najlepsze, prawda, że śliczne, proszę spojrzeć – zamachała mu przed oczami zachwalaną częścią garderoby. – Piękny krój, znakomity materiał... Córeczka będzie zachwycona!
- Proszę pa...
- I tylko trzy galeony i osiem sykli, opakowanie gratis! – kontynuowała niezrażona ekspedientka, wkładając „spodeńki” do pudełka w świąteczny wzorek.
Severus Snape – wykładowca Eliksirów - nie był przyzwyczajony do tego, by mu przerywano.
- NIE!! – ryknął w ataku furii, oblewając się ceglastym rumieńcem. – To, że moda akurat nakazuje kobietom pokazywać publicznie pośladki, nie znaczy jeszcze, że pozwolę mojej córce na takie bezeceństwa! I to za tak paskarską cenę! Miałbym deprawować niewinne dziecko? Żona by mnie wyrzuciła z domu razem z TĄ rzeczą!
To, że nie posiadał ani żony, ani córki, nie przeszkadzało mu bynajmniej grzmieć w świętym oburzeniu.
- To jest po prostu bezwstydne! Szukałem sklepu, a znalazłem... lupanar!
Teraz spurpurowiała również ekspedientka.
- Jak pan śmie! Nigdy mnie jeszcze tak nie znieważono! – krzyknęła.
- W tym wieku chyba miło mieć jakieś nowe doświadczenia, czyż nie? – zadrwił Snape.
- Proszę wyjść!
- Owszem, wyjdę. A przedtem proszę mi zapakować to i to! – Severus wskazał palcem zielony sweterek oraz plisowaną spódniczkę w szkocką kratkę: wyjątkowo regulaminową i nudną. Nadąsana sprzedawczyni zapakowała zakupy do identycznego pudełka w choineczki. Kiedy wydawała resztę z trzech galeonów, do sklepu wparowała grupa rozchichotanych nastolatek, najwyraźniej w celu zakupienia „spodeńków”. W nagle powstałym tłoku i zamieszaniu Severus złapał swój pakunek, ewakuując się ze strefy feministycznej.
*
Nareszcie! Nareszcie miał to z głowy! Nie wziął co prawda rachunku, ale chyba nikt nie będzie dochodził, czy te łaszki faktycznie kosztowały niecałe trzy galeony. Mijając sklep ze zwierzętami, Severus postanowił w końcu zająć się swoimi prywatnymi sprawami. Potrzebował świeżych skarabeuszy do eliksirów, a nie istniały świeższe od żywych. Sprzedawca na pytanie o żuki, odrzekł, że owszem, ma na składzie. Ile sztuk?
- Pół funta – określił Snape swoje wymagania.
- Eeee... – stropił się człowiek za ladą. – Obawiam się, że nie mam wagi. Sprzedaję wszystko na sztuki.
- Czy to znaczy, że małego szczura sprzedaje pan w takiej samej cenie, jak dużego? – upewnił się Snape głosem słodkim jak cyjanek.
- Eeee... No tak.
- Uważam, że to jest naciąganie klienta.
- Może być dwadzieścia skarabeuszy? – szepnął ekspedient. Świdrujące oczy i drapieżny nos gościa coraz bardziej mu się nie podobały i budziły złe przeczucia.
- Może być – zgodził się Snape. – I proszę dołożyć afrykańską żabę – byka.
Przytłoczony sprzedawca wybrał największe skarabeusze, po czym włożył do kartonu najtłustszą żabę, przypominającą zieloną, gumową rękawiczkę napełnioną żelem. Siedziała spokojnie w środku, nie przeczuwając, że niebawem wyląduje w kociołku.
Czasami Severus miewał przeczucia, co (jak uważał) stawiało go nieco wyżej od tej nieszczęsnej Sybilli Trelawney – medium dla ubogich. I właśnie akurat w sklepie zoologicznym, wśród zwierzęcego zaduchu, poczuł nierzeczywisty paluch intuicji, skrobiący go po karku.
- I poproszę jeszcze jakieś... zwierzątko – z pewnym zaskoczeniem usłyszał swój własny głos.
Wzrok, którym obrzucił go sprzedawca, był wielce znaczący.
- Mam ładny okaz kobry królewskiej – zaproponował.
- Coś z sierścią – odparł Snape, wsłuchując się w samego siebie.
W pięć sekund pojawiło się przed nim terrarium, w którym siedziała okazała (niewątpliwie włochata) tarantula.
- Mniej nóg – sprecyzował Severus swoje życzenie.
- Szczur..? – zaryzykował sprzedawca.
- Yy – mruknął klient przecząco, mierząc niechętnym spojrzeniem wystraszonego szczura, który usiłował wyglądać słabowicie i nieatrakcyjnie.
- Może fretka? – dopytywał się ekspedient z nadzieją.
- Hm... – Severus zastanowił się. Nie, fretka to chyba jednak nie było to. Za bardzo mu przypominała Malfoya.
Problem z Severusową podświadomością polegał na tym, że nie dawała jasnych wskazówek. Jednak zdążył przekonać się kilkakrotnie, że ignorowanie wewnętrznego głosu zwykle nie wychodziło mu na dobre. Wzrok Mistrza Eliksirów przesunął się po terrariach i klatkach. W jednej z nich siedziały dwa koty, kojarzące się z przerośniętymi miotełkami do kurzu. Oba zmierzyły Snape’a identycznymi, pogardliwymi spojrzeniami skończonych arystokratów. W tym samym momencie w jego umyśle rozbłysło światełko zrozumienia. „Pan Filch powiedział, że jak jego kocica się okoci, to da mi jednego kotka.” Jednocześnie Severusowa świadomość i podświadomość wszczęły zażarty spór.
Zwariowałeś.
Nie zwariowałem, ona chce kota.
To co, że chce? Od kiedy to obchodzą cię życzenia jakichś bachorów?
Ale ta mała jest samotna. Chciałaby mieć kota.
Ty też jesteś samotny, z tym można żyć, sentymentalny kretynie.
Regulamin szkolny jednakowoż dopuszcza posiadanie kota.
- Kot – odezwał się wreszcie Snape.
- Kot! – Sprzedawca zdawał się odetchnąć z ulgą. – Właśnie mam bardzo ładne felis magica viliosa.
- Nie. Ten niżej.
Severus w tej chwili zauważył parę sprytnych ślepek i łapkę w białej skarpetce, usiłującą schwytać pazurkami zwisający ogon sąsiada z wyższego piętra. Sprzedawca wyłowił z klatki małego czarnego kociaka.
- To zupełnie pospolity kot – wyjaśnił z pewnym zakłopotaniem. – Prawdę rzekłszy, zwyczajny koci mugol.
- Ile?
- Sześć sykli, proszę pana.
- Pięć – rzekł Severus, niewzruszony. Dokładnie pięć sykli zostało mu po zakupach w „Guziku i Pętelce”.
- Właśnie sobie przypomniałem, że mamy świąteczną promocję – szybko dodał sprzedawca.
- Proszę zapakować – powiedział Severus stanowczo.
*
Severus siedział w przytulnej kafejce, rozkoszując się aromatyczną kawą z imbirem i kardamonem, oraz lekturą artykułu w „Zaawansowanym warzycielu”. Jego peleryna wraz z kapeluszem wisiała spokojnie na wieszaku, a pod nią stały pudełka z jego zakupami. Za oknami zmierzchało, dwudziesty trzeci grudnia miał skończyć się niebawem, wyczerpawszy zapas niespodzianek, jakie miał przygotowane dla nieszczęsnego nauczyciela Hogwartu. Severus odprężył się w przyćmionym świetle świec, przy ściszonej muzyce czarodziejskiego Radia Glasgow Drum. Spodziewał się, że nie czeka go już nic bardziej stresującego, niż jutrzejsze mycie włosów.
Przeczucie po raz drugi tego samego dnia puknęło go w kark. Rozejrzał się dyskretnie. Żadnych podejrzanych osób. Wszystkie zmęczone mieszczuchy odpoczywają po zakupowej bieganinie, topiąc stres w kawie i herbacie.
Klap... klap... klap... Dziwaczny dźwięk skierował uwagę Severusa na podłogę, gdzie z osłupieniem ujrzał swój składnik eliksiru (tymczasowo jeszcze żywy) posuwający się ociężałymi skokami w przejściu między stolikami. Snape błyskawicznie spojrzał w drugą stronę, by stwierdzić, że pod wieszakiem z jego rzeczami siedzi rozanielony czterolatek, miętosząc kociaka, a wokół niego rozłazi się w różne strony dwadzieścia skarabeuszy.
Mistrz Eliksirów wyszedł z siebie.
*
Kiedy aspirantka Vanessa McIntyre wróciła na posterunek z obchodu swego rejonu, już od progu przywitała ją kolęda dobiegająca z radiowego głośnika oraz odgłosy kłótni z sąsiedniego pomieszczenia. Znajomy kieszonkowiec stał oparty o ścianę, sztywny jak deska pod wpływem zaklęcia Petrificus Totalus. Zdołał jednak mrugnąć do niej na powitanie.
- Dobry wieczór, panie Williamson. Cześć Buck – rzuciła do kolegi, który spisywał raport przy swoim biurku. – Co się dzieje u starego?
- Rob i Dennis przymknęli jakiegoś faceta za zakłócan...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]