(02) Święty Relikwiarz (Uroczysko) - Zbigniew Nienacki, PAN SAMOCHODZIK
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ZBIGNIEW NIENACKI
PAN SAMOCHODZIK I
ŚWIĘTY RELIKWIARZ
1993
ROZDZIAŁ PIERWSZY
PODRÓŻ NA UROCZYSKO • NIESPODZIEWANA BURZA • PIERWSZA
WZMIANKA O DIABLE KUWASIE • TAJEMNICZE ŚWIATEŁKO • W
PRAWO CZY W LEWO? • WSKAZÓWKI DZIADA-ZIELARZA • SKARBY
W KURHANIE • ZŁOŚLIWOŚĆ DIABŁA KUWASY
Na Uroczysko, gdzie archeologowie mieli rozkopać prastary prasłowiański kurhan, zabrał
mnie Nemsta swoją nowiutką „Ifą” w słoneczne, upalne popołudnie. Ranek zmarudził w
banku, odbierając gotówkę na utrzymanie Stacji Archeologicznej, potem na chwilę wstąpił do
Uniwersytetu, potem do Muzeum Archeologicznego, gdzie przekazał sklasyfikowany
eksponat. W rezultacie wyjechaliśmy z miasta w najgorszą porę – w popołudniowy upał. Cała
ekipa Nemsty odjechała już wcześniej, zabierając z sobą drewniane części baraku.
Po trzech godzinach jazdy skręciliśmy z głównej szosy na boczną drogę. Była z żółtej,
stwardniałej w słońcu gliny i biegła między ścianami sosnowego boru. Tu właśnie zaskoczyła
nas burza. Nadeszła ukradkiem, zasłonięta wysokim lasem, po cichu, nawet bez grzmotów.
Ogarnęła nas niespodziewanie, nakryła ciemnością i rudawym groźnym blaskiem, w którym
pnie sosen i gliniasta droga przez las wydawały się jakby skąpane w świetle buzującego
gdzieś blisko pożaru.
Nemsta dodał gazu. Może łudził się, że szybkość „Ify” pozwoli nam wyrwać się spod
dachu burzowej chmury? Huknął grom. Jeden! Drugi! Trzeci! Na ułamki sekund czerń lasu i
nieba rozprysła się od zygzaków błyskawic, jak szkło uderzone kamieniem. Grzechotały
gromy, zerwał się silny wiatr. Przygiął drzewa, uderzył w samochód, rozmiatając na szybach
grube krople deszczu.
Burza pędziła przez las na podobieństwo rozszalałego konia. Dudniła kopytami,
cwałowała ostrym pędem, a jeszcze raz po raz jakby ją ktoś poganiał batem, podcinając palbą
błyskawic.
Lunął deszcz. Ogłuszył nas łomot kropel na blaszanym dachu, wiadrami wody chlusnęło
na szyby. Nie pomogły włączone wycieraczki, ukryci w suchym pudełku wozu nie
widzieliśmy nic przed sobą, nawet końca maski samochodu. W strumieniach deszczu w
łoskocie grzmotów, otoczeni rojem błyskawic stanęliśmy na leśnej drodze.
– A wiesz, że burza złapała nas prawie o krok od celu? – rzekł Nemsta częstując mnie
papierosem.
– Uroczysko powinno być zaraz za tamtym lasem. Powinniśmy tam napotkać rozstaje z
drewnianym krzyżem, a stamtąd jedna droga prowadzi do wsi Oporna, a druga, bliższa, na
Uroczysko.
– Dlaczego u ciebie wszystko „powinno być”?
– Samochodem odbywam tędy podróż po raz pierwszy. Autobus jeździ okrężną drogą
przez wieś Oporną. Powiedziano mi, że tędy bliżej, więc drogi prostuję...
Przytoczyłem mu znane przysłowie o takich, co drogi prostują, a potem w domu nie
nocują.
– Tak. Wszystko możliwe – zgodził się Nemsta.
Ulewa ciągle monotonnie bębniła w karoserię. Spojrzałem na zegarek. Dziesięć minut
staliśmy już na leśnej drodze. Milczeliśmy, sennie śledząc dziwacznie połamane kreski
błyskawic.
Niebo jakby zszarzało, tracąc swój dotychczasowy rudy odcień. Otaczał nas teraz nie tyle
mrok burzy, ile ciemność przyspieszonego burzą wieczoru. Świecące reflektory nie potrafiły
przebić gęstej strugi deszczu. Wszystko dookoła nas spoczywało w niebieskawej mgle.
Nemście znudziło się milczenie.
– Komuś tam nie podoba się nasz przyjazd na uroczysko. Ta nagła burza to figiel Kuwasy
– rzekł żartobliwie.
– Kuwasy?
– Nie słyszałeś o nim? Tak się nazywa tutejszy diabeł.
– Nie słyszałem.
– To jeszcze o nim usłyszysz. Kilkukrotnie przybywałem na Uroczysko i za każdym
razem przywoziłem stąd jakąś „pamiątkę”. Dwa razy były to ślady po uderzeniu kamieniem w
głowę, raz zaginęły mi paliki, którymi wyznaczałem teren pod nasze obozowisko Próbowałem
odnaleźć sprawcę, pytałem o niego ludzi z Opornej. Wzruszali ramionami. „Kuwasa winien”
mówili...
Nie dokończył, oślepił nas straszliwy błysk, a równocześnie usłyszeliśmy głośny huk. To
piorun uderzył gdzieś w pobliżu. Ulewa z nową silą załomotała w dach wozu, pod gardłem
czułem mocne, gwałtowne uderzenia serca... Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z
niebezpieczeństwa przebywania w lesie podczas burzy.
Lecz ona jakby już wyczerpała swe siły. Deszcz stawał się coraz rzadszy, grzmoty
pomrukiwały wciąż dalej i dalej i wkrótce odróżnialiśmy już czerń lasu od jaśniejszej
pokrywy nieba.
Wyruszyliśmy w dalszą podróż. Wolno, na ile pozwalała słaba wciąż jeszcze widoczność
i śliska od błota droga. Uległa ona podczas burzy zadziwiającej przemianie. Przedtem była
twarda, ubita jak beton, teraz koła samochodu grzęzły w niej po ośki. Motor warczał, wył
wyciągając opony z chwytliwej mazi. Wystarczał jeden nieopatrzny ruch kierownicą, a
poczynaliśmy ześlizgiwać się do rowu napełnionego wodą. Błocko chwilami kończyło się
raptownie, samochód wyskakiwał z niego jak z procy i znowu nagle osiadaliśmy w następnej
kałuży, o mało nie tłukąc sobie nosów o przednią szybę. Taka męcząca jazda trwała do skraju
lasu.
Tu Nemsta przystanął. Nie było ani krzyża, ani rozstajów. Tylko gdzieś na horyzoncie
rozlewała się na niebie łuna wielkiego pożaru.
Dokąd jechać? Czyżby Nemstę źle poinformowano? A może jeszcze w lesie
przeoczyliśmy i krzyż, i rozstaje?
Zawróciliśmy spory kawałek drogi. Bez rezultatu. Zdecydowaliśmy więc jechać naprzód.
Deszcz ledwie już siąpił, ale niebo znowu stało się pochmurne i niskie. Wiał silny wiatr,
na skraju lasu o pnie sosen odbijał się czerwony blask pożaru. Krwawa łuna paliła się we
wszystkich kałużach na drodze, w każdej odrobinie wilgoci na polu. Razem z tym wszystkim i
my powleczeni byliśmy cienką warstewką odblasku płomieni na horyzoncie. Droga przed
nami widniała nadal błotnista, grząska. Nie to jednak okazało się najgorsze. Stała się wąską,
ot, zwykłą polną drogą z głębokimi śladami po kołach wozów.
Nareszcie rozstaje! Tylko że bez krzyża.
Którą drogę wybrać? W lewo, czy w prawo? Jak długo, u diabła Kuwasy, będziemy
szwendać się po nocy, podróżując w niewiadomym kierunku?
Rozejrzeliśmy się po okolicy.
– Tam na prawo błyszczy jakieś światełko – dostrzegł Nemsta.
Na tylnym siedzeniu leżał mój nieprzemakalny płaszcz i kapelusz. Sięgnąłem po nie,
włożyłem na siebie i wyruszyłem w stronę ledwie, ledwie widocznego w polu światełka
– Bądź ostrożny! Tu mogą być bagna i Kuwasa – wołał za mną Nemsta.
Bagien nie napotkałem. Lecz jak na złość lub na rozkaz diabła Kuwasy znowu począł
kropić deszcz. Potykałem się w świeżych redlinach kartoflisk, nogi plątały mi się w jakichś
badylach i łęcianch w butach poczułem wkrótce wilgoć. A światełko wciąż było daleko.
Mokro i zimno. Przeskoczyłem wysoko podoraną miedzę, jeszcze chwilę przedzierałem
się przez gęste zboże i wyszedłem na łąkę.
„Kuwasa? – rozmyślałem. Co za diabeł ten Kuwasa? Tyle jeżdżę po Polsce, a jakoś nie
słyszałem jeszcze o takim diable”.
Obejrzałem się za siebie. Łuna pożaru już przygasła. Samochód i droga zginęły w gęsiej,
deszczowej ciemności.
Na ceracie nieprzemakalnego płaszcza deszcz szumiał smutną jednostajną melodię.
Zmęczyło mnie potykanie się na polu, przystanąłem dla złapania oddechu. Na szczęście. Bo
dostrzegłem głęboki rów pełen wody, w którym niechybnie znalazłbym się za sekundę.
Przeskoczyłem rów, przecisnąłem się przez rosnące na drugim brzegu krzaki tarniny. I oto
u mych stóp poszukiwane światełko. Malutkie, wątłe ognisko rozpalone pod szałasem z
gałęzi.
Kto siedzi w tym szałasie? Dla jakich tajemniczych celów przebywa tu z dala od ludzi?
Podmokła łąka i szmer deszczu głuszyły odgłos mych kroków. Ale nie było moim celem
wnikać w cudze sprawy, nie zamierzałem nikogo przestraszyć swym nagłym pojawieniem się,
kaszlnąłem więc głośno, ostrzegawczo.
– Bachura? To ty?... – zachrypiał czyjś męski głos spod gałęzi.
Podszedłem bliżej i przyklęknąłem u wejścia do szałasu.
– Przepraszam, ale stoimy samochodem na drodze i nie wiemy, którędy jechać na
Uroczysko – wyrecytowałem, żeby tego kogoś w szałasie od razu upewnić co do moich
przyjaznych zamiarów i wiedziony ciekawością wśliznąłem się do wnętrza.
Koło ogniska z nogami założonymi po turecku siedział starszy wiekiem chłop z siwą
szopą zmierzchwionych włosów. Ubrany był w dziurawą „fufajkę”, z przerzuconą przez ramię
parcianą torbą, jaki widuje się u wiejskich, proszalnych dziadów. Patrzył na mnie trochę
przestraszonymi oczami. Jego od dawna nie ogolona twarz obrośnięta była siwym,
niechlujnym zarostem.
– Na Uroczysko... Którędy trzeba jechać na uroczysko? – powtórzyłem pytanie.
– Na Uroczysko?... – zastanawiał się głośno, przyglądając mi się bardzo pilnie, jakby mój
nieprzemakalny płaszcz, kapelusz i okulary na nosie były dla niego bardzo ważnymi
szczegółami.
Nagle chytrze przymrużył oczy.
– To pan z tych uczonych, co to skarbów mają szukać na Uroczysku?
Skarbów nie skarbów. Jak mu tu wytłumaczyć, że nie skarbów, tylko śladów dawnej
kultury materialnej? Nie pora była na wyjaśnienia.
– Tak – przytaknąłem, byle prędzej otrzymać odpowiedź.
Jeszcze chwilę się namyślał. „Proszalny zielarz-dziad” – zdecydowanie określiłem w
myśli jego profesję, spostrzegłszy obok ogniska pęczki traw i ziół.
– I samochodem stoicie na drodze? Samochodem?...
– Tak.
– Dużo was tam jest?
Zmarszczyłem czoło. Po co te pytania? Coś jak cień podejrzenia przemknęło przez moje
myśli.
– Dużo nas – obojętnie wzruszyłem ramionami. I dodałem z odrobiną niecierpliwości: –
No, w którą stronę na Uroczysko? W lewo, czy w prawo? Bo stoimy na rozstaju.
– W prawo – odrzekł pośpiesznie.
– Na pewno?
– Na pewno, panie. Ja człowiek tutejszy...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]