!John Wyndham - Poczwarki, John Wyndham - Poczwarki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
John Wyndham
Poczwarki
Tytuł oryginału: The Chrysalids
© The Estate of John Wyndham, 1955, Penguin Books Ltd, Harmondsworth, Mlddlesex, England
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie. Kraków 1984
ISBN 23-08-01272-8
1.
Kiedy byłem całkiem mały, śniło mi się czasem pewne miasto - to było dziwne, ponieważ
zaczęło się to, zanim jeszcze dowiedziałem się, czym jest miasto. Lecz w moich myślach
zjawiało się miasto, skupione nad łukiem wielkiej, niebieskiej zatoki. Widziałem ulice i
stojące wzdłuż nich domy, wybrzeże, a nawet statki w porcie; a przecież na jawie nigdy nie
widziałem ani morza, ani statku...
I domy były zupełnie niepodobne do tych, które znałem. Ruch na ulicach był dziwny,
wozy jeździły bez ciągnących je koni; a czasem na niebie pojawiały się jakieś istoty, lśniące
istoty w kształcie ryb, które z pewnością nie były ptakami.
Najczęściej widziałem to zadziwiające miejsce w świetle dnia, lecz czasem także w nocy,
gdy światła kładły się wzdłuż brzegu jak pasma robaczków świętojańskich, a niektóre z nich
wyglądały jak iskry unoszące się na wodzie lub w powietrzu.
Było to piękne, urocze miejsce, i kiedyś, kiedy wciąż jeszcze byłem na tyle młody, że nie
orientowałem się lepiej, spytałem moją najstarszą siostrę, Mary, gdzie to śliczne miasto może
się znajdować.
Potrząsnęła głową i powiedziała mi, że nie ma takiego miejsca - nie ma go teraz. Ale
przypuszczała, że mogłem może w jakiś sposób śnić o dawnych czasach. Sny są czymś
zabawnym i są bardzo rozmaite; więc mogło się zdarzyć, że to, co widziałem, było
fragmentem świata, jaki istniał niegdyś - osobliwego świata, w którym żyli Starzy Ludzie;
zanim jeszcze Bóg zesłał Cierpienie.
Lecz potem ostrzegła mnie bardzo poważnie, żebym o tym nikomu nie wspominał; o ile
wiedziała, innym ludziom ani we śnie, ani na jawie takie obrazy nie przychodziły do głowy,
więc wspominać im o tym byłoby niemądrze.
Była to dobra rada i na szczęście miałem dość rozsądku, żeby się do niej zastosować.
Ludzie w naszej okolicy patrzyli bardzo złym okiem na sprawy dziwne lub niezwykle, tak że
nawet fakt, iż byłem leworęczny, budził lekką dezaprobatę. Tak więc ani wówczas, ani w
kilka lat później nie wspomniałem o tym nikomu - szczerze mówiąc, prawie o tym
zapomniałem, bo gdy stawałem się starszy, ten sen przychodził mniej często, a potem bardzo
rzadko.
Lecz rada ta utkwiła we mnie głęboko. Gdyby nie ona, wspomniałbym może o dziwnej
umowie, jaką miałem z moją kuzynką Rosalindą, a to z pewnością sprowadziłoby na nas
oboje bardzo poważne kłopoty - gdyby ktoś przypadkiem mi uwierzył. Myślę, że ani ja, ani
ona nie zwracaliśmy na to wówczas wiele uwagi: po prostu nawykliśmy do ostrożności. Ja z
pewnością nie czułem się nikim niezwykłym. Byłem normalnym małym chłopcem, rosnącym
w normalny sposób i uważającym świat, który mnie otaczał, za coś naturalnego. To trwało aż
do dnia, w którym poznałem Sophie. A nawet potem różnica nie ujawniła się natychmiast. To
tylko spóźniony refleks pozwala mi ustalić, że w tym dniu zaczęły kiełkować we mnie
pierwsze małe wątpliwości.
Tego dnia wyszedłem z domu sam, jak to często robiłem. Miałem wtedy, zdaje się, około
dziesięciu lat. Moja druga siostra, Sarah, była o pięć lat starsza, a to znaczyło, że przeważnie
bawiłem się sam. Poszedłem polną drogą na południe, wzdłuż granic kilku pól, aż doszedłem
do wysokiego nasypu, a potem zrobiłem niezły kawałek drogi, aż na jego szczyt.
Ten nasyp wcale mnie wtedy nie intrygował; był dla mnie o wiele za duży, żebym myślał
o nim jako o czymś, co mogli zbudować ludzie, nigdy też nie przyszło mi do głowy, żeby go
łączyć z tymi wspaniałymi dziełami Starych Ludzi, o których niekiedy słyszałem. Był to po
prostu nasyp zataczający szeroki łuk, a potem biegnący prosto jak strzała w kierunku
odległych wzgórz; był zwyczajnie częścią świata i nie budził większego zdziwienia niż rzeka,
niebo czy same wzgórza.
Często wchodziłem na jego szczyt, lecz rzadko zapuszczałem się na drugą stronę. Z
jakichś powodów uważałem tamtą okolicę za obcą - nie tyle wrogą, ile znajdującą się poza
moim terenem. Ale odkryłem tam pewne miejsce, gdzie deszcz, spływając wzdłuż długiego
zbocza, wyżłobił piaszczysty żleb. Jeśli usiadło się u jego wejścia i dobrze odepchnęło,
można było z dużą szybkością zjechać w dół, a w końcu przelecieć kilka stóp w powietrzu i
wylądować w miękkiej górze piasku na jego dnie.
Byłem tam już wcześniej chyba z sześć razy i nigdy nie spotkałem nikogo, lecz teraz, gdy
wspinałem się w górę po trzecim zjeździe i przygotowywałem się do czwartego, jakiś głos
powiedział:
- Halo.
Obejrzałem się. Z początku nie umiałem powiedzieć, skąd ten głos pochodzi, potem
przyciągnęło mój wzrok kołysanie się szczytów gałęzi w kępie krzaków. Gałęzie rozsunęły
się i wyjrzała ku mnie jakaś twarz. Była to mała twarz, ogorzała od słońca i otoczona
ciemnymi lokami. Miała niby poważny wyraz, ale jej oczy błyszczały. Przez chwilę
patrzyliśmy na siebie, potem odpowiedziałem:
- Halo.
Zawahała się, a potem szerzej rozsunęła gałęzie. Zobaczyłem dziewczynkę trochę
mniejszą ode mnie i może trochę młodszą. Była ubrana w czerwono-brązowe drelichy i żółtą
koszulę. Na przodzie, na drelichu przyszyty był krzyż z ciemniejszego brązowego materiału.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]